sobota, 20 września 2014

Nie nadążam: zdetronowana, z zasmarkanym akcentem w pożegnaniu z Afryką

- Cześć, mama! - mówi Kozak. - Czy mogę jeszcze czegoś zjeść?
Przypuszczalnie jedzony był popcorn, bo na podłodze szlaja się puste opakowanie po prażonej kukurydzy. 
Jest sobotni poranek, siódma trzydzieścicośtam. Obudziło mnie trzaskanie drzwiami od spiżarki.
Łeb mi pęka. 
Przecieram chusteczką zatkany nochal. 
Łamie mnie w gnatach.
- A dzo chdzesz?
- Chrupki cymonowe - Kozak wyciąga otwarty karton, ten wypada mu z rąk i cała zawartość...

Uroczo rozpocząć weekend od mega syfu w kuchni. (Tak teraz się podobnież mówi po polsku: „mega”. Po tutejszemu: epic - aktualnie bardzo popularny zwrot młodzieżowy.)
Ale żadnego mega syfu nie rejestruję.
No epic mess, bo ktoś wstawił na półkę puste opakowanie. 
Nie muszę zamiatać. Ani się schylać! 
Od tej pory nie będę wytykać dzieciom lenistwa, kiedy przyłapię ich na upychaniu po kuchni pustych pojemników po jedzeniu.
- Nie ma chrupek? - Kozak sięga do środka i wylizuje cukier z cynamonem.
- Do może zrobię dzi owsiankę?
- O tak!
Wyciągam garnek.
- Ale nie taką! Nie chcę old-fashioned oats.
Chciałam „staromodnie” ugotować płatki na sypko, w garnku. Z rodzynkami, z jabłkiem, na kuchence.
- Poproszę... „new-fashionedoats.
Taki produkt nie istnieje. To tylko słowna sklejka Kozaka. Wyszperał już kartonik instant oatmeal i podał mi do rąk.
- Ja lubię TO! Poproszę dwa paczki.
Może „TO” i lepiej. Nie mam sił na stanie przy kuchni.

Owsiana paćka wkrótce gotowa.
Wrzątek z czajnika zaczyna weń stygnąć i chcę postawić miskę na stole, ale tam Kozak wcześniej rozlał wodę ze szklanki. Pewnie przy okazji posilania się resztką popcornu.
Schylam się po szmatę.
Nie ma.
A! Wczoraj wieczorem Kozak rozlał swoje picie. I moje. Potem zmoczył z wanny łazienkę. Ścierki pewnie są tam.
Idę do pralni, bo bliżel. Może została jakaś ścierka porządnych rozmiarów. Potykam się w przejściu o stertę brudnych ciuchów.
Dzo za dureń mi do du wyłożył?”
Sięgam pamięcią wstecz. Tym durniem jest niewyspana, zasmarkana kobieta po czterdziestce, stojąca obecnie w dwóch różnych skarpetkach i rozjechanych laczach nad kupką ubrań.
Planowała wczoraj zrobić pranie, bo Kozak nie miał już ani jednej czystej pary spodenek...
- Mama, wyglądasz jak królowa!
- Ooo... - Rozjaśniam się ze wszech miar ucieszona. Wycieram znów nos, poprawiam poczochrane włosy, związuję pasek obwisłej podomki w malinowym kolorze.
Kto by pomyślał! Przetarty ciuch, a nadal potrafi budzić respekt.
- Chodź jeźdź - mówię. Zamykam za sobą drzwi do pralni.
- Czy ja też mogę założyć moją podomkę?
- Dy masz szlafrok, ale dobrze...
Idziemy do pokoju Kozaka. Grzebię w jednej części szafy, z drugiej Kozak wyciąga podkoszulek. Zrzuca z siebie piżamę. Rozmyślił się?
- Proszę majdki...
- Dzisiaj będę chodził bez majtków.
- Bez majdek? Spodenki masz brudne, włóż chodziaż majdki!
- Nie martw się! Założę czapkę z daszkiem. Będę elegancki.
I już go nie ma, bo czapka jest w pralni. Jeśli dobrze kojarzę, czapka jest czysta.

Wlokę się we wskazanym bosymi stópkami kierunku. Pokasłuję.
W pralni potknięcie, umiarkowane przekleństwo i stękanie. Kozak zapewne wpadł na brudne pranie, a potem wspiął się na automatyczną suszarkę do ubrań.
Mija mnie za chwilę w czapce na głowie, gnając w przeciwną stronę.
- Mama! Jaki to jest najgroźniejszy aligator?
???
- Nie wiem - poddaję się bez walki. - Jaki?
- Krokodyl!
I znów Kozak „wyśmignął” mi z pola widzenia.
- Chodź jeźdź! - przypominam.
Chcę przysiąść na krześle, ale jest mokre. Musi być od wody, tej rozlanej przez Kozaka, który pożywiał się popcornem. I batonikiem? Podnoszę papierek. Zgniatam go i chowam w kieszeń. Śmieć ma do towarzystwa zerwaną przez Kozaka gumkę do włosów i złamaną przez Kozaka kredkę świecową.

Przykucam obok drzwi tarasowych i „tren” peniuaru zamiata niezamiecioną wczoraj podłogę. Ktoś miał tu posprzątać, ale nie pamiętam kto.

Patrzę przez szybę na półtropikalny deszcz. Od wczoraj raz leje, raz siąpi i w to mi graj. Nie będę musiała kosić przerośniętego trawnika.
Teraz popaduje równiutko, bo nie ma wiatru. Krople wody spadają prostopadle do ziemi w cieniuśkich sznureczkach, jakby kto delikatnie przelewał wodę przez mega sitko o mini oczkach.

Otwieram drzwi i wzrasta szmer wody.
Na jezdni ciche pląsy w kałużach.
Osiedle nadal śpi.
Oprócz mnie i Kozaka, znaczy się. Może kogoś jeszcze.
Zostawiam drzwi rozsunięte, bo od maja nie było tak przyjemnego poranka. Powietrze wilgotne, lecz prawie chłodne.
Właśnie! W kuchni stygnie owsianka instant o smaku syropu klonowego.

Wołam synka, bawiącego się w najlepsze klockami lego.
Nie może teraz jeść.
Jest zajęty budowaniem Afryki.

Opadam na kanapę. Muszę złapać oddech. I po prostu się nie ruszać.
Co tam nowego w laptopie?
A może coś napiszę?

Pod koniec sklecania niniejszego wpisu, przypomina mi się, że wyglądam dziś jak królowa.
Co z tego, kiedy nie panuję nad sytuacją i kto inny tak naprawdę władzę sprawuje?
O, proszę! Znów spada korona:
- Mama, czy mogę czegoś zjeść?
Ludu drogi!
- Przedziesz masz owsiankę...
- A masz lody? W Afryce jest potęęężny upał. 

To dlatego lata dziś pół goły, acz w nakryciu głowy!

Dosyć tego biadolenia, Dwórki i Dworzanie!
Nadszedł czas na mega pranie!
Kicham na swe niedysponowanie!


Ps. W tekście wystąpiły następujące angielskie wyrazy:

epic mess [wym. epyk mes] - mega syf/bałagan
no epic mess [wym. noł plus patrz wyżej] - nie ma mega syfu/bałaganu
old-fashioned oats [wym. ołd-fesziend ołtz] - tradycyjne płatki owsiane
new-fashioned oats [wym. nju-fesziend ołts] - „sklejka wyrazowa” Kozka mająca oznaczać owsiankę na szybko
instant oatmeal [wym. ynstent ołtmiil] - owsianka typu „instant”, na szybko

I witam Dominikę na liście czytelniczej :-)

piątek, 12 września 2014

Lekcja Czterdziesta Dziewiąta: Zakończona haniebnie

Poczytała sobie Koza pierwsze strony kontrowersyjnych dla matki Dzienników Nikki” (patrz: poprzedni post), a potem przyznała, że zaczęła skakać z rozdziału do rozdziału, tam, gdzie pamiętała, że było ciekawiej.
Dotarła do jakiejś historyjki z tatuażem i sama, bez próśb o polski, zaczęła relacjonować zdarzenie swą sfatygowaną polszczyzną.
Najpierw powoli, jak żółw ociężale,
ruszyła dziewczyna w fabułę nieśmiale.
Ruszyła baniaczkiem i ciągnie z mozołem.
I kręci się, kręci się słowo za słowem. (O tym, jak to tata Nikki rozjechał niechcący samochodem jeden z ważnych gadżetów szkolnych.)
I biegu przyśpiesza i gna coraz prędzej...
A matka się cieszy. Nie będzie dziś zrzędzić!
- I Nikka rozmawia do tych koleżanek... - wyjaśnia Koza, a ja nie poprawiam, jak nie poprawiałam wcześniej, żeby nie peszyć. -... że to nie jej wina i... Ej!!!
O...
Wykoleiła się!
Za moimi plecami znalazło się coś, co zdołało przerwać tok myślenia. 
Szkoda, szkoda. Tak dobrze szło! 
Do rejsowego, japońskiego pociągu daleko, ale jeszcze kawałek i by prawie dudniło i stukało rytmicznie jak w porządnym parowcu.
- Ja tylko ściałem... - „Coś” okazało się „kimś”. Młodszym bratem. O wiele! I to bratem nastolatki! Nie ma nic gorszego na świecie niż taki brat.
- A co to jest? - pyta to ciekawskie jajo.
- Nie bierz! - Koza podnosi głos bez cienia akcentu i zaczyna gnać w niebezpiecznym kierunku. - Powiedziałam, nie bierz! To nie dla ciebie!
Nic tu po mnie. Lepiej się usunąć, żeby zachować w pamięci poprzednią, miłą rozmowę. Przecież dziś każde słowo po polsku w ustach Kozy jest dla mnie...
- ZOSSSSTAW! NATYCHMIAST! - wali buch, buch.
... na wagę złota.
- WY-NO-CHA!
Pięcha młodszego - w ruch!

I tak rozpędza się katastrofa.

wtorek, 9 września 2014

Lekcja Czterdziesta Ósma: Wybaczcie, jeżeli nie znacie angielskiego, ale był konieczny

Grzebałam w biblioteczce Kozy i ciśnienie mi się podniosło.

Książki stały równo. Nic z tych rzeczy, kiedy matka wpada czystki robić u dzieci. (Gdy w domu mnie latem nie było, Koza pięknie poustawiała swoje czytadła, za co pochwała się należy!)
Po prostu znów złapałam za „Dzienniki Nikki” - polską wersję amerykańskich powieści dla „wczesnonastolatek” - Dork Diaries Rachel Renée Russell. Młodsza Koza zaczytywała się w tej serii parę lat temu i na moją prośbę przysłano mi wtedy tłumaczenie pierwszego tomu.
Zdenerwowałam się, bo znów stanęły mi przed oczami stracone pieniądze na ten zakup i przesyłkę. A za stracone je uważałam dlatego, że przekład zaliczam do byle jakich, a in the long run (w rezultacie) - krzywdzących.

Już na pierwszych kilku stronach widać, że

1. tłumacz nie zna amerykańskiego angielskiego lub nie ma dobrego słownika

Tłumaczy „but I figured I couldn’t go wrong” „to i tak nieźle”.
I figured” – niesłychanie popularny zwrot w potocznym amerykańskim – znaczy „dojść do wniosku, że”; „can’t go wrong” znaczy tu mniej więcej „nie rozczarować się”, „nie ma mowy o rozczarowaniu,” a w książkowym kontekście „nie pożałować zakupu” (bohaterka komórkę sobie sprawiła). Proponuję więc „ale doszłam do wniosku, że nie pożałuję zakupu”.

Dalej o telefonie po polsku można przeczytać, że był w promocyjnej cenie. Ale w oryginale nie ma nic o promocji (sale) a o wyprzedaży i to końcowej, mianowicie „clearance”. Taka wyprzedaż sugeruje, że towar nie schodził i trzeba było cenę obniżyć do 70 czy 80 czy więcej procent, żeby po prostu się go pozbyć. I ten żart, że telefon pochodził ze spadów umyka w tłumaczeniu.

Reasumując, punk 2. brzmi: tłumacz nie zna się na realiach rządzących amerykańskim handlem, a zakupy przecież to sport, który Amerykanie lubią uprawiać najczęściej i na wiele sposobów. Tu akurat nie powinno się iść na skróty.

3. tłumacz gubi się w grze słów

Juicy gossip” w tłumaczeniu to „gorące plotki”, a „Juicy Couture designer cell phone” przetłumaczono „Gorący Telefon”. [Tłuste literki moje.]

Juicy Couture to markowa firma i „Gorący Telefon” tego w ogóle nie oddaje.

Gdyby tak przetłumaczyć „juicy gossip” na „plotki w pikantnym stylu”, a „Juicy Couture designer cell phone” na „telefon markowej firmy Pikanty Styl”, zachowana zostaje gra słów „juicy gossip” i Juicy Couture”. (I sugestia poprawkowa: pojawiające się wówczas na stronie 3 nieporozumienie z telefonem można wytłumaczyć np. tak: „powiedziałam dzwońcie ‘z ploteczkami w pikantnym stylu na moją nową komórkę’, a NIE ‘z nowymi ploteczkami na moją komórkę z Pikantnego Stylu’ ”.) 

4. tłumacz pomija slang

I was like, ‘Hello’ ” – witamy w tekście amerykańską plagę językową ostatnich lat, wyrażenie „I was like”, które tutejsi nauczyciele próbują tępić w mowie u dzieci i młodzieży! Koniecznie trzeba oddać to niechlujstwo odpowiednim, innym polskim błędem językowym. Od jakich słów nieładnie zaczynać w polszczyźnie zdania? „Więc”, „no i”? Na pewno się coś jeszcze znajdzie. (Pomożecie?) O, na przykład "i". I :-) kiedy autorka podkreśla u niedojrzałej bohaterki wszędobylski tudzież byle jaki styl mówienia typowej amerykańskiej nastolatki, w tłumaczeniu odzywa się ona o dziwo bardzo poprawnie:
„- Halo? – powiedziałam.”

5. tłumacz gubi się w gramatyce na poziomie średniozaawansowanym

Na stronie 7 ktoś woła: „OH. NO. SHE DIDN’T!”
Jedna z poprawnych wersji tłumaczenia patrząc na kontekst to „NIE! NIE WIERZĘ!” a nie „O, NIE, NIE ZROBIŁA TEGO!”
She didn’t” – patrząc od strony gramatycznej, przedstawia się następująco: she - „ona” (trzecia osoba) i operator czasu przeszłego prostego „did” plus przeczenie „not”. Nie ma tu czasownika. Żadnego. Tym bardziej czasownika „robić”.

Przetłumaczenie powyższego na „nie zrobiła tego” to błąd, jaki robią polscy uczniowie może w szkole średniej, może w liceum, ale tłumacz? „Nie zrobiła tego” w języku angielskim to „She didn’t do it.”

She didn’t” jest celowo niekompletnym wyrażeniem w języku amerykańskim (być może i innym angielskim), bo ma podkreślić niedowierzanie, a ściślej ten moment, kiedy odbiera człowiekowi mowę i reszta zdania nie chce przejść przez usta. Jeszcze dosadniejszym „NIE WIERZĘ!” byłoby nawet rozparcelowanie operatora i przeczenia: „She did not!”. A jak komu „nie wierzę” nie leży, to niech sobie wstawi „coś ty!”. Opcji jest sporo.

6. tłumacz nie ma czasu na niuanse, wiem, mało który tłumacz ma, ale zawsze tych smaczków szkoda, szczególnie, kiedy usuwa się humor

Talk about major HEARTBREAK!” nie jest w oryginale aż tak melodramatyczne jak to przedstawiono w języku polskim - „ZŁAMAŁA MI TYM SERCE” (pomijam, że polska wersja w ogóle tu nie trzyma się oryginału). Zdanie angielskie sugeruje rozczarowanie, ale też ironię, a w tym kontekscie nawet i złość. Potwierdza to poprzednie zdanie, a konkretnie wyrażenie „just a stupid little book”. W ten sposób odezwie się w języku angielskim rozgniewane dziecko. W dodatku "talk about major HEARTBREAK" brzmi śmiesznie w angielszczyźnie. A „ZŁAMAŁA MI TYM SERCE” za bardzo śmieszne czy ironiczne nie jest, stąd prędzej przetłumaczyłabym zdanie jako „Zafundowała mi niezły CIOS W SERCE!”

Mogłabym dalej rozprawiać o tym przekładzie, o tym, jak przedstawia się kolejny raz polskiemu czytelnikowi byle jakie tłumaczenie (wiem, czemu, wiem), ale wystarczy, że stałam przed gablotką Kozy i trzepałam paluchami po stronicach i że córka musiała tyrady wysłuchać. Bo przy Kozie, Kochani, to sami swoi - nie wyrażałam się o nieścisłościach tłumaczenia tak układnie jak tutaj.

Co tu robi w ogóle ten post?

Kiedy poszłam sobie ochłonąć, miętoląc w ustach ostatnie złości pod adresem tłumacza, Koza wzięła książkę do ręki, bo... nic nie działa w marketingu tak skutecznie jak antyreklama?

I teraz nie wiem, Drogi Tłumaczu, czy w efekcie mam Panu dziękować czy nie.

Bez nagonki Koza czyta rzecz po polsku. Może nie przebrnie przez więcej, niż kilkanaście stron - jak jej matka - ale fakt faktem, że czyta. 

A ja jestem w kropce. Czy nagłe zainteresowanie Kozy oznacza, że nie pożałuję zakupu”?


poniedziałek, 8 września 2014

Lekcja Czterdziesta Siódma: Chińskie kamienie młodości i zanik pamięci na sen.

- Can you take me, or do you want me to ask daddy?
A po co zaraz tatę angażować? Skoro córka prosi, żebym ją zawiozła do koleżanki na popołudnie, to przecież zawiozę. 

Plan jest prosty. Jadąc pięciominutową trasą będę do Kozy dużo mówić po polsku. Trzeba, bo w lato bez mego nadzoru zangielszczyła się do bólu. Momentami polskiego nie rozpoznaje. Ta, która pierwsze pełne zdanie w swoim życiu wypowiedziała po polsku: Mama pi, tata pacy”. - Mama śpi, a tata jest w pracy. (Wychodzi na to, że leniwą matką byłam, co?)
Dzisiaj nawet byle jakim polskim Koza nie zaszczyci. Najgorzej, że ciągnie mnie w swój angielskomyślący świat, a ja, stara baba, daję się zapędzić w kozi róg. 

Pięć minut do koleżanki. Pięć minut od koleżanki. Razem to przecież aż dziesięć minut nawijki po polsku. Ja będę gadulić, Koza może słuchać, jeśli muza w słuchawkach nie będzie jej dudnić za głośno.

Wiem, że nie nadrobię strat z wiosny. Nie nadrobię strat z lata. I uwaga! Nie będę nic nadrabiać! Precz z nadrabianiem! Ten rok za bardzo mną potrząsnął i jeszcze do siebie nie doszłam, więc po co udawać, że się da, jeśli prawdopodobnie się nie da? Strata goniąca stratę też ludzka rzecz i przyjmuję to na biust. Ale jestem teraz w domu. A w domu z przyzwyczajenia i tak zwracam się do Kozy po polsku, chociaż ona do mnie - tak jak w pierwszych słowach tego wpisu - mówi już wyłącznie po angielsku.

- Przyślij mi SMS-a, kiedy mam po Ciebie przyjechać - instruuję Kozę wyskakującą z samochodu.
- 'kiej - Spoks woła Koza i śmiga do drzwi, które ktoś już od środka otwiera.

Mija popołudnie, przychodzi wiadomość: You can pick me up. (Możesz po mnie przyjechać”.) To wystukuję standardową odpowiedź i siadam za kierownicą.

Gadka szmatka z mamą koleżanki, Koza żegna kumpelkę, wsiadamy do minivana, trzaskamy dverjami, odpalam silnik i słyszę po angielsku:
- Mama, a co ty mi napisałaś?
- Kiedy? Gdzie?
- Kiedy przysłałaś SMS-a. O co chodzi z tym kamieniem?
- Z jakim kamieniem?
- No dobra! Minerałem!
- Wybacz, Rybka, ale nie wiem... - rozglądam się stojąc na pierwszym skrzyżowaniu przy znaku stopu - ...nie wiem, o czym mówisz.
- Napisałaś dziejd...
- Co tam takiego napisałam? - ruszam przed siebie ostrożnie, bo na tym skrzyżowaniu często wymuszają pierwszeństwo.
- Dziej-ej-di-i! - literuje po angielsku Koza.
Jest taki kamień, prawda, zielonkawy. Mam nawet z okruszków nefrytu bransoletkę. Jednak nie przypominam sobie, żebym słała dziecku SMS-a o nefrycie.
- Nic takiego nie... - HA! I owszem. Napisałam. Cztery literki składające się w jeden wyraz: J-A-D-E. 
Każdemu by tak wyszło bez polskiej klawiatury. Mój amerykański nie-smartfon nie ma takiej opcji. Ale żeby brak ogonka tak zniekształcił słowo, że Koza nie kuma?

Niestety. Tylko pomarzyć można o dawnych czasach, kiedy to-to mówiło do mnie exlusively in Polish. Mama pi... do dziś mnie rozczula. Nie pamiętam, czy kiedy stanęła w sypialni miała na sobie piżamkę w biedronki i inne stonki, ale i tak słodko mi się na obecność Kozy zrobiło, gdy usłyszałam przez sen w ciemny, zimowy ranek jej pierwsze zdanie. I od razu, zwróć uwagę Luby Czytelniku, zdanie złożone! Mama pi, tata pacy - przymknijmy oko na to, że bez spójnika. 

Mama pi... i pospałaby jeszcze, mama, pospała. Na skołowanie najlepszy jest sen.

Oh, yeah? I have news for you, mama! Czyli niosę ja tobie wiadro zimnej wody! Dzieciak już nawet prostego jadę nie rozumie! Twój ciężki rok wsadź se gdzieś! Ty się, matka, lepiej OBUDŹ! 


Ps. Zapisała się do czytania mamajanka. Mamo Janka - pozdrawiam!