Zacznę od uwagi „językoznawczej”.
Po głębokich przemyśleniach doszłam do wniosku, że moje starsze dziecko nie jest dwujęzyczne a półtorajęzyczne, bo potrafi dobrze posługiwać się jednym językiem w mowie i w
piśmie (język angielski), a drugim średnio (język polski), w dodatku wplątując język większościowy.
Czyli L1 + L1/2 i bilans
wychodzi na jeden język i pół. Dobrze liczę?
Po płytszych przemyśleniach wyznam też, że moja półtorajęzyczna Koza
zamienia się coraz bardziej w coś, czego się boję, w nastolatkę.
Rok
temu strój na Halloween miała gotowy miesiąc nazad. W tym roku od myślenia o
przyszłości ważniejszy jest np. sen i „leń” - każdy w odpowiedniej
dawce. W efekcie mamy co następuje: za dwa dni Halloween, Koza stroju nie ma. Aczkolwiek, winnam dodać ratując jej image, że tyle godności osobistej jeszcze posiada, iż nie pójdzie żebrać o
cuksy bez przebrania. A są tacy! Co roku dzwonią mi do drzwi
leserzy-bezkostiumowcy, psując innym zabawę. Lekce sobie ważą tradycję rozrywki Halloweenowej. I to w kraju, gdzie tak naprawdę
bawić się nie potrafią.
Bo upraszczając, cofnę się w czasie. Do
XVII-go wieku. Każę wyobrazić sobie wschodnie wybrzeże dzisiejszych Stanów
Zjednoczonych i wytknę palcem przybyłych. Oto Purytanie. Straumatyzowani poróżą
statkiem stają na nieznanym lądzie. Przyjechali w świętym celu: zgodnie z
własną interpretacją Biblii będą tworzyć nowe królestwo Boga na ziemi. I - przy
pomocy tubylców - zabierają się za przetrwanie.
I harowali jak dzikie osły, jedli byle co, obrastali robactwem,
dziesiątkowały ich choroby... Kto miał czas i siłę się bawić? Przy świeczce
czytano Pismo Święte - najważniejszą i często z wyboru jedyną książkę w
ordynarnie ubogim purytańskim domu - a Ono nawoływało ciało do stania się
świątynią Boga i nic nieczystego nie miało mieć w nim miejsca. I tak m.in.
żaden rodzaj tańca w którym razem biorą udział mężczyźni i kobiety, ponieważ
wspólne „danse” to skrót do nierządu.
Rzeczone podejście do zabawy trzymało się całkiem mocno całkiem długo.
Jeszcze pod koniec XVIII-go wieku, w czasie drugiej fazy wielkiego przebudzenia
religijnego, w kilkunastu „natenczas” Stanach Zjednoczonych można
było przeczytać traktaty o szkodliwości tańca.
Ale oprócz surowej pobożności napływowych Anglików, Holendrów, czy Niemców,
na społeczeństwo amerykańskie zaczęli wywierać wpływ i inni: Irlandczycy,
Szkoci, Francuzi (później by trzeba dolać do tej mikstury trochę „czupurnej” krwi Słowian, Włochów i Greków) i w pewnym momencie purytański model odrzucania wszelkich
przyjemności zaczął gasnąć. Dziś taniec jest zakazany w Stanach tylko np. w niektórych
kościołach baptystycznych.
Chciałoby się zwalić winę na pierwszych osadników za współczesne
amerykańskie, takie sobie w porównaniu z polskimi imprezy. Ale nie wiem, czy
wypada.
Piszę więc, co obserwuję. Że mimo poluzowania reguł, w
przeciwieństwie do wielu innych krajów, w USA nie zakorzeniła się
szeroko pojęta tradycja karanawału. I tak np. Sylwester nie oznacza otwarcia
sezonu imprez tanecznych. Huczne Mardi
Gras - dzień przed Środą
Popielcową - obchodzi się w zasadzie na Południu i to głównie pochodami, a nie
przytupem do muzy z głośnika. American party polega na staniu, jedzeniu i gadaniu.
Natomiast tańczący Amerykanin na takim przyjęciu to podrygujący gość ze
szklanką lub butelką piwa w dłoni na wprost podobnie wyginającej się „gostki” z pokrewnym procentowo drinkiem i tyle.
Przeciętny "tosto-zjadacz" tańczyć w parze nie potrafi, chociaż Hollywood może twierdzić inaczej. (Chwycenie partnera czy partnerki za krągłości się nie liczy!) Nie ma w
Stanach w zwyczaju wprowadzać dzieci w arkana kroków i obrotów tanecznych poza zapisaniem dziewczynek na balet. Nie
organizuje się szkolnych zabaw na parkiecie. Co więcej, nie organizuje się bali
przebierańców i jedyną szansą stania się raz w roku kimś innym, kimś w
przebraniu, jest 31-go października, w Halloween.
I Kozie nie chce się w nic przebrać? Ten raz w roku?
A może chce się, tylko ja mam o tym pomyśleć?
Moje podejście do czwartkowego święta od lat raczej się nie zmienia.
Ciągle próbuję złożyć do kupy amerykańskie wychowanie dzieci
(chucha się na nie i dmucha do przesady według zasady Safety 1st - „grunt to zapewnić
bezpieczeństwo”) z październikowym machnięciem na tę filozofię reką. Bo bez
znaczenia wówczas się staje, czy dziecko potrafi rozróżnić rzeczywistość od
fikcji. A można raczej założyć, że powiewająca z drzewa kostucha za rogiem nie
jest dowcipna dla smyka z przedszkola i jeśli wyrządzi mu szkodę, to większą
niż stłuczone kolano.
Jedni lubią się bać, inni nie.
Jedni lubią się bać na
mniejszą skalę (dekoracje w poziomie - gustowny mini-cmentarzyk na trawniku styka), a inni chcą zdobyć nagrodę osiedlową za najbardziej odstrachany dom w okolicy. Tak jak twórcy tego dzieła:
Co październik tak naprawdę boleję nad czym innym niż straszenie dzieci. Żal mi, że kontakt Amerykanina ze sprawami ostatecznymi
zatrzymuje się na atrapie horroru. Że nie ma w tej materii równowagi: teraz
zbiorowo świrujemy, potem przystanek alternatywny, „Refleksja”.
Bez tego zrównoważenia podejście do śmierci w kulturze amerykańskiej jest
jak ichni taniec - podwójne zmaganie w pojedynkę, gdzie każdy sobie rzepkę
skrobie i każdy z osobna pchły wytrząsa, że zacytuję swego dziadka.
Uważam, że są sprawy, w których w pozycji wyjściowej warto rękę podać.
***
Kiedy Koza trawiła „Magiczne drzewo” Andrzeja Maleszki, zgodziłam się, żeby czytała sobie pod
nosem, ale od czasu do czasu sprawdzałam, czy rozumie. Np. zapytałam, czy wie,
co to jest „upiór”.
Koza
na to, że „ubiór to ubranie”.
Pokręciłam przecząco głową.
- Nie, kochanie, „upiór” przez „p” w środku.
- A, „uPiór”! To w zasadzie... stworzenie pierzaste...
Najpierw pojawiły się w ciemnościach oczy - drobne płomyki, niewyraźne jak
światła domostw w oddali, lecz pozbawione ciepła, bezlitośnie nieruchome.
Potem wokół wypalonych oczu wyostrzył się zarys głowy bez dolnej szczęki, a w postrzępionym płaszczu zadrgał surowy niepokój.
Kątem oka dostrzegłam błysk i uniosły się nade mną sierpy szponów pod kapturami obwisłych rękawów.
Struchlałam, nie mogąc się ruszyć. Poczułam na sztywniejącym karku skraplający się lód.
Widmo zastygło.
I przemówiło:
- Ćwir?
***
W czytelnikach pojawiła się Polka z Monachium? Pozdrawiam :-)