czwartek, 29 listopada 2012

Moja jesień cz. 2

Wybrałam się na przechadzkę z aparatem i wzięłam na celownik pierwszą ogołoconą z liści grupkę drzew. (O ile dobrze sobie przypominam, to oprócz lagerstreomii, o której było TUTAJ, jeszcze przynajmniej trzy inne gatunki drzew w okolicy „rozbiorą się do rosołu z listowia” przed nadejściem kalendarzowej zimy.)

Ale zanim wątek mi ucieknie... podchodzę do Brzozy nadrzecznej (Betula nigra jej po łacinie) i przyglądam się poskręcanej korze.




Pień mnie zachwyca i o tym wie i pozuje „bez krępacji”. Strzelam sobie fotkę za fotką, aż dostaję z aparatu migający sygnał, że bateria jest na wyczerpaniu.
I mam już odchodzić, a tu macha na mnie blaszką ostatni żółty liść... No, to „pstryk”!




I mam już naprawdę odchodzić, a tu kiwa na mnie brodą...  brzozowa koza!




Taki to chyba los matki, że wszędzie wypatrzy swe dziatki. A jeśli nie, obiektyw jej w tym pomoże. ;-)

wtorek, 27 listopada 2012

Poczytaj mi, mamo

W ramach akcji „Wiem, co w tej chwili robi Syn” (bo jeśli go nie widzę, to spokojnie mogę założyć, że dopuszcza się czynów karalnych), czytam Kozakowi książki.

Dziś, tak jak wczoraj, przedwczoraj, przed przedwczoraj, przed przed przedwczoraj... – jednym słowem: ostatnio – przeglądamy pechowe perypetie młodego „zwierzaka” stworzonego przez amerykańskiego autora książek dla dzieci Mercera Mayera.   






(W polskim wydaniu przemknęła mi gdzieś w internecie okładka tylko jednej historyjki: „Wesołych Świąt, mamo i tato”. A propos obrazka u góry, fotka zapożyczona.)

Od symultanicznego przekładu z angielskiego na polski spalam dzisiaj się szybciej, niż miałam to w założeniu i po którejś tłumaczonej na żywo książeczce Dziecko wyczuwa, że matka opada z sił. Kładzie mi rączkę na głowie. Gdyby umiało, pewnie wzięłoby za puls.
- Mama, cy ty się nie cujes?
Trafił w samo sedno. Widać tym razem nie udało mi się utrzymać pozorów intelektualnej świeżości, ale wolę wysiłek umysłowy od fizycznego (preferuję gonić za słowami niż za Synem-Nicponiem). Postanawiam wziąć się w garść.
Wzruszona nadto delikatnością Kozaka odchrząkam lekko, wzdycham.
- Nie, dobrze się czuję. Chodź, przeczytamy teraz coś innego.
Najlepiej coś, gdzie tekst został wydrukowany po polsku.
- Opowiedz mi o Celwonym Kaptulku.
Otóż to! Genialny pomysł! Odpoczną i oczy.
- Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, mieszkała sobie z mamusią...
- Ale opowiedz mi stlonę jak wilk połknął babcię!

poniedziałek, 26 listopada 2012

Na zakupy

Syn się zaszył... w okopach? Za kanapą, pod zadaszeniem z koca, obłożony poduszkami, z popsutym kalkulatorem.
- Ach, jaka piękna norka!
- To nie nolka, mama!
- O, przepraszam. Jaki piękny domek!
- To nie domek! – Syn podnosi na mnie głos. - To jest MOJA KASA!
Ojej! Ojej! Niech sobie będzie i kasa. Tylko możesz pan sobie od razu zawiesić tabliczkę „Nieczynna”, bo Twój Ojciec w pracy, Siostra w szkole, a ja nie będę u pana nic kupować, skoro w tym punkcie usługowym wychodzi się „z mordą do klienta”.
Sam się pan kasuj.

sobota, 24 listopada 2012

Lekcja Jedenasta, Dodatkowa: Patriotycznie o zwierzętach lądowych i morskich

Pewna wyjątkowo dobra dusza pomogła mi w tarapatach – zdobyła dla Kozy nowy podręcznik do nauki języka polskiego.

Książka zaczyna się od sławetnej wyprawy trzech słowiańskich braci. (Przemierzywszy szmat puszczy, zatrzymują się na odpoczynek, a jeździec, co go Lechem zwano, dostrzega białego orła, zachwyca się widokiem rzeczonego ptaka i postanawia przy orlim gnieździe pozostać. Zakładam, że historyja” wszystkim znana.)
Wspominam Kozie o polskim godle. A potem o miejskich herbach – rzeczy Dziecku właściwie obcej, albowiem grody amerykańskie takowych nie posiadają.

Jeden herb Córa widziała w elementarzu, lecz pozycja jest obecnie w posiadaniu Kozaka, czyli szukaj wiatru w polu. Zaglądam zatem do internetu. Wpisuję w wyszukiwarkę „herby polskich miast”.
- Pamiętasz herb Warszawy?
- Taaak... – niechętnie rzecze Koza.
- Pamiętasz, co przedstawia?
- PrzeStawia?
- PrzeDstawia. Co jest w tym herbie?
- Goła baba.
- Nie „goła baba” tylko „syrena”. Z mieczem i tarczą.
- Okay. Syrena. Bez biustonosza.
- Od kiedy syreny noszą biustonosze? - odpowiadam z przekąsem na sarkazm.
- Arielka miała. Z muszelek.
Też mi przykład!
- Gdzie Arielce do prawdziwej syreny! PRAWDZIWE syreny ubrań nie zakładają! No, chyba, że zajdzie potrzeba, bo zakochają się w człowieku...
Czy źle gadam? Nie zastanawiam się w sumie nad tym, co mówię, bo przebieram w linkach do stron z herbami.
- Prawdziwe syreny? - Koza puka się w czoło. Śmieje się. Ni chybi ze mnie.
- Oj, wiesz, co mam na myśli... – A mam na myśli nie pół kobietę – pół rybę z animowanego filmu Disney’a, a rodem z klasyki literatury światowej (Hans Christian Andersen). 
Koza śmieje się coraz głośniej.
- Już widzę, jak idziesz z krową do ślubu.
- Z jaką krową?
- Z tą, co się w tobie zakochała!
Odrywam wzrok od komputera.
- Z jaką krową, co się we mnie zakochała?
- Z krową z morza! – Córka przesuwa laptop w swoją stronę. - Poczytaj sobie potem o PRAWDZIWYCH syrenach, maminko marmolado... To gdzie te herrrrby?
Obeznana się znalazła! Krowami morskimi będzie mi tu rzucać, popisywać się, że potrafi zdefiniować prawdziwą syrenę lepiej ode mnie.
Z drugiej strony... Nie ma co się gniewać.  Koza na to nic nie poradzi, że prawie od urodzenia ma tę przypadłość, iż wszędzie wyniucha najmniejszy ślad zwierzęcia.
Ale o herbach powinnam wiedzieć więcej ja!

Przeglądamy od końca alfabetyczny miejski poczet. Natychmiast wpadają Córce w oko jelenie (herby miast takich jak Żary, Złotów, Turek, Trzcianka), więc korzystam z nagłego zainteresowania – było nie było – polską historią i opowiadam Kozie o motywach herbowych. Proponuję jej, aby sama znalazła powtarzające się symbole. Dziecko przegląda rysunki i posłusznie wymienia „gołą babę... e... według mamy PRAWDZIWĄ syrenę”,  niedźwiedzia, „byka” (tura), „zamek” (bramę wjazdową do miasta)...
- A jaka postać obejmuje bramę wjazdową w herbie Torunia?
Koza ma dosyć. Przeciąga się i rozgląda po pokoju.
- Ten tam... ze skrzydłami...
- Czyli?
- Ten, co lata...
- Aha? Czyli...
- Oj, mama...
- Już kończymy... To co jest w toruńskim herbie? Ten symbol często występuje w innych miejskich herbach.
- Brama...
- Oraz?
- Litościiii! Nie wiem!
- Anioł!
- No, mówiłam, że ptak! 

środa, 21 listopada 2012

Zabawy przedświąteczne

Kozak ze Swoim Tatą demolują garaż.
Przynajmniej takie można odnieść wrażenie, bo walą młoty, tną piły i świszczą wiertarki. Uporawszy się z sałatką z ananasa, orzechów i żurawiny i korzystając z tego, że Męska Część Rodziny naprawia rozchybotaną szafkę Kozy, postanawiam upiec ciasto. (Dla przypomnienia - jutro wypada w tym roku Święto Dziękczynienia, czyli Największa Amerykańska Wyżerka.)
Bezszelestnie odmierzam produkty, mieszam mąkę z sodą, rozpuszczam tłuszcz i wyciągam mikser z szafki, gdy zza łokcia wyłania się łepek Syna.
- O! Piecemy! Pomogę ci!
„Piece-MY?” „My” to raczej nie.
- Nie dzisiaj, synu...
- Ale ja jestem dobly do pomagania.
- Wiem, wiem... Tylko bardzo mi się śpieszy, kochanie.
- Ale tseba się dzielić!
- A! On jest z tobą? – W kuchni pojawia się Mąż. - To świetnie.
Uśmiecham się krzywo. Zależy mi, aby móc dziś popiec bez zapalonych pomagierów... 
- Mama mówi, ze nie mam pomagać – skarży się po angielsku Syn na widok Ojca. - A ja umiem!
- Pewnie, że umie! – rzecze chytrze Mąż i dowcipkuje:
– Mogę ci go z czystym sumieniem zarekomendować jako summienego pracownika. Chcesz zobaczyć, jak mi „pomógł” w garażu? Czy wolisz, aby dosłać ci potem pisemne referencje?
Wybieram pisemne referencje i wciskam w ręczny mikser końcówki do mieszania. Błagalnie patrzę na Męża, żeby ten jednak zabrał mi spod nóg Naszą Pociechę. Ta akurat sięga po mój mikser.
- Mama, ja nie chce jus pomagać tacie! Ja chce się telas bawić twoją wieltalką!







wtorek, 20 listopada 2012

Lekcja Dziesiąta: Pożyteczna

Spadł wczoraj deszcz. Krótki, gwałtowny. 
Wyszumiał się w trawie ciężkimi kroplami i w kilka minut wypełzła spod trawnika na taras chmara dżdżownic ratujących się przed potopem.
Kozak je łapie i czule przytula do policzków. Przymyka w zachwycie powieki.
- Ja kocham dzownice...
Koza przynosi wiaderko. Przesypuje do niego trochę suchej ziemi do kwiatów.
- Włóż je tutaj – pertraktuje z Bratem. – One nie lubią, kiedy je zgniatasz. To je boli.
Kozak patrzy na nas, Rodziców.
- Let them go. (Wypuść je.) – prosi Tata, który najwyraźniej trochę z polskiej konwersacji wyłapał. Przytakuję Mężowi:
- Tak jest, synku... Lepiej włóż je do wiaderka. Kiedy ziemia przeschnie, zaniesiecie je z powrotem na trawę.
- No, właśnie! Nie rób im krzywdy, bo one są pożyteczne – Koza używa nowopoznanego słowa z literką „zet z kropką”, pomagając Kozakowi przełożyć z rąk do wiaderka śliski ładunek. (Traf chciał, na naszej ostatniej lekcji języka polskiego rozmawiałyśmy właśnie o dżdżownicach.) - A wiesz, co to znaczy „pożyteczny”? – ciągnie Córa mentorskim tonem - Jak coś albo ktoś jest „pożyteczny”, to znaczy że umie ci spulchnić gębę.

poniedziałek, 19 listopada 2012

Za Trzy Dni Święto Dziękczynienia


- Szczęśliwego Dnia Dziękczynienia! - żegna mnie ktoś ostatnio. - Ojej, przepraszam, że pytam – świętuje Pani ten dzień? Bo wiem, że to typowe amerykańskie i kanadyjskie święto...
- Dziękuję bardzo! Tak, świętuję...

Po swojemu je obchodzę, ale obchodzę, bo pokonałam trasę Europa – Ameryka Północna wiele razy i zanim się spostrzegłam, zbudowałam po tej stronie wody swój dom.

Gdyby ktoś pytał, nie przeleciałam Atlantyku za chlebem. Miałam go pod dostatkiem w Moim Ukochanym Rodzinnym Mieście. (Poza tym, w sensie dosłownym, kto raz posmakował chleba na zakwasie, rzadko przekonuje się do amerykańskiego „powszedniego” tostowego w celofanie.)

Nie leciałam na zwiedzanie. Ukształtowanie i historia kontynentu europejskiego wystarczająco obrodziły w miejsca, których nie zdążyłam zobaczyć.

Nikt mi nie kazał się pakować.

Nikt nie bronił.

Ale też nikt i nic nie przygotowało mnie na wieloletnie życie bez polskiej rodziny i kontaktu z polszczyzną.

Za co więc taki przeszczepieniec jak ja może składać dzięki w Ameryce?
Przede wszystkim - za „jeszcze”.

Mija listopad 2012, a Koza jeszcze trochę rozumie, kiedy mówię do niej w mym języku ojczystym i opiera się przed lekcjami z polskiego nie bardziej niż przed sprzątaniem.

Kozak ciągle jeszcze nie załapał, że może równie dobrze mówić do mnie po angielsku, jak i po polsku.

Cieszę się, że chce mi się jeszcze walczyć o swoje słowiańskie korzenie. 

Że Moja Polska, chociaż czasem też poza krajem, o mnie pamięta.

I jestem wdzięczna za groch z kapustą: za podarowany przepis na sałatkę żurawinową, za kolejną osobę, która przegryza mojego bloga, za spóźnioną żółtą gladiolę na grządce, za to, że okazuje się, iż ogórki do kiszenia były niepryskane, za sen, za pracę, za dach nad głową i za przemijający charakter fascynacji kozaczych (np. publiczne ubikacje).  

Dziękuję za to, że Koza potrafi mnie zaskoczyć nie tylko wtedy, kiedy zabawnie przeinacza polskie wyrazy.

Kilka dni temu, wśród ścian, co je Dziecko zagospodarowało rysunkami, wycinankami, plakatami i sztuką użytkową woskowych sznureczków Bendaroos, wypatrzyłam skromny, kuro-pazurzy plakacik w kolorach flag amerykańskiej i polskiej. Córka nań stawia egzystencjalne pytanie o własną tożsamość. Na kogo wyrasta? Na Amerykankę czy Polkę, czy może na jedno i drugie?






Przestudiowałam obrazek z westchnieniem: kiedy kim jestem ja? 
I czy to ważne? 

Może warto podpytać Męża, Samą Najważniejszą Przyczynę Mojej Emigracji, za którą – paradoksalnie – jestem wdzięczna najbardziej.

niedziela, 18 listopada 2012

Był ćwiek i nie ma! Jest tłusta plama na papierze.

Powracam do do artykułu Dwujęzyczność. Właściwości dwujęzycznego umysłu i specyfika badań psychologicznych nad dwujęzycznością (autor: Zofia Wodniecka-Chlipalska z Instytutu Psychologii Uniwersytetu Jagiellońskiego).

Całość poprzedniego wpisu polecam TUTAJ, a dla bardziej zainteresowanych podaję tytuł książki, w której ukazał się w zeszłym roku powyższy artykuł: Język jako przedmiot badań psychologicznych. Psycholingwistyka ogólna i neurolingwistyka. Redakcja - Ida Kurcz i Hanna Okuniewska.)

Tyle gwoli wstępu, przejdźmy do rzeczy. Pani Wodniecka-Chlipalska, powołując się na inne współczesne autorytety z dziedziny lingwistyki, definiuje osoby dwujęzyczne jako osoby, „które po prostu na co dzień używają co najmniej dwóch języków”. (Nic nie zmyślam.  Stoi tak jak w mordę dał na stonie 254).

Pierwotnie podeszłam do tej hipotezy dość sceptycznie, bo przyjąwszy ową rewolucyjną definicję wyszłoby na to, że sama jestem dwujęzyczna. Ale dzisiaj załóżmy na moment, że - istotnie - znam dwa języki, albowiem artykuł robi się coraz ciekawszy, zwłaszcza, gdy wymienia pod koniec wady dwujęzyczności.

Czytam sobie do śniadania o minusach bycia dwujęzycznym i dochodzę do ustępu, w którym Autorka notuje następującą zależność: w myśl hipotezy interferencji językowej, „osoby dwujęzyczne mają znacznie większe problemy w przywoływaniu słów z pamięci i to w każdym ze znanych sobie języków: np. częściej doświadczają sytuacji, w której nie mogą sobie przypomnieć konkretnego słowa, mając je ,na końcu języka’ ” (str. 278-279, wężyk własny).

Zabrudzonym pyskiem całuję ten cytat, rzucam bułkę, łapię za coś do pisania, gryzmolę tłuste serce i przebijam je rozedrganą strzałą aprobaty. Własne serducho bije w klatce piersiowej jak po dźwignięciu Kozaka, ale dostać zawału po takich rewelacjach to cena warta zapłaty.

Rozentuzjazmowałam się, bo mam powód: nie zliczę, ile kosztują mnie owe męczące poszukiwania właściwego słowa (czy polskie, czy angielskie), które przecież niewiele ponad godzinę temu użyłam, a którego nagle nie mogę za grosz przywołać z pamięci. Próżno pisać, jak w takich chwilach moja błyskotliwość niknie w oczach. Jak zniecierpliwieni rozmówcy nie czekają, aż mi się przypomni, jak zmieniają temat lub jak wychodzą, sądząc, że skończyłam. A ja sterczę z rozdziawioną buzią. Bruzdy na czole za chwilę porysują mi mózg, a to parszywe słówko jak nie chce się ujawnić, tak nie chce.

Tego rodzaju uciążliwe główkowanie to moja znojna codzienność i jest ktoś, kto je rozumie! I tą osobą jest naukowiec!

Och, kocham od dzisiaj panią Zofię Wodniecką-Chlipalską!!!!!!!! Kocham i dziękuję wydawnictwu Warszawa: SWPS „Academica” za propagowanie wiedzy i mądrości pani Zofii!!!!!!!!!!!!!!!

Za dużo wykrzykników?

A kto, niepewny w kwestii własnej ewentualnej dwujęzyczności, ale przy zmysłach całkiem zdrowych, nie cieszyłby się znalazłszy naukową wymówkę na postępującą sklerozę? No, kto?

Ps. A panią Zofię Wodniecką-Chlipalską i tak kocham na zupełnie poważnie. Dygam wdzięczna za jej wiarę w moje oblatanie językowe. I wzruszam się, że jest Ktoś, kto mej nadłamanej leksykalnej trzciny nie utrącił... Chlip!

piątek, 16 listopada 2012

Kozak i ruch uliczny

Dokąd nie jedziemy z Kozakiem, muszę podwójnie uważać na znaki drogowe.
Dla ułatwienia jazdy na wielu z nich umieszczono krótkie napisy, ale dla mnie to żadne udogonienie, bo Syn koniecznie chce wiedzieć, co każdy „pisemny” znak oznacza.
- A CO tu jest napisane, mama?
Coś-tam-coś-tam.
- A co TU jest napisane?
Coś-tam-innego.
Zacinam się często przy tych wyjaśnieniach, ponieważ znaczenia znaków informacyjnych wkuwałam po angielsku, a chcę przecież mówić do Dziecka po polsku. Trzeba wówczas ruszyć głową, lecz moja wrodzona podzielna uwaga jest już podzielona na to, co dzieje się poza autem i na to, co Syn ewentualnie przeskrobie na tylnym siedzeniu.

Wracamy raz do domu. Wchodzę do kuchni skołowana jazdą z Synem, zaczynam rozpakowywać zakupy. Kozak dosłownie ciągnie mnie za spódnicę.
- Mama, ja telas zlobię duzo, duzo, duuuuzo znaków!
- To pięknie! To idź zrób i potem mi pokaż.
- Ale ty ze mną! Poplosę!
Idę za Kozakiem po papier i kredki.
Na początek rysuję z głowy znak stopu. O ten.






W naszej wersji ośmiobok ma nierówne kreski i nie jest tak intensywnie czerwony, ale Kozak jest w siódmym niebie.
Następnie szkicuję znak „ustąp pierwszeństwa” (amerykański odpowiednik polskiego znaku „droga z pierwszeństwem”):






Potem na prośbę Syna wypisuję ograniczenia prędkości. Zaczynamy od dwudziestu pięciu mil na godzinę. Ten znak Kozak dobrze kojarzy, bo widzi go często w okolicy.






Potem piętnaście, dziesięć, trzydzieści pięć, czterdzieści pięć...
Szczerze? Zaczyna mi się nudzić ta zabawa.
- Może teraz sam wymyślisz jakiś znak, co? To będzie twój własny! Tylko dla ciebie!
Kozak gryzmoli po kartce, po czym – zanim zdążę umknąć do niewypakowanych zakupów - wręcza mi rysunek i kredkę.
- Telas mi podpis. Plosę.
- A co mam napisać? Jaki to jest znak?





Syn dyktuje z powagą:
- Nie wolno wyskakać pses okno, bo wypadnies.

czwartek, 15 listopada 2012

Biała flaga?

„By dziecko przyswoiło naturalnie język potrzebuje styczności z językiem stanawiącej [sic!] conajmniej [sic!] 20% jego czasu dziennego, w którym nie śpi, czyli conajmniej [sic! około 16 godzin tygodniowo.” (Cytuję za blogiem „O nauce języków”, całość wpisu TUTAJ.)

Hm...

Mam wyłuskać szesnaście godzin tygodniowo – około dwóch i pół godziny dziennie – na lekcje lub konwersacje z Kozą tylko w języku polskim? (Dla przypomnienia - na inne przebywanie Dziecka w środowisku polskojęzycznym liczyć nie mogę.)

Dwie i pół godziny dziennie?

To może od razu poproszę o jakieś szmaty i ścierki.
I o dobrego mopa z kubłem.
I o ręcznik.

Bo mam nieźle przechlapane...

środa, 14 listopada 2012

Wyprawa po Złote Runo


Trzeba wiedzieć, gdzie je zdobyć. (Nie leży na popularnych sklepowych stoiskach.)
Trzeba wiedzieć, kiedy się pojawi.
Zaznaczyć zawczasu miesiąc, dzień w kalendarzu.

Wybrać się z rana.
Długo podążać na zachód.
Przy korzystnych wiatrach przejechać na zielonym świetle większość ulicznych krzyżówek.

U celu podróży zacumować „okręt” na ostatnim wolnym, wąskim miejscu parkingowym.
Pokonać wojowniczy tłum gawiedzi...

Szczęściem w mojej nowożytnej bajce nie usypia się pieśnią strażnika. Wystarczy machnąć mu odliczoną gotówką przed nosem i osobiście wypcha skarbem siatę po same uchwyty.

Ale droga powrotna z wymarzonym balastem nie jest łatwa.

Chcąc wrócić cało z wyprawy nie szarżuję ze szczęścia. Ostrożnie drepczę na parking (ciężar torby kaleczy bark). Ostrożnie poruszam się po wilgotnych ulicach ściganych przelotną burzą (pojazd mógłby wpaść w poślizg).

Trzeba jeszcze zdobyć koper. Niejodowaną, nie morską sól. W domu wyparzyć słoiki.

Podobnych „trzeba” znalazłoby się więcej, lecz nic mnie nie powstrzyma.
Ani głodne harpie, ani ziejące ogniem woły, ani rozśpiewane syreny.
Dlatego dzięki absolutnej determinacji pod zakrętkami do słojów typu Twist-off zachodzi w mojej spiżarce cud fermentacji.

Naprawdę nie kojarzę, abym dokonała ostatnio bardziej heroicznej przeprawy w błogostan.
Poza tym, czy można zrobić pod palmą coś równie patriotycznego w okolicy jedenastego listopada, niż posmakować chrupiących małosolnych?




Ps. Jeśli ponownie zdobędę się na tę ekspedycję, na przykład za kilka dni, ogórki zajmą honorowe miejsce wśród talerzy w Święto Dziękczynienia. (Amerykańskie Thanksgiving wypada w tym roku 22-go listopada. Jak nietrudno się domyślić z tego wpisu, będzie wtedy wyjątkowo za co dziękować...)

wtorek, 13 listopada 2012

Lekcja Dziewiąta: Przesunięta

- Co tak pachnie? Co upiekłaś?
Równolegle dobiegają mnie z garażu wrzaski Córki i głuchy stukot zatrzaskiwanej szafki na obuwie. Zanim się obejrzałam, Koza cwałem wpadła do domu, przypuściła atak na piekarnik, na kuchenny blat, na puszkę do ciastek, aż w końcu wyhamowała okrakiem na krześle przy stole.
- Yessss! – Nieumyte ręce Kozy ryją w cieście bananowym. - Kocham cię moja kochaniutka marmoladko! Właśnie na to miałam ochotę!
- Ej! Nie tak się umawiałyśmy, prawda? Miał być polski, a potem deser. W tej kolejności.
- Oj... Najpierw deser i potem polski... – gorące kawały ciasta giną w kozinej paszczęce – Pliz, Madame Marmolado...
Zamiast zacząć przeżuwać jak należy, Koza przełyka jedzenie w całości i ciągnie dalej.
- Muszę coś zjeść, bo nie zdążyłam dokończyć... (dławi Córkę kęs pierwszy) ...obiadu i teraz... (znika w gardle kęs drugi) ...jestem strasznie głodna!
Ciasto jest tylko dla Kozy. Nie żałuję Dziecku, ale...
- Rybcia, zwolnij nieco. Zaraz się udławisz.
Koza się podrywa, nalewa wodę w kubek, przepłukuje przełyk i wyciąga z szuflady widelec.
- Oj, mamuśku, nic na to nie poradzę, że to moje ulubione ciasto. Nie wiesz, że zawsze jestem na nie bardzo jadowita?


* * *

Nie znam jeszcze dobrze blogowych obyczajów, ale uważam, że wypada ładnie powitać nowych obserwatorów. Dzisiaj spóźnione słowa powitania ślę Katce i dziękuję za przyłączenie się do grupy. To chyba mój szczęśliwy tydzień, bo zameldowani goście tworzą właśnie Wspaniałą siódemkę

poniedziałek, 12 listopada 2012

Zabawa blogerzystów


Czytam sobie wczoraj kolejny wpis na blogu Królowej Matki, tu się uśmiechnę, tam westchnę, aż nagle łapie mnie skurcz żołądka na wieść o tym, że wytypowano mnie do zabawy w wiwisekcję. Takie są bowiem zasady nominacji do Liebster Blog Award.

  


Cytuję za blogiem wyż. wym. Matki: "Nominacja do Liebster Award jest otrzymywana od innego blogera w ramach uznania za 'dobrze wykonaną robotę'. Jest przyznawana dla blogów o mniejszej liczbie obserwatorów, więc daje możliwość ich rozpowszechnienia. Po odebraniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która Cię nominowała. Następnie Ty nominujesz 11 osób (informujesz ich o tym) oraz zadajesz 11 pytań. Nie wolno nominować bloga, który Ciebie nominował."

Jako sceptyk gier łańcuszkowych wolałabym zabawić się w coś innego, lecz jako autor raczkującego bloga wezmę ten raz byka za rogi. Zawsze przyjemna wzmianka o sobie na cudzym blogu, toteż odpowiadam:

1. Czego najbardziej się boisz?

Siebie.  

2. Co (lub kto) cię skłoniło do pisania bloga?

Zachęta Królowej Matki. (To żadne ordynarne lizusostwo. Przytoczyłabym mejla, w którym podpowiada mi ona blogowanie jako formę wypowiedzi, ale po co, skoro można mi wierzyć na słowo. J)

Przemówiła do mnie również możliwość upieczenia dwóch pieczeni na jednym ogniu:

Usprawnienie kontaktów z tymi, którzy chcieliby wiedzieć, „co nasza biedna Sylaba robi w tej Ameryce” i stawienie czoła rozpaczy, że marnieje w oczach polszczyzna moich dzieci. Szczególnie starszej córki.

3. Jaka jest Twoja ulubiona bajka z dzieciństwa?

Żwirek i Muchomorek – czołówka i koniec – z powodu wdzięcznej ścieżki dźwiękowej; całość z tej przyczyny, że lubiłam się zamęczać czekaniem „na Godota” (na coś, co nie nastąpi), a mianowicie wyobrażałam sobie, że w którymś odcinku zza drewnianych drzwi chatki wysunie brodę krasnal Hałabała. (Po jakie licho – tego już nie pamiętam.)

4. Jaka jest Twoja najbardziej znienawidzona potrawa z dzieciństwa?

Chleb z metką. A konkretniej sama metka, która dla mnie była i jest niejadalna. (Przepraszam tych, którzy za nią przepadają. Niech będzie więcej dla Was.)

5. Co ci zawsze poprawia humor?

Myśl, że zostało mi jeszcze co czytać po polsku. (Bo z dostaniem pozycji książkowych w języku ojczystym jest u mnie krucho i boleśnie dozuję sobie strony, żeby nie dojść za szybko do ostatniej.)

Generalnie wpadam w wyśmienity nastrój w momencie otwierania polskiej książki i odkładania zakładki na bok. Na samo wspomnienie dostaję radosnej gęsiej skórki.

6. Koty czy psy? Czy jeszcze inne zwierzęta?

Samica ośmiornicy. Opowiadałam właśnie jakiś czas temu znajomej, że w obliczu drapieżników warujących przed kryjówką głowonoga, zamierzających dopaść jego potomstwo, zwierzę celowo wypływa z ukrycia i daje się rozszarpać, żeby ocalić nowonarodzone dzieci.

7. Ulubiona pora dnia? 

W ostatnich chwilach zmęczonego dnia, a takie są one najczęściej, ten ułamek sekundy, kiedy gaśnie świadomość przed zapadnięciem w sen.

8. Najpierw obowiązek czy przyjemność?

Gdy obowiązek trąci przyjemnością, zdecydowanie obowiązek.

9.Twoją prawdziwą pasją jest...
...grzebanie w słownikach.

10. Wszyscy to uwielbiają, a ja nie - to w twoim wypadku...?

To podchwytliwe pytanie chce mi popsuć moją mało komu znaną opinię. Ale narażę się. Nie lubię, chociaż jest na to słownikowy glejt (mogę pokazać), kiedy mówimy „dokładnie tak” zamiast „no, właśnie!”, „też to!” „też właśnie” itp.
Nie lubię celowo używanych kalek językowych. 

11. Najbardziej w sobie lubię...

Dociekliwość. Tylko to cecha z pogranicza przymiotów ducha, bo często własny upór wpędza mnie w kłopoty.

I tu powinnam zaprosić kilkanaście osób do podobnego napisania o sobie, ale to się nie uda, bo jestem nadal beznadziejnie nieobeznana w światku blogowym. Do zabawy mianowałabym Aleksandrę, mojego wygadanego gościa, ale ona nie posiada typowego bloga, natomiast blogi, do których zaglądam („królewski”, „pakistański” i „domu Julitty”) są już tłumnie odwiedzane.

Nic, tylko jestem zmuszona przełożyć ciąg dalszy zabawy na później. I kiedy wypatrzę początkującego blogerzystę wartego wsparcia, niewykluczone, że zaproponuję mu takie pytania:

(Odwracając dziesiąte, które mi zadano.)

1. Mało kto to lubi, ale ja tak,  a jest to...

2. Co Cię odmłodziło?

3. Analogicznie, co postarzało?

4. Najtrudniejszy post, który przyszło Ci napisać, to...

5. Będąc dzieckiem, myślałam/-łem, że...

6. Zestresowana/-any, zabieram się najchętniej za...

7. Osobą, której dawno nie widziałam/-łem, a którą akurat dziś warto byłoby mieć przy sobie jest...

8. Nie dbam o..., bo...

9. Gdy nie mogę zasnąć...


10. Ostatni żart, który Cię rozbawił?

11. Jestem na tym etapie życia, kiedy...