Ano, na Dalekim Zachodzie, to
norma.
Amerykański Christmas Season i polski okres
Świąt Bożego Narodzenia nie przebiegają równolegle, raczej zazębiają się w
czasie i Floryda tego najlepszym przykładem. Okres świąteczny zaczyna się tutaj
z ostatnim piątkiem listopada a kończy sylwestrowymi fajerwerkami (jeśli
pominąć praktyki tych florydzkich latynosów,
którzy obdarowują się prezentami w Święto Trzech Króli).
W USA nie ma religii
dominującej, przez co katolicki kalendarz liturgiczny z nadchodzącą pierwszą
niedzielą adwentu mało kogo tu obowiązuje. Poza tym katolików na Florydzie jest dobrze poniżej średniej krajowej, około 25%, ale i dla nich czas przygotowania
do świąt nie polega na uczestnictwie w Roratach. Nie ma tu tej tradycji. Są
inne. Jednej z nich, rzekłby złośliwy, wychodząc poza ramy wyznaniowe, na imię „komercja”.
Trudno takim uwagom odmówić racji. Sama w tym tonie odruchowo sklepy sonduję:
który pierwszy zacznie gadżety świąteczne ustawiać?
W tym roku dekoracje ogrodowe
- nadmuchiwane bałwany, pingwiny, Mikołaje i inne kształty z ortalionu
- wystawiono do sprzedaży wczesnym wrześniem. Palcem sklepu nie wskażę. Ale
pogrożę mu z tego bloga. On i tak wie, kto on jeden.
Prawda jest bolesna: tak jak w
Europie, oznaki świąt pojawiają się coraz szybciej. Szkoda, bo te prawie 20 lat
temu odkrywany przeze mnie wrzesień na wschodnim wybrzeżu Stanów był w sklepach
zwykłym miesiącem jesiennym. Teraz ten sam miesiąc oglądany z perspektywy wybranych obiektów
handlowych ma jesień w poważaniu, a na Florydzie rezonans między panującą pogodą a tym, co sprzedawca chce
mi wbić w podświadomość jest spory. Upalnym
wrześniem kłębi się ciągle od rekwizytów plażowych, a dźwignia handlu owiana
klimą głosi, że pora pomyśleć o o grudniowych świętach.
Amerykanin, a już tym bardziej polskiego pochodzenia, nie lubi, żeby przepychać mu Christmas przed Thanksgiving. (Thanksgiving,
Święto Dziękczynienia,
jest obchodzone w ostatni czwartek listopada.)
Wróćmy do meritum. Święta na Florydzie. Jakie są?
Florydzka grudniowa aura to zieleń z dodatkami bordowych liści. Nadal
kwitną kwiaty. Oprócz tropikalnych np. świetnie sobie radzą popularne w Polsce
bratki. Dojrzewają cytrusy. Nadal świeci ostre słońce, ale i bez niego
sporadyczne drzewa bez liści nie wyglądają posępnie.
Naturalnie rosnące choinki na
Florydzie to trzydziestometrowe sosny o fontannach igieł długości
ołówka, więc z toporkiem w mokradła po choinkę nie ma co wchodzić. Nie rośnie
nigdzie przyzwoite drzewko do nielegalnego wyrębu.
Właściwe drzewka
przywieziono właśnie z północnej części kraju, wyładowano pod długimi namiotami
i można już przebierać w spryskanych chemią, wypasionych, ciętych jodłach lub
sosnach „krótkoiglastych”.
Pryskane są, żeby nie zżółkły do 25-go grudnia, bo trzyma się je w stojakach bez ziemi i wody. (I ważna notka chociaż w nawiasie: ubieranie choinki bożonarodzeniowej odbywa się już nawet w ostatni piątek
bieżącego miesiąca, dzień po Thanksgiving - Święcie Dziękczynienia.)
Dla mnie święta
muszą pachnąć lasem, ale zapach ciętych drzewek spryskanych kolorantami jest
duszący i wywołuje zamiast reakcji sentymentalnych alergiczne.
Alternatywą jest
sztuczne drzewko lub rzeczywiście żywe, w doniczce. Można tak kupić w
ogrodniczym mały, jasnozielony cedr lub półmetrowy stożek wycięty z
krzaczka rozmarynu, albo dwa razy większą, delikatną araukarię, jak ta na
zdjęciu (fotka pochodzi STĄD).
Bing Crosby z
utworem White Christmas („Białe Boże Narodzenie”) brzmi tu trochę śmiesznie, ponieważ śnieg na
Florydzie nie pada. Jeśli w ogóle w grudniu nocą przyszroni,
to na północy stanu. Środkowa część półwyspu może liczyć na minus jeden do
minus kilku stopni nad ranem od stycznia do marca, ale takich przymrozków nie
ma już w południowej części Florydy. W okolicy świąt w sercu stanu jest ok. 22
stopni Celsiusza (w nocy 10). Na basen za zimno, niemniej kto ma ochotę
popływać w odpowiednim kombinezonie przy rafach koralowych, to Key West
zaprasza!
Śnieg tu nie pada,
lecz to nie oznacza wcale, że nic nie da się z tym fantem zrobić. Sztuczny
śnieg poleci czasami na głowy turystów w jakimś parku rozrywki w DisneyWorldzie albo któreś obrotne osiedle w większym
mieście załatwi sobie ciężarówkę ze śniegiem. Wywrotka zrzuca go na ziemię na
ogrodzony płotem plac, wpuszcza się za barierki dzieci i „w imię Ojca i
Syna...” Zanim stratowany śnieg stopnieje na zielonym trawniku, lepi się
szybko kulki i bałwanki, a przede wszystkim pstryka zdjęcia na tle coraz
brudniejszego i mniejszego pagórka.
Z innych uciech
zimowych na Florydzie, skorośmy przy temacie, to pojawiają się pod
namiotami sztuczne lodowiska wypożyczające chętnym łyżwy. Sprawdziłam, że o ile
nie jest się wytrawnym łyżwiarzem, lepiej się tam nie pchać. O wiele bardziej
boli upadek na lód w krótkich spodenkach i podkoszulku niż w grubej, zimowej
kurtce i porządnych, ciepłych gaciach.
A obok lodowisk,
które czasem posiadają też zjazdy na płaskich sankach (toboggans),
hałasują wesołe miasteczka.
Czy ktoś z Was miał okazję zauważyć, że amerykańskie kartki świąteczne to nie pocztówki?
To kartki dwustronne, często z
wydrukowanymi w środku życzeniami. W Stanach panuje zwyczaj dołączania do
kartek wspólnego rodzinnego zdjęcia na tle choinki (jak wspomniałam, ubranej w
wielu domach już pod koniec listopada). Do kartki i do zdjęcia dodaje się list (kiedyś pisany ręcznie), podsumowujący osiągnięcia każdego członka rodziny w
mijającym roku. Amerykanie uwielbiają opowiadać o swoich sukcesach, choćby
najmniejszych, a często nie ma jak spotykać się regularnie z krewnymi ze
względu na dalekie odległości. List-sprawozdanie z bieżącym zdjęciem nie jest już tak
samo popularny jak przed erą Internetu, ale naprawdę miło go jeszcze czasem
otrzymać. Albo wysłać ;-)
W centralnej Florydzie, na wschód od Orlando, leży
wioseczka o nazwie Christmas. Tak
jest! „Boże Narodzenie”. Czytałam w lokalnej prasie, że poczta w Christmas otrzymuje paczki z listami
świątecznymi nawet od mieszkańców innych stanów. Pracownicy poczty otwierają
paczki, wysypują sterty listów, koperty elegancko stemplują i oto babcia w
Kentucky dostaje życzenia świąteczne od córki z Georgii z oficjalną -
podkreślam - pieczątką z... ach! z samego Bożego Narodzenia! (Nie wiem, na czym
ten radosny fenomen polega, bo ja raczej byłabym pod wrażeniem, gdyby mi
rodzina przysłała kartkę świąteczną opieczątkowaną w Betlejem, ale ja to jestem ja.)
Wypadałoby przy okazji
wspomnieć o Santa Claus [wym. „kloz”].
Jak z
wielu hollywódzkich „dzieł” wiadomo, zaparkowawszy na dachu swe „mustangi”, amerykański Mikołaj zsiada z sań i dostaje się do wewnątrz
budynku przez komin wiodący wprost do salonowego kominka.
Ponieważ przytłaczająca
większość domów na Florydzie kominów i kominków nie posiada, bo nie ma potrzeby
tego rodzaju dogrzewania domu, zastanawiałam się kiedyś, jakim cudem ten „Gwiazdor” przedostaje się do środka. Poszłam z
wątpliwościami do Kozy, mojej córki, która za ojcem ma lapidarną odpowiedź na
wszystko. Według niej Święty Mikołaj na Florydzie korzysta z wyjątkowej „mocy teleportacji”.
I tej wersji trzymam się od kilku lat i sama ją polecam.
Saint Nick przychodzi
w nocy z 24-go na 25-go i dlatego amerykańskim rodzicom pierwszy dzień świąt
kojarzy się z niewyspaniem, bo uradowane dzieciaki zbudzą ich i o 5-tej rano,
żeby otworzyć prezenty.
Po prezentach zasadniczo idzie
się na śniadanie, potem - nadal półśniętym - na nabożeństwo do kościoła (chyba że
poszło się na nabożeństwo o północy) i wraca do domu na świąteczny obiad, o ile
nie zostało się gdzieś zaproszonym. Zabiera się wtedy z reguły przygotowaną
przez siebie wcześniej ustaloną potrawę.
Jadło w Boże Narodzenie jest prawie
tak obfite jak w nadchodzące Święto Dziękczynienia.
Od rodziny zależy czy piecze się czy kupuje szynkę czy indyka, ale generalnie
większość do mięsa przygotuje to samo: ziemniaki puree i jakieś zielone gotowane warzywo. Np.
zapiekaną z cebulą i bułką tartą fasolkę szparagową w kawałkach. Takie danie
zalewa się jeszcze gęstym sosem mięsnym. A na deser serwuje się np. podgrzany w mikrofalówce kawałek tarty
owocowej, podany z gałką lodów waniliowych. Po posiłku najczęściej
grają z telewizora kultowe filmy, które Amerykanie znają na pamięć: „A Christmas Carol”, „It's a Wonderful Life”, „Miracle on 34th
Street” i cała masa innych, zawierających w tytułach słowa „Christmas”, „holiday”, „Santa” itp.
Poza zakupami i sportem, Amerykanie najbardziej kochają parady i
na Florydzie największe parady bożonarodzeniowe przemieszczają się ulicami parków Walta Disneya.
Dzieci mają z imprez przeżywkę.
A dorośli - ze swoich dzieci.
Boże Narodzenie na Florydzie to również gra świateł z wielkim rozmachem. Mało kto nie zdobi domu i od środka i od
zewnątrz. Nie ukrywam, że naszym rodzinnym, grudniowym hobby są wieczorne
objazdy okolicy, żeby popatrzeć na domy w światełkach. A rozwiesza się sznury lampek
na gzymsach, na ramach okiennych, zarzuca na krzewy, oplata drzewa oraz wywiesza się bożonarodzeniowe wieńce na drzwiach. Prąd na Florydzie
jest tańszy niż w Polsce (gdyby ktoś pytał). Ale i tak indywidualne wysiłki wypadają skromnie przy
świetlnych ekscesach w parku rozrywki Hollywood Studios.
Jak wspomniałam na początku, adwentu w Stanach w polskim rozumieniu nie ma (karnawału też nie, jak pisałam TUTAJ), lecz krytykowany zewsząd zachodni komercjalizm wyrównuje inne zjawisko, w Polsce niezbyt znane. Mam na myśli powszechny wolontariat.
Bo gdybym miała w kilku
słowach zdefiniować obchodzenie Bożego Narodzenia po amerykańsku, powiedziałabym,
że to celebrate Christmas znaczy
tyle samo co to share, czyli „podzielić się”.
Od jesieni aż po Gwiazdkę
Amerykanie organizują szczególne zbiórki pieniędzy i żywności na cele charytatywne.
Przeprowadza się aukcje i
akcje o charakterze świątecznym. Odbywają się przedstawienia, koncerty
dobroczynne i kto chce dzieli się tym, co może - przynajmniej własnym czasem.
Głośniej mówią o sobie
fundacje i stowarzyszenia „na rzecz” i tak jak w sklepowych
dekoracjach gwiazdkowych trzeba w dziesiątkach propozycji poprzebierać, zanim się
zdecyduje, kogo wesprzeć. Bo wszystkich się nie da. Jedni wybiorą kwestującego
pod WalMartem (powiedzmy, że przed polskim Carrefourem) przedstawiciela Armii Zbawienia w przebraniu Świętego
Mikołaja, drudzy wypiszą czek dla kogoś z innego krańca świata. Jak tam kogo
dźgnie wyrzut sumienia czy autentyczna chęć pomocy.
Podobnie jak w Polsce,
kościoły przygotowują świąteczne posiłki i paczki z
prezentami dla najuboższych, ale nie wiem, czy w Polsce różne odłamy chrześcijan (wiele ich przecież nie ma) łączą
wówczas siły tak jak tutaj, organizując punkty wydawania żywności i kuchnie dla
potrzebujących. Niektóre z nich działają cały rok.
Nie ukrywam, że zaskakuje
mnie, kiedy nawet przy dzieleniu się z innymi objawia się amerykańska przedsiębiorczość. W
zeszłym roku najgłośniej obiły mi się o uszy akcje pomocy dla szukających
pracy, bo zbierano (obowiązkowo w dobrym stanie) marynarki i spodnie dla panów,
garsonki dla pań i obuwie, czyli garderobę niezbędną dla wybierających się na
rozmowę o pracę. Zorganizowano też dla zainteresowanych darmowy kurs rozmowy kwalifikacyjnej.
Rok wcześniej jeden z
bezrobotnych parafian najbliżego kościoła ogłosił, że zbiera resztki
wełny, bo chce wydziergać na szydełku pledy na Gwiazdkę dla osób w domu
starców i prezentował później wyszydełkowane półsłupkami koce w zygzaki.
Owszem, drażnią mnie w Stanach przedwczesne sygnały Bożego Narodzenia. Ale są
wyjątki, np. „giving trees” [wym. „gywyn triz”], choinki z
prośbami potrzebujących. Ustawia się je w listopadzie nie tylko w
kościołach, ale także w instytucjach świeckich. Zamówienia przychodzą z domów
dziecka, ze szpitali, z domów pomocy. Nawet ze schronisk dla zwierząt.
Co weekend pojawiają się nowe prośby. Co
weekend znikają. A potem wszystkie wracają przyklejone do pudełek z prezentami,
które zostaną rozwiezione pod właściwy adres.
(Zdjęcie pożyczone
STĄD)
Wychowany poza środowiskami
polonijnymi Amerykanin, jak zresztą mało kto w Europie, nie zna tradycji
dzielenia się w święta opłatkiem i nie stawia na stole dodatkowego nakrycia dla
symbolicznego, zbłąkanego wędrowca. Kiedyś byłam pewna, że dużo bez tego
spotkania wigilijnego traci. A dzisiaj widzę to trochę inaczej.
My, Polacy w Noc Bożego
Narodzenia, mamy być przygotowani okazać serce niespodziewanemu gościowi.
Amerykanie zaś nie czekają na taką ewentualność. W bardzo
realny sposób wychodzą
potrzebie naprzeciw i to na długo zanim sami zaczną
biesiadować w pierwsze święto.
Te działania są przemyślane,
zaplanowane, pracochłonne.
To dzielenie się jest dzieleniem „z premedytacją”.
Trudno je przeoczyć, nie
dołączyć.
Gdyby ktoś zapomniał się
jednak w ferforze świątecznych zakupów, robiąc je tylko
z myślą o sobie i swoich najbliższych, to z pięknym uśmiechem przypomni mu o
innych kasjerka skanująca towar: „Would you like to donate a dollar to St. Jude Children’s Research Hospital?” - „Zechciałby Pan/Zechciałaby Pani ofiarować dolara na Szpital Dziecięcy
Świętego Judy?” (Ten szpital to amerykański odpowiednik polskiego Centrum
Zdrowia Dziecka.)
I nie tylko teraz, z okazji
rozpoczynającej się gorączki świątecznej, zagai kasjerka klienta. Są sklepy,
instytucje, gdzie wspomaga się w ten sposób organizacje non-profit przez cały
rok.
Dla niektórych może metoda
irytująca, ale czyżby miała to być komercja... z ludzką twarzą?
Czy istnieje w ogóle taki
zestaw?
A czy istnieje... Święty
Mikołaj?
* * *
Wystarczy tego pisania. Leżę od kilku dni ścięta grypą, więc marzy mi się wstać i zrobić, co należy, żeby poczuć się świątecznie, bo w czwartek obchodzimy Thanksgiving, Święto Dziękczynienia. Przedstawiam je zwykle tym, którzy o nie pytają jako „amerykańską Wigilię”.
Pozdrawiam gorąco, ale nie całuję, żeby nie pozarażać ;-)