niedziela, 22 grudnia 2013

Lekcja Czterdziesta Czwarta: W biegu

Coraz gorzej Kozie przychodzi mówienie po polsku. 
Czyta w miarę, ale nic jakoś z tego nie wynika. Non-stop zwraca się do mnie po angielsku.
Czuję, że stanęłyśmy w miejscu, a jedyne, co się rozwija to kozie unikaty, czyli uniko-komunikaty przed robieniem czegokolwiek z polskiego.
- Dlaczego muszę to czytać? - Koza patrzy niechętnie na lekturę in Polish.
Powodów jest wiele, ale zaprząta mi głowę przegląd świątecznego menu, więc podaję pierwszy z brzegu.
- No dlaczego? Dlaczego? Jestem ciekawa, o czym jest ta książka, a sama nie mam czasu na czytanie. Przeczytasz, to mi opowiesz.
Córka podaje mi książkę odwróconą tyłem do góry.
- Tu jest streszczenie. Przeczytaj sobie i będziemy obie miały wolny wieczór - mówi, taksując bałagan w kuchni. Bierze pogniecioną papierową torebkę po suszonych grzybach. Rozprostowuje, otwiera, wkłada doń usta i nos. Robi inhalację.
- Co za piękny zapach! - Rozmarzone ślepia wznoszą się ku niebiosom. - Czy można w Polsce kupić taki spray zapachowy? Spryskiwałabym sobie nim pokój...
Stoję z książką córki w rękach. Z jednej strony serce mi się kraje. Nie wycisnę z dziecka ani sylabki słowiańskiego słowa... Z drugiej strony serce roście. Gada dziewczę po obcemu, ale przecież swojska krew! Od listopada wierci mi dziurę w brzuchu o pierogi z kapustą i grzybami, o paszteciki do barszczu...
Co by nie ponarzekać, czasem niedaleko pada pomarańcza od jabłoni...

***

Nie piszę, bo spiętrzyły się pozablogowe sprawy niecierpiące zwłoki i doszło na koniec świąteczne koncertowanie. 
Ktoś z widowni podczas jednego z koncertów nawet telefonem filmik strzelił naszemu chórowi, gdyby więc kto miał ochotę zapraszam do podlinkowanego video pod spodem. (Przesuńcie tylko film dokładnie o minutę do przodu, żeby odsłuchać właściwą rzecz).

Tu trza kliknąć. Otworzy się Wam O, Holy Night? Oby...

I tą kolędą życzę Wam świąt, że hej! I takiego samego Nowego Roku, a po naszemu radochy i tężyzny... ku chwale ojczyzny! 


czwartek, 5 grudnia 2013

Było sobie Święto Dziękczynienia...

Sara Józefa Hale [wym. hejl] tak długo pisała listy do amerykańskich prezydentów w słusznej sobie sprawie, aż Abraham lincoln w 1863 roku ugiął się prośbom. Ustanowiono wedle sugestii jeden dzień w roku, w którym będzie obchodzić się Święto Dziękczynienia (Thanksgiving). Odtąd w ostatni czwartek listopada cały kraj miał okazać wdzięczność Ojcu w niebiesiech za wszystko, co ówczesny Amerykanin oceniał jako boże błogosławieństwo, m.in. za plony. I świętuje się ustanowione przez państwo religijne dożynki i celebruje się je z najbliższymi, przy stole, przy spieczonym indyczym korpusie, kolbach kukurydzy, galaretce z żurawiny i ciastach o kruchym spodzie. Oraz przy telewizyjnych rozgrywkach futbolu amerykańskiego.

Gdybym miała dziękować za to, co jadalnego wyrosło mi w tym roku, to bym Opatrzności miała niewiele do powiedzenia. Większość roślin na skutek moich rozjazdów zmarniała. Przetrwał jeden twardziel - krzak pomidora w doniczce. Dacie wiarę, że drugi rok mu niedługo stuknie?

Ledwo wylizałam się z choroby, żeby zdążyć z gotowaniem na świąteczny czwartek i szczerze powiedziawszy, zapomniałam przed jedzeniem zastanowić się uroczyście nad sprawami duchowymi, mianowicie za co w tym roku jestem wdzięczną Amerykanką.

Po świętach powrót w kierat, w tym do dziecięcych lektur. Jedna, o budowie i funkcjach ludzkich narządów, spoczywa chwalebnie na środku stołu, przy serwetniku, bo nie ma to jak umieścić rysunki końcówki jelita grubego obok salaterki z sałatką, prawda...
Hej! Jak to za co jestem w tym roku wdzięczna? Za książki po polsku!
Za tych, którzy pomagają mi je zdobyć!

Rozczulam się, gdy odzywa się Kozak, przyglądający się anatomii człowieka.
- Mamo, ja bardzo lubię ludzkie ciało.
Ledwo od ziemi odrasta, nie wie co gada. W moim wieku zbierze się nieco zastrzeżeń. Idę jednak za ciosem i podtrzymuję temat.
- Cieszę się synku, że podoba ci się ludzkie ciało! A jaką jego część lubisz najbardziej?
- Ciebie!


Ps. Witam w czytelnikach Martę i Nową Zelandię ;-)


sobota, 23 listopada 2013

O Bożym Narodzeniu... w listopadzie?

Ano, na Dalekim Zachodzie, to norma.

Amerykański Christmas Season i polski okres Świąt Bożego Narodzenia nie przebiegają równolegle, raczej zazębiają się w czasie i Floryda tego najlepszym przykładem. Okres świąteczny zaczyna się tutaj z ostatnim piątkiem listopada a kończy sylwestrowymi fajerwerkami (jeśli pominąć praktyki tych florydzkich latynosów, którzy obdarowują się prezentami w Święto Trzech Króli).

W USA nie ma religii dominującej, przez co katolicki kalendarz liturgiczny z nadchodzącą pierwszą niedzielą adwentu mało kogo tu obowiązuje. Poza tym katolików na Florydzie jest dobrze poniżej średniej krajowej, około 25%, ale i dla nich czas przygotowania do świąt nie polega na uczestnictwie w Roratach. Nie ma tu tej tradycji. Są inne. Jednej z nich, rzekłby złośliwy, wychodząc poza ramy wyznaniowe, na imię komercja.

Trudno takim uwagom odmówić racji. Sama w tym tonie odruchowo sklepy sonduję: który pierwszy zacznie gadżety świąteczne ustawiać?

W tym roku dekoracje ogrodowe - nadmuchiwane bałwany, pingwiny, Mikołaje i inne kształty z ortalionu - wystawiono do sprzedaży wczesnym wrześniem. Palcem sklepu nie wskażę. Ale pogrożę mu z tego bloga. On i tak wie, kto on jeden.

Prawda jest bolesna: tak jak w Europie, oznaki świąt pojawiają się coraz szybciej. Szkoda, bo te prawie 20 lat temu odkrywany przeze mnie wrzesień na wschodnim wybrzeżu Stanów był w sklepach zwykłym miesiącem jesiennym. Teraz ten sam miesiąc oglądany z perspektywy wybranych obiektów handlowych ma jesień w poważaniu, a na Florydzie rezonans między panującą pogodą a tym, co sprzedawca chce mi wbić w podświadomość jest spory. Upalnym wrześniem kłębi się ciągle od rekwizytów plażowych, a dźwignia handlu owiana klimą głosi, że pora pomyśleć o o grudniowych świętach.

Amerykanin, a już tym bardziej polskiego pochodzenia, nie lubi, żeby przepychać mu Christmas przed Thanksgiving. (Thanksgiving, Święto Dziękczynienia, jest obchodzone w ostatni czwartek listopada.)

Wróćmy do meritum. Święta na Florydzie. Jakie są?

Florydzka grudniowa aura to zieleń z dodatkami bordowych liści. Nadal kwitną kwiaty. Oprócz tropikalnych np. świetnie sobie radzą popularne w Polsce bratki. Dojrzewają cytrusy. Nadal świeci ostre słońce, ale i bez niego sporadyczne drzewa bez liści nie wyglądają posępnie. 

Naturalnie rosnące choinki na Florydzie to trzydziestometrowe sosny o fontannach igieł długości ołówka, więc z toporkiem w mokradła po choinkę nie ma co wchodzić. Nie rośnie nigdzie przyzwoite drzewko do nielegalnego wyrębu.




Właściwe drzewka przywieziono właśnie z północnej części kraju, wyładowano pod długimi namiotami i można już przebierać w spryskanych chemią, wypasionych, ciętych jodłach lub sosnach krótkoiglastych. Pryskane są, żeby nie zżółkły do 25-go grudnia, bo trzyma się je w stojakach bez ziemi i wody. (I ważna notka chociaż w nawiasie: ubieranie choinki bożonarodzeniowej odbywa się już nawet w ostatni piątek bieżącego miesiąca, dzień po Thanksgiving - Święcie Dziękczynienia.)

Dla mnie święta muszą pachnąć lasem, ale zapach ciętych drzewek spryskanych kolorantami jest duszący i wywołuje zamiast reakcji sentymentalnych alergiczne.
Alternatywą jest sztuczne drzewko lub rzeczywiście żywe, w doniczce. Można tak kupić w ogrodniczym mały, jasnozielony cedr lub półmetrowy stożek wycięty z krzaczka rozmarynu, albo dwa razy większą, delikatną araukarię, jak ta na zdjęciu (fotka pochodzi STĄD).






Na Florydzie zawiesza się na gałązkach także to, co kojarzy się z wodą morską.












Bing Crosby z utworem White Christmas („Białe Boże Narodzenie”) brzmi tu trochę śmiesznie, ponieważ śnieg na Florydzie nie pada. Jeśli w ogóle w grudniu nocą przyszroni, to na północy stanu. Środkowa część półwyspu może liczyć na minus jeden do minus kilku stopni nad ranem od stycznia do marca, ale takich przymrozków nie ma już w południowej części Florydy. W okolicy świąt w sercu stanu jest ok. 22 stopni Celsiusza (w nocy 10). Na basen za zimno, niemniej kto ma ochotę popływać w odpowiednim kombinezonie przy rafach koralowych, to Key West zaprasza!

Śnieg tu nie pada, lecz to nie oznacza wcale, że nic nie da się z tym fantem zrobić. Sztuczny śnieg poleci czasami na głowy turystów w jakimś parku rozrywki w DisneyWorldzie albo któreś obrotne osiedle w większym mieście załatwi sobie ciężarówkę ze śniegiem. Wywrotka zrzuca go na ziemię na ogrodzony płotem plac, wpuszcza się za barierki dzieci i w imię Ojca i Syna... Zanim stratowany śnieg stopnieje na zielonym trawniku, lepi się szybko kulki i bałwanki, a przede wszystkim pstryka zdjęcia na tle coraz brudniejszego i mniejszego pagórka.

Z innych uciech zimowych na Florydzie, skorośmy przy temacie, to pojawiają się pod namiotami sztuczne lodowiska wypożyczające chętnym łyżwy. Sprawdziłam, że o ile nie jest się wytrawnym łyżwiarzem, lepiej się tam nie pchać. O wiele bardziej boli upadek na lód w krótkich spodenkach i podkoszulku niż w grubej, zimowej kurtce i porządnych, ciepłych gaciach. 

A obok lodowisk, które czasem posiadają też zjazdy na płaskich sankach (toboggans), hałasują wesołe miasteczka.






Czy ktoś z Was miał okazję zauważyć, że amerykańskie kartki świąteczne to nie pocztówki?
To kartki dwustronne, często z wydrukowanymi w środku życzeniami. W Stanach panuje zwyczaj dołączania do kartek wspólnego rodzinnego zdjęcia na tle choinki (jak wspomniałam, ubranej w wielu domach już pod koniec listopada). Do kartki i do zdjęcia dodaje się list (kiedyś pisany ręcznie), podsumowujący osiągnięcia każdego członka rodziny w mijającym roku. Amerykanie uwielbiają opowiadać o swoich sukcesach, choćby najmniejszych, a często nie ma jak spotykać się regularnie z krewnymi ze względu na dalekie odległości. List-sprawozdanie z bieżącym zdjęciem nie jest już tak samo popularny jak przed erą Internetu, ale naprawdę miło go jeszcze czasem otrzymać. Albo wysłać ;-)

W centralnej Florydzie, na wschód od Orlando, leży wioseczka o nazwie ChristmasTak jest! Boże Narodzenie. Czytałam w lokalnej prasie, że poczta w Christmas otrzymuje paczki z listami świątecznymi nawet od mieszkańców innych stanów. Pracownicy poczty otwierają paczki, wysypują sterty listów, koperty elegancko stemplują i oto babcia w Kentucky dostaje życzenia świąteczne od córki z Georgii z oficjalną - podkreślam - pieczątką z... ach! z samego Bożego Narodzenia! (Nie wiem, na czym ten radosny fenomen polega, bo ja raczej byłabym pod wrażeniem, gdyby mi rodzina przysłała kartkę świąteczną opieczątkowaną w Betlejem, ale ja to jestem ja.)

Wypadałoby przy okazji wspomnieć o Santa Claus [wym. kloz]. 
Jak z wielu hollywódzkich „dzieł” wiadomo, zaparkowawszy na dachu swe mustangi, amerykański Mikołaj zsiada z sań i dostaje się do wewnątrz budynku przez komin wiodący wprost do salonowego kominka. 

Ponieważ przytłaczająca większość domów na Florydzie kominów i kominków nie posiada, bo nie ma potrzeby tego rodzaju dogrzewania domu, zastanawiałam się kiedyś, jakim cudem ten Gwiazdor przedostaje się do środka. Poszłam z wątpliwościami do Kozy, mojej córki, która za ojcem ma lapidarną odpowiedź na wszystko. Według niej Święty Mikołaj na Florydzie korzysta z wyjątkowej mocy teleportacji. I tej wersji trzymam się od kilku lat i sama ją polecam.

Saint Nick przychodzi w nocy z 24-go na 25-go i dlatego amerykańskim rodzicom pierwszy dzień świąt kojarzy się z niewyspaniem, bo uradowane dzieciaki zbudzą ich i o 5-tej rano, żeby otworzyć prezenty.

Po prezentach zasadniczo idzie się na śniadanie, potem - nadal półśniętym - na nabożeństwo do kościoła (chyba że poszło się na nabożeństwo o północy) i wraca do domu na świąteczny obiad, o ile nie zostało się gdzieś zaproszonym. Zabiera się wtedy z reguły przygotowaną przez siebie wcześniej ustaloną potrawę.

Jadło w Boże Narodzenie jest prawie tak obfite jak w nadchodzące Święto Dziękczynienia. Od rodziny zależy czy piecze się czy kupuje szynkę czy indyka, ale generalnie większość do mięsa przygotuje to samo: ziemniaki puree i jakieś zielone gotowane warzywo. Np. zapiekaną z cebulą i bułką tartą fasolkę szparagową w kawałkach. Takie danie zalewa się jeszcze gęstym sosem mięsnym. A na deser serwuje się np. podgrzany w mikrofalówce kawałek tarty owocowej, podany z gałką lodów waniliowych. Po posiłku najczęściej grają z telewizora kultowe filmy, które Amerykanie znają na pamięć: A Christmas CarolIt's a Wonderful LifeMiracle on 34th Street i cała masa innych, zawierających w tytułach słowa ChristmasholidaySanta itp.

Poza zakupami i sportem, Amerykanie najbardziej kochają parady i na Florydzie największe parady bożonarodzeniowe przemieszczają się ulicami parków Walta Disneya. Dzieci mają z imprez przeżywkę. A dorośli - ze swoich dzieci.







































Boże Narodzenie na Florydzie to również gra świateł z wielkim rozmachem. Mało kto nie zdobi domu i od środka i od zewnątrz. Nie ukrywam, że naszym rodzinnym, grudniowym hobby są wieczorne objazdy okolicy, żeby popatrzeć na domy w światełkach. A rozwiesza się sznury lampek na gzymsach, na ramach okiennych, zarzuca na krzewy, oplata drzewa oraz wywiesza się bożonarodzeniowe wieńce na drzwiach. Prąd na Florydzie jest tańszy niż w Polsce (gdyby ktoś pytał). Ale i tak indywidualne wysiłki wypadają skromnie przy świetlnych ekscesach w parku rozrywki Hollywood Studios.






Jak wspomniałam na początku, adwentu w Stanach w polskim rozumieniu nie ma (karnawału też nie, jak pisałam TUTAJ), lecz krytykowany zewsząd zachodni komercjalizm wyrównuje inne zjawisko, w Polsce niezbyt znane. Mam na myśli powszechny wolontariat.

Bo gdybym miała w kilku słowach zdefiniować obchodzenie Bożego Narodzenia po amerykańsku, powiedziałabym, że to celebrate Christmas znaczy tyle samo co to share, czyli „podzielić się.

Od jesieni aż po Gwiazdkę Amerykanie organizują szczególne zbiórki pieniędzy i żywności na cele charytatywne
Przeprowadza się aukcje i akcje o charakterze świątecznym. Odbywają się przedstawienia, koncerty dobroczynne i kto chce dzieli się tym, co może - przynajmniej własnym czasem.

Głośniej mówią o sobie fundacje i stowarzyszenia „na rzecz” i tak jak w sklepowych dekoracjach gwiazdkowych trzeba w dziesiątkach propozycji poprzebierać, zanim się zdecyduje, kogo wesprzeć. Bo wszystkich się nie da. Jedni wybiorą kwestującego pod WalMartem (powiedzmy, że przed polskim Carrefourem) przedstawiciela Armii Zbawienia w przebraniu Świętego Mikołaja, drudzy wypiszą czek dla kogoś z innego krańca świata. Jak tam kogo dźgnie wyrzut sumienia czy autentyczna chęć pomocy.

Podobnie jak w Polsce, kościoły przygotowują świąteczne posiłki i paczki z prezentami dla najuboższych, ale nie wiem, czy w Polsce różne odłamy chrześcijan (wiele ich przecież nie ma) łączą wówczas siły tak jak tutaj, organizując punkty wydawania żywności i kuchnie dla potrzebujących. Niektóre z nich działają cały rok.

Nie ukrywam, że zaskakuje mnie, kiedy nawet przy dzieleniu się z innymi objawia się amerykańska przedsiębiorczość. W zeszłym roku najgłośniej obiły mi się o uszy akcje pomocy dla szukających pracy, bo zbierano (obowiązkowo w dobrym stanie) marynarki i spodnie dla panów, garsonki dla pań i obuwie, czyli garderobę niezbędną dla wybierających się na rozmowę o pracę. Zorganizowano też dla zainteresowanych darmowy kurs rozmowy kwalifikacyjnej.

Rok wcześniej jeden z bezrobotnych parafian najbliżego kościoła ogłosił, że zbiera resztki wełny, bo chce wydziergać na szydełku pledy na Gwiazdkę dla osób w domu starców i prezentował później wyszydełkowane półsłupkami koce w zygzaki.

Owszem, drażnią mnie w Stanach przedwczesne sygnały Bożego Narodzenia. Ale są wyjątki, np. giving trees [wym. gywyn triz], choinki z prośbami potrzebujących. Ustawia się je w listopadzie nie tylko w kościołach, ale także w instytucjach świeckich. Zamówienia przychodzą z domów dziecka, ze szpitali, z domów pomocy. Nawet ze schronisk dla zwierząt. 
Co weekend pojawiają się nowe prośby. Co weekend znikają. A potem wszystkie wracają przyklejone do pudełek z prezentami, które zostaną rozwiezione pod właściwy adres. 




(Zdjęcie pożyczone STĄD) 


Wychowany poza środowiskami polonijnymi Amerykanin, jak zresztą mało kto w Europie, nie zna tradycji dzielenia się w święta opłatkiem i nie stawia na stole dodatkowego nakrycia dla symbolicznego, zbłąkanego wędrowca. Kiedyś byłam pewna, że dużo bez tego spotkania wigilijnego traci. A dzisiaj widzę to trochę inaczej.

My, Polacy w Noc Bożego Narodzenia, mamy być przygotowani okazać serce niespodziewanemu gościowi. Amerykanie zaś nie czekają na taką ewentualność. W bardzo realny sposób wychodzą potrzebie naprzeciw i to na długo zanim sami zaczną biesiadować w pierwsze święto.
Te działania są przemyślane, zaplanowane, pracochłonne.
To dzielenie się jest dzieleniem z premedytacją.
Trudno je przeoczyć, nie dołączyć.

Gdyby ktoś zapomniał się jednak w ferforze świątecznych zakupów, robiąc je tylko z myślą o sobie i swoich najbliższych, to z pięknym uśmiechem przypomni mu o innych kasjerka skanująca towar: „Would you like to donate a dollar to St. Jude Children’s Research Hospital?” - Zechciałby Pan/Zechciałaby Pani ofiarować dolara na Szpital Dziecięcy Świętego Judy? (Ten szpital to amerykański odpowiednik polskiego Centrum Zdrowia Dziecka.)

I nie tylko teraz, z okazji rozpoczynającej się gorączki świątecznej, zagai kasjerka klienta. Są sklepy, instytucje, gdzie wspomaga się w ten sposób organizacje non-profit przez cały rok.

Dla niektórych może metoda irytująca, ale czyżby miała to być komercja... z ludzką twarzą?
Czy istnieje w ogóle taki zestaw?
A czy istnieje... Święty Mikołaj?

* * *

Wystarczy tego pisania. Leżę od kilku dni ścięta grypą, więc marzy mi się wstać i zrobić, co należy, żeby poczuć się świątecznie, bo w czwartek obchodzimy Thanksgiving, Święto Dziękczynienia. Przedstawiam je zwykle tym, którzy o nie pytają jako amerykańską Wigilię

Pozdrawiam gorąco, ale nie całuję, żeby nie pozarażać ;-)







czwartek, 14 listopada 2013

Wiara balony przenosi?

Kozak chciał wczoraj mieć urodziny i sprawił sobie balon. Wlókł go po podłodze od obiadu do kolacji. I jak ten wierny pies balon trwał przy nodze. 

Przed pójściem spać, Kozak poprosił Lubego Męża Mego, żeby balon ponownie nadmuchał. Ale tym razem „porządnie”.
Mąż odparł, że balon już się bardziej nie rozciągnie. Co najwyżej pęknie.
No to Kozak podumał chwilę i wyjaśnił, że nie chodzi o większy balon, tylko taki, który będzie się unosił w powietrzu.

Luby Mąż rozkłada ręce. Tłumaczy, że nie potrafi wydychać helium [wym. „hiljem”]. Gdyby umiał wydychać helium to miałby wysoki głos i... I nie dosłyszałam, bo akurat prowadziłam rozmowę telefoniczną.
Niezadowolony z odmowy ojca, Kozak zwraca się do mnie, chociaż widzi, że jestem zajęta.
- Mama... Co to jest helium
Macham ręką, że teraz nie mogę rozmawiać. Ale ten nie ustaje.
- Excuse me for just one second… - mówię do słuchawki, zakrywam ją ręką, patrzę na Kozaka – Słucham? O co chodzi?  
- Co to jest helium? Powiesz mi? Czy nie?
- Hel... Yes? – zwracam się znów do osoby na drugim końcu połączenia i zaraz potem kończę rozmowę, a Mąż zaczyna się śmiać i pyta czego się wyrażam bez powodu w biały dzień. Posądzona niesłusznie o czyn gorszący przed maluczkim, w odwecie pytam, co w czasie mojej nieobecności Luby Mąż robił na kanapie, że wylazły z niej flaki i musieliśmy wydawać pieniądze na nową?

Zrobiło się piekło? Hell, yes!* I nie przez podobnie brzmiącą do angielskiego hell nazwę polskiego pierwiastka. Czyli nie o rzekome angielskie „kurde” czy „cholerę” poszło. Zrobiło się gorąco, bo balon pękł. A wiadomo, lepszy balon w garści niż jego strzępy na dachu. (Czy coś w tę deseń).
Kozak z nosem na kwintę usunął się w cień, a tu proszę: cień najwyraźniej przysposobił dzieciaka do myślenia, bo Syn wyszperał kolejny balon do nadmuchania i podstawił mi go pod nos.
- Mama, ty masz wysoki głos. Zaśpiewaj mi te Alleluja do balona. Żeby poleciał wysoko aż do sufitu.



* Hell, yes! - brzydko, dla niektórych wręcz wulgarnie: „a jak!” „a pewnie!”

** "Alleluja" z Mesjasza Haendla



środa, 6 listopada 2013

Lekcja Czterdziesta Trzecia: O tajemnicach plejstocenu

Od czasu Lekcji Czterdziestej Beethoven ma u nas przerypane.
Co zacznę kulturalny temat z Kozą - kto skomponował to czy tamto - Córa ironicznie ucina temat, mówiąc, że Beethoven. 

Próbuję zmieniać tok rozmowy i zagaduję przy innej okazji o wynalezienie druku. I tłumaczę, że za tę rewolucję odpowiedzialny był...
- Beethoven!
Koza celowo rzuca Beethovenem jak mięsem, żebym tylko przestała jej opowiadać o sprawach, które ją średnio interesują. Nadużywa imienia kompozytora nadaremno, gdy pytam, kto zjadł ostanie czekoladki. 
Bethoveen w naszym domu jest też odpowiedzialny za myszkowanie w mojej garderobie i za nieopróżnienie zmywarki. Stał się sprawcą wszelkich szczęść i nieszczęść.

W obliczu tych faktów nie wiem, skąd mi się znów zachciało brnąć w tematy muzyczne, a tym bardziej tłumaczyć genezę Mszy Nelsońskiej. Ale ględzę, ględzę wytrwale. Koza wytrwale zaś i czyta komiksy nad śniadaniem i słucha mnie jednym uchem.

Truję na dodatek niczym odkrywczym: że mamy dobrze, bo żyjemy w epoce dostępności do muzyki. Że kiedyś przeciętny człowiek urodził się i umarł nie usłyszawszy niczego większego poza przyśpiewką z fujarką i bębenkiem. Że tylko ktoś nadziany mógł uczestniczyć w słuchaniu innej muzyki. A nawet w jej tworzeniu. Skąd się wzięło Requiem Mozarta, prawda? (A! Stąd mi się zachciało znowu o muzyce! Wszyskich Świętych było!) Skąd szereg oper? Skąd...
- Królowie zamawiali sobie utwory? - Koza nagle powtarza po mnie, nie odrywając się od lektury.
- Oczywiście.
- Hm...
- Chcieli posłuchać czegoś na swoją cześć. Kto by nie chciał?
- A jaki utwór zamówił sobie król Popiel?
???
Zagrzmiał mi pod czachą początek V-tej symfonii Beethovena.
- Żadnego! Rybcia, Popiel sobie niczego nie zamiawiał, bo wtedy orkierstr nie było. Za Popiela jeszcze skrzypiec nie skonstruowano... Ani... Ani... - wymieniać po kolei instrumenty? Wrócić do lekcji historii? Do definicji legedy? Co tu robić? Co tu robić??
Koza wyczuwa, że coś jej nie wyszło. Poprawia się szybko:
- Ano, tak! Przecież król Popiel żył wcześniej... Przed skrzypcami... W tym... w tej... w epoce szczurów!


***

I tym "rysem historycznym" witam Domcię w naszym wariatkowie.

czwartek, 31 października 2013

Jesień w półtropikach




                                                                                                   Dla E.

Szłam ogrodem

Z zielonego drzewa
na zieloną trawę
spadł czerwony liść

Pomyślałam
znam ten moment
Wszystko dobre się zaczyna

W lżejszym stopniu cytrus grzeje gęsią skórką
Łatwiej palmie biją serca w kiściach cyny
Przychylniejsze pręcikami parasolki
hibiskusa

Przystanęłam

"Wszystko dobre"?
Czy na pewno?

Nas nie sięga przedłużonym cieniem ulgi
My tęsknimy

Zarastamy wspomnieniami
murszejemy gruboskórni
i bez względu od proporcji
światła
mroku
strawy
wody
dochodzimy tak do siebie
bez pośpiechu
in plus/minus
swoim tempem w swoim czasie

Ktoś ma za złe Twe odejście?

Raczej sobie
własny oddech
ale chyba coraz rzadziej
nie tą porą kiedy dobre ma początek

Zapewniają że w przyrodzie nic nie ginie
Wolno spytać - a jak w raju?
Czy podobnie?

Czyżby był aż tak odporny
ów kończący się październik
dzień owocu
liść spod drzewa?

Szłam ogrodem

Coś mnie tknęło w tej urodzie popołudnia
dojrzewało tak swobodnie

Zawróciłam - wypatrzyła mnie znów czerwień

Słupkiem kwiatu zaszłam w niebo
Wpadłam wreszcie wprost na ciebie













wtorek, 29 października 2013

Lekcja Czterdziestra Druga: Poprzedzona uwagami. (Wszystkie na temat ;-)

Zacznę od uwagi językoznawczej.

Po głębokich przemyśleniach doszłam do wniosku, że moje starsze dziecko nie jest dwujęzyczne a półtorajęzyczne, bo potrafi dobrze posługiwać się jednym językiem w mowie i w piśmie (język angielski), a drugim średnio (język polski), w dodatku wplątując język większościowy. 

Czyli L1 + L1/2 i bilans wychodzi na jeden język i pół. Dobrze liczę?

Po płytszych przemyśleniach wyznam też, że moja półtorajęzyczna Koza zamienia się coraz bardziej w coś, czego się boję, w nastolatkę.

Rok temu strój na Halloween miała gotowy miesiąc nazad. W tym roku od myślenia o przyszłości ważniejszy jest np. sen i leń - każdy w odpowiedniej dawce. W efekcie mamy co następuje: za dwa dni Halloween, Koza stroju nie ma. Aczkolwiek, winnam dodać ratując jej image, że tyle godności osobistej jeszcze posiada, iż nie pójdzie żebrać o cuksy bez przebrania. A są tacy! Co roku dzwonią mi do drzwi leserzy-bezkostiumowcy, psując innym zabawę. Lekce sobie ważą tradycję rozrywki Halloweenowej. I to w kraju, gdzie tak naprawdę bawić się nie potrafią.

Bo upraszczając, cofnę się w czasie. Do XVII-go wieku. Każę wyobrazić sobie wschodnie wybrzeże dzisiejszych Stanów Zjednoczonych i wytknę palcem przybyłych. Oto Purytanie. Straumatyzowani poróżą statkiem stają na nieznanym lądzie. Przyjechali w świętym celu: zgodnie z własną interpretacją Biblii będą tworzyć nowe królestwo Boga na ziemi. I - przy pomocy tubylców - zabierają się za przetrwanie.

I harowali jak dzikie osły, jedli byle co, obrastali robactwem, dziesiątkowały ich choroby... Kto miał czas i siłę się bawić? Przy świeczce czytano Pismo Święte - najważniejszą i często z wyboru jedyną książkę w ordynarnie ubogim purytańskim domu - a Ono nawoływało ciało do stania się świątynią Boga i nic nieczystego nie miało mieć w nim miejsca. I tak m.in. żaden rodzaj tańca w którym razem biorą udział mężczyźni i kobiety, ponieważ wspólne danse to skrót do nierządu.

Rzeczone podejście do zabawy trzymało się całkiem mocno całkiem długo. Jeszcze pod koniec XVIII-go wieku, w czasie drugiej fazy wielkiego przebudzenia religijnego, w kilkunastu natenczas Stanach Zjednoczonych można było przeczytać traktaty o szkodliwości tańca.  

Ale oprócz surowej pobożności napływowych Anglików, Holendrów, czy Niemców, na społeczeństwo amerykańskie zaczęli wywierać wpływ i inni: Irlandczycy, Szkoci, Francuzi (później by trzeba dolać do tej mikstury trochę czupurnej krwi Słowian, Włochów i Greków) i w pewnym momencie purytański model odrzucania wszelkich przyjemności zaczął gasnąć. Dziś taniec jest zakazany w Stanach tylko np. w niektórych kościołach baptystycznych.

Chciałoby się zwalić winę na pierwszych osadników za współczesne amerykańskie, takie sobie w porównaniu z polskimi imprezy. Ale nie wiem, czy wypada.

Piszę więc, co obserwuję. Że mimo poluzowania reguł, w przeciwieństwie do wielu innych krajów, w USA nie zakorzeniła się szeroko pojęta tradycja karanawału. I tak np. Sylwester nie oznacza otwarcia sezonu imprez tanecznych. Huczne Mardi Gras - dzień przed Środą Popielcową - obchodzi się w zasadzie na Południu i to głównie pochodami, a nie przytupem do muzy z głośnika. American party polega na staniu, jedzeniu i gadaniu. Natomiast tańczący Amerykanin na takim przyjęciu to podrygujący gość ze szklanką lub butelką piwa w dłoni na wprost podobnie wyginającej się gostki z pokrewnym procentowo drinkiem i tyle.

Przeciętny "tosto-zjadacz" tańczyć w parze nie potrafi, chociaż Hollywood może twierdzić inaczej. (Chwycenie partnera czy partnerki za krągłości się nie liczy!) Nie ma w Stanach w zwyczaju wprowadzać dzieci w arkana kroków i obrotów tanecznych poza zapisaniem dziewczynek na balet. Nie organizuje się szkolnych zabaw na parkiecie. Co więcej, nie organizuje się bali przebierańców i jedyną szansą stania się raz w roku kimś innym, kimś w przebraniu, jest 31-go października, w Halloween.
I Kozie nie chce się w nic przebrać? Ten raz w roku?

A może chce się, tylko ja mam o tym pomyśleć?

Moje podejście do czwartkowego święta od lat raczej się nie zmienia

Ciągle próbuję złożyć do kupy amerykańskie wychowanie dzieci (chucha się na nie i dmucha do przesady według zasady Safety 1st grunt to zapewnić bezpieczeństwo) z październikowym machnięciem na tę filozofię reką. Bo bez znaczenia wówczas się staje, czy dziecko potrafi rozróżnić rzeczywistość od fikcji. A można raczej założyć, że powiewająca z drzewa kostucha za rogiem nie jest dowcipna dla smyka z przedszkola i jeśli wyrządzi mu szkodę, to większą niż stłuczone kolano.

Jedni lubią się bać, inni nie. 
Jedni lubią się bać na mniejszą skalę (dekoracje w poziomie - gustowny mini-cmentarzyk na trawniku styka), a inni chcą zdobyć nagrodę osiedlową za najbardziej odstrachany dom w okolicy. Tak jak twórcy tego dzieła:




Co październik tak naprawdę boleję nad czym innym niż straszenie dzieci. Żal mi, że kontakt Amerykanina ze sprawami ostatecznymi zatrzymuje się na atrapie horroru. Że nie ma w tej materii równowagi: teraz zbiorowo świrujemy, potem przystanek alternatywny, Refleksja.

Bez tego zrównoważenia podejście do śmierci w kulturze amerykańskiej jest jak ichni taniec - podwójne zmaganie w pojedynkę, gdzie każdy sobie rzepkę skrobie i każdy z osobna pchły wytrząsa, że zacytuję swego dziadka.

Uważam, że są sprawy, w których w pozycji wyjściowej warto rękę podać.


***


Kiedy Koza trawiła „Magiczne drzewo” Andrzeja Maleszki, zgodziłam się, żeby czytała sobie pod nosem, ale od czasu do czasu sprawdzałam, czy rozumie. Np. zapytałam, czy wie, co to jest „upiór”.
Koza na to, że ubiór to ubranie.
Pokręciłam przecząco głową.
- Nie, kochanie, „upiór” przez „p” w środku.
- A, uPiór! To w zasadzie... stworzenie pierzaste... 


Najpierw pojawiły się w ciemnościach oczy - drobne płomyki, niewyraźne jak światła domostw w oddali, lecz pozbawione ciepła, bezlitośnie nieruchome.
Potem wokół wypalonych oczu wyostrzył się zarys głowy bez dolnej szczęki, a w postrzępionym płaszczu zadrgał surowy niepokój. 
Kątem oka dostrzegłam błysk i uniosły się nade mną sierpy szponów pod kapturami obwisłych rękawów.
Struchlałam, nie mogąc się ruszyć. Poczułam na sztywniejącym karku skraplający się lód.

Widmo zastygło.
I przemówiło:

- Ćwir?


***

W czytelnikach pojawiła się Polka z Monachium? Pozdrawiam :-)