sobota, 30 marca 2013

Lekcja Dwudziesta Siódma: Alla polacca e maestoso

Piekłyśmy z Kozą mazurki.
- „Mazurek” to nie tylko nazwa ciasta, wiesz? To też rodzaj skocznej melodii...
- „Skocznej” -„skaczącej”?
- Nie... „szybkiej”, „wesołej”...

A żeby było weselej, po polsku mówi się na tę formę muzyczną „ten mazurek” (rodzaj męski), a po angielsku „mazurka”, stąd dla znającego język polski nazwa angielska ma wyraźne brzmienie „żeńskie”. I tego detalu również nie omieszkam przedłożyć Kozie, celowo nawiązując do jej ostatnich "wygibasów rodzajowych".

Swoją drogą paradne zjawisko z tą „mazurką”, bo w angielskim mało który wyraz może zostać podniesiony do rangi rodzaju żeńskiego, a kiedy już trafił się Anglosasom rarytas z wyraźną (polskiego pochodzenia) „niewieścią” końcówką, oni nawet o tym nie wiedzą.

Nie wiem zaś ja, ile Koza jest w stanie przyswoić z tego słowotoku, więc „wracam do korzeni” i mówię, że mazurki tworzył na tenże przykład Fryderyk Chopin. I lecę teorię podeprzeć praktyką: rzucam ciasto, myję ręce i wyszukuję na Youtube odpowiednią kompozycję.
- Posłuchaj... – mówię do Córki i włączam co wpadło w oko. – to jest mazurek w tonacji a-moll op. 68 nr 2.
I nie istotne, że skomplikowana nazwa utworu jak mój wcześniejszy wykład umknie Kozie w mieszaniu bakalii. Nie to najważniejsze do zapamiętania.

Melodia - akurat nie za „skacząca” - przepłynęła.
Blachy wwędrowały do piekarnika.
Uznałam, że muszę na chwilę chociaż przysiąść przy muzyce, której dawno nie słyszałam.

Klik w link z polonezem As-dur, a ów polonez - kto słuchał, ten wie - to już nie jest żadna krucha, nieuchwytna melancholia mazurka a-moll. Z polonezem As-dur Chopin się nie pieścił. Innymi ulicznymi słowy, pianista pojechał po klawiszach o wiele konkretniej. Na całego. W ostrych oktawach. Że o karkołomnych pasażach nie wspomnę.

Gdy ocknęłam się z romantycznych turbulencji, dotarło do mnie, że w tych całych siedmiu minutach (!) klasyki foterpianowej towarzyszyła mi obok Koza.

W dodatku zupełnie świadomie zasłuchana.

YESSS!!! 



Ps. Witam w skromnych progach nowych obserwatorów (i xbw i Anię W. i fidrygaukę), a przy „miszczach” klimatu pozostawszy, dla Wszystkich, którym zimno doskwiera w te święta, upraszam, ażeby Główny Wirtuoz lubo zwrócił na nich oko i kwieciem jasnym, a nie posępnEmi śniegiem i wichrem rychło sypnął. Tak im dopomóż... 

sobota, 23 marca 2013

Dystans personalny

Wpadłam kilka dni temu na stronę internetową, gdzie zamieszczane są co lepsze teksty dzieciaczków, o TU. Siedzę więc, czytam, śmieję się coraz głośniej...
- Z czego się śmiejesz? – podpytuje mnie Koza.
- A z dowcipów dziecięcych...
- Pokaż...
Pośmiałyśmy się razem, Córka zbiera się z powrotem do kuchni.
- Mama!
- Tak?
- Przecież ty też możesz pisać w internecie takie dowcipy o swoich dzieciach!
Mogę? ;-)
- Ale o czym niby miałabym pisać? – odpowiadam, starając się nie zdradzić mimiką twarzy, że cichaczem uprawiam ten proceder już od zeszłej jesieni.
- Możesz pisać o tym, jak powiem coś śmiesznego po polsku.
- Hm... Polskie przejęzyczenia... Może, może... Zastanowię się... A co miałabym pisać o nim? – wskazuję na Kozaka, budzącego się z chwilowej zadumy.
Córka patrzy na mnie jakbym spadła z księżyca.
- Nie wiesz???
- Mama... – wtrąca się do rozmowy Kozak, w oczach błysk geniuszu – Wies? Moja ślina jest tylko moja!

piątek, 22 marca 2013

Lekcja Dwudziesta Szósta: „Ambitna” czyli jak podnieść sobie naukową poprzeczkę

Wychodzi, że chwilę mnie tu nie było. Ano, wsiąkłam... Przyczepiła się do mnie proza Anity Shreve. Czytałam w każdej wolniejszej chwili, bo człowiek lubi od czasu od czasu się zakochać, a było w czym.

(I prośba do tłumaczy jej książek: błagam, nie zamieńcie ich w beznadziejną papkę, gdzie liczy się tylko fabuła.)

Ale do rzeczy... W ramach ćwiczeń gramatycznych Koza wypełniała ostatnio tabelkę z rzeczownikami w liczbie pojednynczej i mnogiej i sprawdzając zadanie ucieszyłam się, że Córka pokonała swą awersję do czworonożnych drapieżników (więcej TUTAJ) i bezbłędnie rozpisała „lew – lwy” i „tygrys” – „tygrysy”.

Lecz sobą by nie była, gdyby nie omieszkała też pojechać po bandzie w innych częściach tabeli: dwie „żarówki”, ale w liczbie pojedynczej wpisała żarówa,
dwie „kucharki”, ale jedna kucharz...  „Bagaż” w kozinej liczbie mnogiej został przechrzczony na bagażnik, a co się porobiło z „planetami”, to wstyd mówić! W liczbie pojedynczej podzieliły los „kucharek” (stały się rodzaju męskiego) i dodatkowo wykazały się niskim ilorazem inteligencji. Dość rzec, że jedna planeta według rozpiski Kozy to palant.

- Rybcia, aleś powypisywała! Nie zastanawiałaś się zbytnio nad tym, co robisz, dobrze mówię? –zagadnęłam przeczytawszy odpowiedzi.
- Nie za bardzo – szczerzy się Córka.
- A dlaczego?
- Bo się śmiałam.
- Co w tym zadaniu było takiego śmiesznego?
- Nic. Po prostu przypomniało mi się jak nie lubiłam w pierwszej klasie zadań domowych...
- No, ba... kto je lubił...
- Ale ja, kiedy miałam pisać jakieś ćwiczenia, kładłam zeszyt na stół i zamykałam oczy. Z całej siły! I myślałam, że jak je otworzę, to od tego zaciskania zeszyt zniknie.
Ryczę ze śmiechu. Koza mi wtóruje.
- Szybko dotarło, że tą metodą nigdzie nie zajedziesz, co?
- Tak! Jak zauważyłam, że to nie działa, to wyobrażałam sobie, że znika cały stół razem z zeszytem!

sobota, 16 marca 2013

Żarłok

- Dobranoc, kochanie...
- Mama, cy jak się obudzę, to będzie weekend?
- Tak, jeszcze będzie weekend.
- Hu-LA! A cy jak się obudzę, to będzie dinner?
- Nie, kiedy wstaniesz, zrobimy śniadanie.
- A cy zlobimy naleśniki?
(Chodzi o okrągłe, „puchate”, amerykańskie pancakes, ale mniej więcej tyle samo przy nich roboty, rozsypanej mąki, rozlanego mleka i przypalonego ciasta co przy nadgorliwym kuchciku i polskim naleśniku.)
- Oczywiście!
- Bo ja je zjem!
- Bardzo mnie to cieszy...
- Bo ja wtedy ulosnę jak palma.
- Czy ja wiem...
- Ale nie do sufitu, bo do sufitu to by siem w domu nie zmieścił!
- Fakt...
- Mama, a jak się lobią ludzie?

Ale wróćmy może do naleśników. 
Przygotowałam wszystko wczoraj wieczorem, odmierzyłam co trzeba, wystawiłam miskę i patelnię. Kozak dziś rano wstaje, jednak nieśpieszno mu do kuchni.
- I co, robimy naleśniki? – pytam przewiązując z boku podomkę.
- Nie... Nie jestem telaz głodny...
To nowość! (Słowo niedoszłej harcerki! Kozak z rańca to nienasycona szarańcza!)
- ... bo śniło mi się – ciągnie Kozak – ze byłem losicką i zjadłem duuuzo owadów.

czwartek, 14 marca 2013

Lekcja Dwudziesta Piąta: Kto tu jest lepiej poinformowany?

Gonimy z Kozakiem „gloźnych psestępców”, kiedy „pika” moja komórka.
- Czekaj synek – wyskakuję z radiowozu na niby - zobaczę, kto to...
Na wyświetlaczu krótki SMS od Lubego Męża: white smoke („biały dym”).
Co?
O Boże!
- Mama... chodź!
- O Jezzzz... - jęczę i łapię się za głowę. - Poczekaj chwilę!
Biegnę w kierunku drzwi tarasowych, szarpię za klamkę, wybiegam za taras, na trawę... Rozglądam się po horyzoncie. „Wielkie nieba” – myślę sobie bliska płaczu – „znowu katastrofa?”
Ale nad dachami domów ani śladu dymu. Nad lasem tym bardziej.
Wystukuję do Męża nerwowe Where?
Gdzie ten dym? Z której strony?
I dlaczego nic nie obiło mi się o uszy o żadnym lądowaniu?
Domyślam się, że wahadłowiec to nie był, bo program załogowych lotów kosmicznych ostatecznie zakończył się w sierpniu 2011... O Matko Przenajświętsza! Już kojarzę! Tak! Tak! Ja wiedziałam, że przejście na latanie rosyjskimi rakietami skończy się dramatem! Biłam na alarm, kiedy NASA zapodało ów pomysł, ale kto tam mnie usłuchał! Uparli się na sprzęt z byłego Sajuza, to teraz mają!
Stoję wstrząśnięta.
Komórka milczy. Kozak zapomniał chyba o swoich złoczyńcach, bo z wielkim zaangażowaniem podlewa z węża błotnistą kałużę...
- Synek, nie pooblewaj się za bardzo. Muszę na sekundkę wejść do środka! – postanawiam zasięgnąć wiedzy z kablówki, ale kątem oka dostrzegam podchodzącą do domu Kozę.
- Cześć mama! – woła i macha na mnie ręką. - Widziałaś popa?
Pop?
A jednak coś „pyknęło”! Ponieważ jestem przyzwyczajona do żartobliwej odmiany angielskich rzeczowników przez polskie przypadki w wypowiedziach Córki, nie komentuję Jej swobodnego tonu.
- No właśnie nie widziałam! Gdzie ten wybuch?
- Coś wybuchło? – Koza zwalnia, okrągłe oczy lekko wystraszone.
- A nie? Sama mówisz, że coś trzasnęło!
- Ja??? Ale nie... czekaj! Ja mówię do ciebie po polsku! Nie że... coś pękło - popped... Mówię, że tata mi napisał, że wybrali nowego popa... Jana Pawła. Drugiego. Tylko nie wiem, jak teraz będzie miał na imię.

Stoję durna bez ruchu. Głowę bym chętnie włożyła w piasek, ale do najbliższej plaży czterdzieści pięć minut stąd...
- Aha...                                                                             
Angielskie pop, popped, pope [pyk, pykło, papież], polski Jan Paweł II czy prawosławny pop... wsjo rawno! Grunt, że nikomu krzywda się nie stała! Byłemu Sajuzowi zwracam honor... i zaczynam podskakiwać z radości!
Wnoszę ku Najwyższemu modły dziękczynne. Podwójne. 
Koza bez szturchania sama odezwała się do mnie po polsku!

niedziela, 10 marca 2013

Słowo daję, nic nie piłam!


Nadszedł czas na przeprosiny - nie odpowiedziałam dotąd oficjalnie ani Amarancie, ani Żanecie, ani Anecie na ich nominacje blogowe.

Uwierzcie mi, że moje milczenie nie wypływa z wybujałego „ego”, ani z żadnego innego rodzaju zarozumialstwa. Pogubiłam się po prostu, bo blogosfera mnie przerasta, a mój czas na przyjemności niezmienie wykazuje tendencje „kurczące”. 

Amaranto – Elżbieta Bennet z Dumy i uprzedzenia Jane Austin, stawiająca swoją rodzinę na pierwszym miejscu, dbająca o jej dobre imię, trzeźwo oceniająca swoje możliwości i ramy społeczeństwa w którym się wychowała, wbrew niemu wewnętrznie niezależna - przez co nietypowa; żaden szczyt piękności, natomiast w gębie niczego sobie... pierwotnie nieszczęśliwa przez własną głupotę, w końcu spełniona dzięki ustępstwom... i jak zakochana, to na umór - taką siebie widziałam za wczesnego okresu młodości. Z dojrzalszych wiekiem bohaterek nie przychodzi mi na myśl żadna pojedyncza (szczególnie współczesna) postać, z którą czułabym nić wiążącą. (Może nie czytam odpowiednich książek? Pewnie tak! I na pewno za mało, bo obowiązki wchodzą w paradę ;-)

Żaneto – Twój blog-pamiętnik to jak pudełko pocztówek. Zapominam, że w jednym miejscu jesteś. (Wszystko przez ten Twój zdolny aparat fotograficzny ;-) Dziękuję Ci jeszcze raz za wyróżnienie. Dla Ciebie - w trzech słowach o sobie... Hm... Nic nowego poza tym, co na blogu wyziera nie powiem: lubię się „pośmiać, poprzytulać i pozamyślać” (wieści kwalifikujące się na wysok z wanny ze słowem na literę „e” na ustach to nie są, ale są szczere).

Aneto – na większość pytań, które zadałaś chyba odpowiedziałam między wierszami, a być może nawet i wprost np. tutaj lub tutaj. Na dwa zapytania z Twojej listy odpowiem w tym wpisie.

Czy oprócz pisania bloga, masz jakąś pasję?/Czy w byciu matką naśladujesz swoją mamę?

Nie myślałam o pisaniu bloga jako o rozwijaniu osobistej pasji i trudno mi powiedzieć, czy traktuję go jako rodzaj hobby. Z całą pewnością to rodzaj słabości, a wiem to na pewno, kiedy ktoś mnie tu za coś pochwali. 

Parafrazując samą siebie z poprzednich postów, skusiłam się na publiczne "pisadło", bo wydało mi się ciekawym środkiem mobilizacji do podtrzymywania języka polskiego w rozmowach z dziećmi, mieszkając na obczyźnie. Blog to tylko próbna forma narzucenia sobie regularności w pracy z Kozą.

Jeśli zaś chodzi o naśladowanie Mojej Mamy, to zauważyłam ostatnio, że tak jak Ona tworzę wokół siebie składowiska „nadczytanych” książek. Tylko u Mamy zawsze trzymały się kilku konkretnych miejsc, a u mnie leżą sterty i „stertetki” na każdej płaskiej przestrzeni (poza podłogą, ścianą i sufitem)... I czas z tym skończyć! (I upstrzyć i podłogę i ściany i sufit... Żartuję!)

Teraz jeszcze życzę Nam wszystkim, żeby Nas czytano. Bo czyż nie o to chodzi? Każdy człowiek chce być wysłuchany. (A ja jeszcze sobie życzę, żeby nad moim blogiem się zaśmiano.) 

Cóż... spuszczając nieco z tonu, przyznam, że dobrze sobie zdaję sprawę, jak całkiem śmiało i irracjonalnie sobie poczynam. Zamiast np. skupiać się nad wiedzą nadprogramową, dzięki której moje dzieci mogłyby „wybić się ponad przeciętność” i „zagiąć równieśników”, uczę moją dwójkę języka, który im się w życiu najprawdopodobniej do przeżycia lub lepszej samooceny w Stanach nie przyda. 

I samo to rozeznanie, że nie spełniam się w tak pojmowanej roli nowoczesnego rodzica, że dobrowolnie wykluczam się z edukacyjnego wyścigu szczurów jest dostatecznie frustrujące. 

Wasz uśmiech nad Kozą lub Kozakiem łagodzi moją wewnętrzną szamotaninę i tak też odbieram Wasze nominacje – jako wsparcie dla „rozbitka”, kiedy ten nie ma pewności, że właściwy kurs na życie obrał.
   
Jeszcze raz składam Wam ogromne podziękowania za wyróżnienie bloga łańcuszkową nominacją (i chyłkiem wycofuję się z kolejnych "łańcuszków"). 
Naprawdę mi było przyjemnie!

Dziękuję za Wasz czas. 
Za dobre słowo. I to nie byle jakie, bo w języku polskim!

Szklanice w górę za języki ojczyste! 
Za klawiaturę i łącza internetowe!
Za tych, którzy potrafią za uszy wyciągnąć, rękę podać i bezinteresownie pomysł zapodać na tych łączach!

Nadstawcie pyska, bo będę całować! 

piątek, 8 marca 2013

Lekcja Dwudziesta Czwarta: Szczęściara!

- Wody! Wody! Ale nie z kranu! Nie może być chlorowana! - wołam do Kozy.
- To skąd mam wziąć?
- Z... z... sprawdź, czy nie mamy już butelek pod zlewem.
- Eeeemmm... Jest! – wykrzykuje Koza i leci ku mnie jak na skrzydłach.
- Gazowana? – Patrzę na zielone szkło. - Nie ma innej?
- Nie ma!
- Sprawdź w samochodzie pod siedzeniem kierowcy.
- Jest jedna butelka na lodówce! – drze się znów z kuchni Koza.
- Niegazowana? – drę się ja. (I łajam samą siebie za ryki, bo niechybnie Kozak się zaraz obudzi!)
- Niegazowana! Normalna!
- To dawaj! Albo poczekaj! Przelej z niej wodę do garnuszka z domku dla lalek.
- Są dwa garnuszki: żółty i niebieski. Który chcesz?
- Większy! Włóż go najpierw do słoika...
- Nie mogę odkręcić zak... zak... rę... tki... I can’t do it! Szkoda, że taty nie ma…
- Zamieńmy się. Trzymaj pojemniczek. I papier. Ostrożnie, bo ucieknie.
Tak samo ostrożnie, jak przekazuję Kozie przezroczysty pojemniczek z włókien PET ze chwytanym weń płazem nalewam potem wodę do niebieskiego garnuszka na dnie pustego słoja po rybce wojowniku.
- Mama... Ona się nie rusza...
- Szybciej nie mogę.
Żal mi ich obu. I Kozy i niemrawego zwierzaka, który mnie wystraszył, a w Córce wzbudził najczulsze uczucia.
- Dobra! Przechyl lekko pojemnik. Może jednak się poruszy.
Plac!
Nic się nie poruszyło. Za to wpadło prosto na suchy liść magnolii obok garnuszka z wodą.
- I co teraz? – pyta Koza.
- Spryskaj ją resztą wody z butelki. Tylko delikatnie. Drobniutką mgiełką.
Koza biegnie po spryskiwacz. Następuje kilka psiknięć i zapada cisza. Córka spogląda na zroszony zielonkawy grzbiecik.
- Mama? Zobacz! Ona oddycha!
Ufffff!
Pot z czoła, rękawiczki z dłoni. Czujemy się jak ekipa z ostrego dyżuru po udanej defibrylacji. Możemy wrócić do przerwanej lekcji polskiego. To znaczy, po tym, jak zakryjemy otwór folią aluminiową i suto ją podziurkujemy.

Ciąg dlaszy lekcji schodzi na dyskusjach o żabach, zwierzętach i zwierzątkach domowych. Nie ma mowy, żeby było o czym innym. Trudno. Przynajmniej Koza próbowała powtarzać po mnie bez większej odrazy co trudniejsze polskie wyrazy.

Po lekcji, po kąpieli, po ostatnim buszowaniu w spiżarce i powtórnym myciu zębów, Koza prowadzi mnie do słoja ze znaleziskiem. Wlazłszy do plastykowego „basenu”, żaba podwoiła przez wieczór swoją objętość. Kto by pomyślał! A jeszcze kilka godzin temu siedziało to coś płasko przy doniczce petunii w przejściowej oranżerii (tej wniesionej do domu z tarasu na wieść o nadchodzących zimnych nocach) na ostatnim oddechu.
- Ciekawe, jak się nazywa? Mogę sprawdzić w internecie? Proszę. Potem od razu pójdę spać.
Pozwalam, bo wiem, że Dziecko nie zaśnie bez tej wiedzy. Ale zamiast radości, na twarzy Kozy rozświetlanej migotaniem komputera widzę rodzaj zmieszania.
- Mama, co to znaczy invasive?
O psia mać!
Pochylam się nad monitorem. Łypią na mnie złowrogo fragmenty angielskiego tekstu: „rzekotka kubańska zagraża różnorodności biologicznej”... „zjada wszystkie mniejsze organizmy żywe”... „pustoszy ekosystem”...
Co za cholerne déjà vu! Gdyby chociaż był to pyton birmański, to jakaś nagroda by była.
Momencik! Nie bądźmy od razu takie w gorącej wodzie kąpane! Czy to na pewno ta żaba?
Przeglądam zdjęcia, czytam opisy. Nie, w takich sprawach Koza się nie myli. Mamy u siebie Osteopilus septentrionalis.
... „plądruje budki dla ptaków”...  „wywołuje ataki astmy u ludzi”...
- Wyłącz to.
Koza bez słowa wykonuje polecenie. Patrzy na mnie niepewnie.
I co teraz?
Wyrzucić żabę z domu?
Na taką noc?
Czy można zniszczyć coś, co dosłownie przed chwilą ratowało się nieomal metodą usta-usta?
- Mama... Nie wyrzucajmy jej dzisiaj. Jutro ją wypuścimy. Proszę...

Kto nie widział kozinych oczu proszących o litość nad zwierzęciem ściganym listem gończym, ten też by nieświadomie złamał prawo.

Niestety, dziś przeczytałam na innej stronie w sieci, że nie tylko tym żabom nie udziela się azylu, lecz należy je uśmiercać: posmarować dwudziestoprocentową benzokainą, dostępną w aptece, po której żaba natychmiast traci przytomność, włożyć do szczelnego woreczka i do zamrażalnika.

Mówię to wszysto oniemiałej Kozie.
Nie wiemy, czy któraś z nas byłaby w stanie przeprowadzić tę operację.
- Poprosiłabyś tatę and daddy would do the dirty work [i tata by wykonał tę brudną robotę]. Ale byś musiała mi powiedzieć, że nie wiesz, co się z żabą stało – kwituje nagle Córka. Łatwo jej tak mówić, bo wie, że w tej chwili rozbija się już – na jej szczęście! - o sytuację o małej dozie prawdopodobieństwa.

Koza jest teraz w szkole i kiedy to piszę, trwa lekcja biologii.

A ja myślę o zupełniej innej. Że zawsze, kiedy człowiek sądzi, że się gdzieś zainstalował, zadomowił i oswoił, znajdzie się coś, co mu przypomni, że jest przyjezdnym.

Bo na co mi tutaj wiedza o bocianach i dudkach?
O nisko latającej jaskółce?

Na kiego wiedza o pszenicy, że jest zbożem ozimym lub jarym?
Że piszę się ją przez „sz”, bo to wyjątek.

Na co pamięć o kocich łbach?
O funkcji fosy?
O dymie z jałowca?
O właściwościach pokrzywy?

Wystarczy głupia, obca żaba i jakieś przepisy, żeby mi humor zepsuć.

A mi naprawdę nie trzeba przypominać, że „ojczyzna” od „obczyzny” zawsze będą się od siebie różnić i nie chodzi w nich tylko o jedną literę.

I owszem, nie zapomniałam, że różnica ta raz jest „na plusk”, a raz „na minusk”.
Wkurza, że dzisiaj zdecydowanie wyszło na „plusk” niehumanitarnej żaby.


Ps. I witam w tym "żabolandzie" Dizzy Izzy. Prawda, że czasem może się od takich wieści w głowie zakręcić? ;-)

wtorek, 5 marca 2013

Lekcja Dwudziesta Trzecia: Za kołem polarnym - Koza zwyciężczyni!

Ja przysypiam, Koza czyta.

- W kranie... w kran... kra...i...nie... w krainie wie...cznych lodów... w krainie wiecznych lodów... Mama? Śpisz?

- Co? Nie... Nie śpię. To o czym czytanka?

- O krainie wiecznych lodów... Chciałabym tam pojechać.

- Nie wiem, czy byś tam długo wytrzymała...

- Pewnie, że bym wytrzymała!

- Nie bez odpowiedniej kurtki, rękawiczek...

- Rękawiczki? Hej, dobry pomysł!

- ... i bez szalika i ciepłego obuwia...

- E tam!

To są właśnie skutki zakładania hodowli „kóz” w subtropikach! Zero pojęcia o autentycznym zimnie!

- E tam? Odmroziłabyś sobie kończyny!

- Wcale nie!

- Od razu widać, żeś z Florydy, córuś... Poczytaj sobie o kole polarnym.

Koza patrzy na mnie z ukosa.

- A po co? O czym ty mówisz?

A o czym ona?

- Kochanie, czy ty wiesz, co to jest kraina wiecznych lodów?

- Wiem! Mogę ci nawet powiedzieć po angielsku: forever ice cream land!
(Forever ice cream land - kraina wiecznych lodów „do jedzenia”)

* * *

I wiecie co? Ten tekst zdobył nagrodę w konkursie „Jedno dziecko – dwa języki” w serwisie „Zaczynamy od zabawy”! 




Jenki, jak się cieszę... Niech żyją nagrody!





piątek, 1 marca 2013

Książkowe losowanie po raz trzeci

Cub's First Winter zawędruje przez ocean do Karoliny Garczyńskiej-Grabowskiej. Amaranto i Kolecjo... gdybym mogła, sklonowałabym Wam ten egzemplarz... a nie umiem (tu szloch trzącha moją piersią).

Ale może do trzech razy sztuka? Chciałam Wam przedstawić Bigger and Smaller - twardo kartonową poczytajkę-zaglądajkę dla każdego, kto liznął trochę podstaw angielskiego.






Nie trzeba być ekspertem, żeby pokazać dziecku tą książeczką stopniowanie kilku często używanych angielskich przymiotników. 

Nie umęczycie się, bo pomoże Curious George. (Odbiegając od tematu, dlaczego po polsku to Ciekawski George, a nie choćby zdrobniały „Jerzyk” czy „Jurek”? Skoro już tłumaczyć, a się da, dlaczego nie konsekwentnie i do końca? Nie znaju.)

Anyhoo - w każdym mąć" razie, książeczka zgrabnie i dosłownie odkrywa tajniki stopnia wyższego i najwyższego! I w prawą stronę i w dół... i bodajże też w górę...









Proszę się nie niepokoić (piję do biegłych w angielszczyźnie), bo między tymi suchymi przykładami na dodatkowych stronach małpka poprawnie używa stopnia najwyższego: the tallest, the biggest, the smallest itp. (Czyli dorzuca przedimek określony.)

Myślę, że jak i w poprzedniej książeczce, przy odrobinie chęci i wyobraźni, da się tekst przedstawić dziecku po polsku.

Gdyby ktoś z Was, kochani obserwatorzy, chciał wziąć udział w losowaniu, poproszę aby do końca marca napisał pod tym postem... hm... co?

Bohaterem książeczki jest zwierzątko, więc może coś o zwierzątku...
„Wyobraź sobie, że dostałeś dziś papugę żako. Jaki cenzuralny wyraz (zwrot? zdanie?) zaczęłaby powtarzać najczęściej po tygodniu obecności w Twoim domu? Uzasadnij”. 

Nie za dużo oczekuję? Mam nadzieję, że nie. A dla tych z Was, którzy papugę-gadułę już mają, taki wpisik to tym bardziej będzie betka...

To co?
To może być? 
To się cieszę. ;-)

I cieszę się z groźnej miny K., co łypie na me wpisy z grona czytelników srogim okiem, ale na pewno z „miętkim” sercem...

I niewykluczone, że lekcja polskiego z tego tygodnia pojawi się w przyszłym. Czyli po niedzieli zdam raport z dwóch spotkań z Kozą. 

Miłego weekendu!