czwartek, 31 października 2013

Jesień w półtropikach




                                                                                                   Dla E.

Szłam ogrodem

Z zielonego drzewa
na zieloną trawę
spadł czerwony liść

Pomyślałam
znam ten moment
Wszystko dobre się zaczyna

W lżejszym stopniu cytrus grzeje gęsią skórką
Łatwiej palmie biją serca w kiściach cyny
Przychylniejsze pręcikami parasolki
hibiskusa

Przystanęłam

"Wszystko dobre"?
Czy na pewno?

Nas nie sięga przedłużonym cieniem ulgi
My tęsknimy

Zarastamy wspomnieniami
murszejemy gruboskórni
i bez względu od proporcji
światła
mroku
strawy
wody
dochodzimy tak do siebie
bez pośpiechu
in plus/minus
swoim tempem w swoim czasie

Ktoś ma za złe Twe odejście?

Raczej sobie
własny oddech
ale chyba coraz rzadziej
nie tą porą kiedy dobre ma początek

Zapewniają że w przyrodzie nic nie ginie
Wolno spytać - a jak w raju?
Czy podobnie?

Czyżby był aż tak odporny
ów kończący się październik
dzień owocu
liść spod drzewa?

Szłam ogrodem

Coś mnie tknęło w tej urodzie popołudnia
dojrzewało tak swobodnie

Zawróciłam - wypatrzyła mnie znów czerwień

Słupkiem kwiatu zaszłam w niebo
Wpadłam wreszcie wprost na ciebie













wtorek, 29 października 2013

Lekcja Czterdziestra Druga: Poprzedzona uwagami. (Wszystkie na temat ;-)

Zacznę od uwagi językoznawczej.

Po głębokich przemyśleniach doszłam do wniosku, że moje starsze dziecko nie jest dwujęzyczne a półtorajęzyczne, bo potrafi dobrze posługiwać się jednym językiem w mowie i w piśmie (język angielski), a drugim średnio (język polski), w dodatku wplątując język większościowy. 

Czyli L1 + L1/2 i bilans wychodzi na jeden język i pół. Dobrze liczę?

Po płytszych przemyśleniach wyznam też, że moja półtorajęzyczna Koza zamienia się coraz bardziej w coś, czego się boję, w nastolatkę.

Rok temu strój na Halloween miała gotowy miesiąc nazad. W tym roku od myślenia o przyszłości ważniejszy jest np. sen i leń - każdy w odpowiedniej dawce. W efekcie mamy co następuje: za dwa dni Halloween, Koza stroju nie ma. Aczkolwiek, winnam dodać ratując jej image, że tyle godności osobistej jeszcze posiada, iż nie pójdzie żebrać o cuksy bez przebrania. A są tacy! Co roku dzwonią mi do drzwi leserzy-bezkostiumowcy, psując innym zabawę. Lekce sobie ważą tradycję rozrywki Halloweenowej. I to w kraju, gdzie tak naprawdę bawić się nie potrafią.

Bo upraszczając, cofnę się w czasie. Do XVII-go wieku. Każę wyobrazić sobie wschodnie wybrzeże dzisiejszych Stanów Zjednoczonych i wytknę palcem przybyłych. Oto Purytanie. Straumatyzowani poróżą statkiem stają na nieznanym lądzie. Przyjechali w świętym celu: zgodnie z własną interpretacją Biblii będą tworzyć nowe królestwo Boga na ziemi. I - przy pomocy tubylców - zabierają się za przetrwanie.

I harowali jak dzikie osły, jedli byle co, obrastali robactwem, dziesiątkowały ich choroby... Kto miał czas i siłę się bawić? Przy świeczce czytano Pismo Święte - najważniejszą i często z wyboru jedyną książkę w ordynarnie ubogim purytańskim domu - a Ono nawoływało ciało do stania się świątynią Boga i nic nieczystego nie miało mieć w nim miejsca. I tak m.in. żaden rodzaj tańca w którym razem biorą udział mężczyźni i kobiety, ponieważ wspólne danse to skrót do nierządu.

Rzeczone podejście do zabawy trzymało się całkiem mocno całkiem długo. Jeszcze pod koniec XVIII-go wieku, w czasie drugiej fazy wielkiego przebudzenia religijnego, w kilkunastu natenczas Stanach Zjednoczonych można było przeczytać traktaty o szkodliwości tańca.  

Ale oprócz surowej pobożności napływowych Anglików, Holendrów, czy Niemców, na społeczeństwo amerykańskie zaczęli wywierać wpływ i inni: Irlandczycy, Szkoci, Francuzi (później by trzeba dolać do tej mikstury trochę czupurnej krwi Słowian, Włochów i Greków) i w pewnym momencie purytański model odrzucania wszelkich przyjemności zaczął gasnąć. Dziś taniec jest zakazany w Stanach tylko np. w niektórych kościołach baptystycznych.

Chciałoby się zwalić winę na pierwszych osadników za współczesne amerykańskie, takie sobie w porównaniu z polskimi imprezy. Ale nie wiem, czy wypada.

Piszę więc, co obserwuję. Że mimo poluzowania reguł, w przeciwieństwie do wielu innych krajów, w USA nie zakorzeniła się szeroko pojęta tradycja karanawału. I tak np. Sylwester nie oznacza otwarcia sezonu imprez tanecznych. Huczne Mardi Gras - dzień przed Środą Popielcową - obchodzi się w zasadzie na Południu i to głównie pochodami, a nie przytupem do muzy z głośnika. American party polega na staniu, jedzeniu i gadaniu. Natomiast tańczący Amerykanin na takim przyjęciu to podrygujący gość ze szklanką lub butelką piwa w dłoni na wprost podobnie wyginającej się gostki z pokrewnym procentowo drinkiem i tyle.

Przeciętny "tosto-zjadacz" tańczyć w parze nie potrafi, chociaż Hollywood może twierdzić inaczej. (Chwycenie partnera czy partnerki za krągłości się nie liczy!) Nie ma w Stanach w zwyczaju wprowadzać dzieci w arkana kroków i obrotów tanecznych poza zapisaniem dziewczynek na balet. Nie organizuje się szkolnych zabaw na parkiecie. Co więcej, nie organizuje się bali przebierańców i jedyną szansą stania się raz w roku kimś innym, kimś w przebraniu, jest 31-go października, w Halloween.
I Kozie nie chce się w nic przebrać? Ten raz w roku?

A może chce się, tylko ja mam o tym pomyśleć?

Moje podejście do czwartkowego święta od lat raczej się nie zmienia

Ciągle próbuję złożyć do kupy amerykańskie wychowanie dzieci (chucha się na nie i dmucha do przesady według zasady Safety 1st grunt to zapewnić bezpieczeństwo) z październikowym machnięciem na tę filozofię reką. Bo bez znaczenia wówczas się staje, czy dziecko potrafi rozróżnić rzeczywistość od fikcji. A można raczej założyć, że powiewająca z drzewa kostucha za rogiem nie jest dowcipna dla smyka z przedszkola i jeśli wyrządzi mu szkodę, to większą niż stłuczone kolano.

Jedni lubią się bać, inni nie. 
Jedni lubią się bać na mniejszą skalę (dekoracje w poziomie - gustowny mini-cmentarzyk na trawniku styka), a inni chcą zdobyć nagrodę osiedlową za najbardziej odstrachany dom w okolicy. Tak jak twórcy tego dzieła:




Co październik tak naprawdę boleję nad czym innym niż straszenie dzieci. Żal mi, że kontakt Amerykanina ze sprawami ostatecznymi zatrzymuje się na atrapie horroru. Że nie ma w tej materii równowagi: teraz zbiorowo świrujemy, potem przystanek alternatywny, Refleksja.

Bez tego zrównoważenia podejście do śmierci w kulturze amerykańskiej jest jak ichni taniec - podwójne zmaganie w pojedynkę, gdzie każdy sobie rzepkę skrobie i każdy z osobna pchły wytrząsa, że zacytuję swego dziadka.

Uważam, że są sprawy, w których w pozycji wyjściowej warto rękę podać.


***


Kiedy Koza trawiła „Magiczne drzewo” Andrzeja Maleszki, zgodziłam się, żeby czytała sobie pod nosem, ale od czasu do czasu sprawdzałam, czy rozumie. Np. zapytałam, czy wie, co to jest „upiór”.
Koza na to, że ubiór to ubranie.
Pokręciłam przecząco głową.
- Nie, kochanie, „upiór” przez „p” w środku.
- A, uPiór! To w zasadzie... stworzenie pierzaste... 


Najpierw pojawiły się w ciemnościach oczy - drobne płomyki, niewyraźne jak światła domostw w oddali, lecz pozbawione ciepła, bezlitośnie nieruchome.
Potem wokół wypalonych oczu wyostrzył się zarys głowy bez dolnej szczęki, a w postrzępionym płaszczu zadrgał surowy niepokój. 
Kątem oka dostrzegłam błysk i uniosły się nade mną sierpy szponów pod kapturami obwisłych rękawów.
Struchlałam, nie mogąc się ruszyć. Poczułam na sztywniejącym karku skraplający się lód.

Widmo zastygło.
I przemówiło:

- Ćwir?


***

W czytelnikach pojawiła się Polka z Monachium? Pozdrawiam :-) 

wtorek, 15 października 2013

Lekcja Czterdziesta Pierwsza: Polska biała zwisłoucha - kupa mięcha i egipski bóg słońca

- Mama, kup mi świnkę.
Po angielsku to powiedziano, do mnie.
W odpowiedzi milczałam znacząco moją najlepszą polszczyzną, bo w godzinach lekcyjnych nie chcę słyszeć angielskiego. 
Koza się poprawia:
- Kup mi pigletka.
- Prosiaczka.
- Kup mi prosiaczka...
Próbowano już przepchnąć dudka i żółwia. Doszłyśmy, widać, do ssaków.
- Ale wymyślasz! Po co ci prosiaczek?
- Zobacz jakie są śliczne! - Zaparkował mi przed nosem laptop (podstępnie otwarty na stronie pełnej różowych ryjków i ciemnych raciczek). - To... myniczeur prosiaczki...
- Miniaturki.
- I zobacz, co tu jest napisane: przywiezione do USA z Twojej u-ko-cha-nej Europy!
Zadźwięczał dzwonek u drzwi wejściowych.
- Tak, malutkie są śliczne... Tylko jaką masz gwarancję, że taka miniaturka nie rozrośnie się w zwykłą świnię hodowlaną?
Ponowny dzwonek do drzwi. Tym razem niecierpliwy. I jeszcze jeden. Wstałam od biurka.
- Wpisz w wyszukiwarkę maciora, wybierz images, to pogadamy - rzekłam na odchodne.
Odkluczyłam drzwi wejściowe.
- Cześć, to ja! - uśmiechnął się z wycieraczki Kozak.
- Co ty tu robisz?
- Tata zabrał mnie na spacer.
Luby Mąż wyłonił się na chodniku, targając kozaczy rower. Kozak zadzwonił dzwonkiem jeszcze kilka razy, uznał, że wystarczy, zbiegł ze schodków i pognał dzwonić do drzwi sąsiadów.
Wróciłam do Kozy zgarbionej nad komputerem i za Kozą kompletnie zbiło mnie z tropu. 

Na ekranie napakowany koksem gościu w pretensjonalnej pozie smoli cygarosa wielkości kabanosa. Zwierz - nie zwierz, próżno deliberować - w każdym razie samiec. Klasy truteń mym skromnym zdaniem.



(Zdjęcie stąd

- Co ty za strony przeglądasz? - pytam Córkę.
Koza dalej gałuje w komputer. Żuje dolną wargę.
Szukam wąskiego paska przeglądarki - co tam wpisało moje dziecko, że zamiast maciory byczek się pojawił?
I za chwilę namierzam odpowiedź: Macho Ra.

sobota, 12 października 2013

Lato puszcza?

Nie wiem, ale od trzech dni wieczory są bardzo przyjemne i zabrałam wczoraj po 19-tej Kozaka na spacer: błogi wietrzyk, ja, Kozak i przymusowy język polski. Przymusowy w zasadzie tylko w jednym miejscu w całym mieście, na kilka metrów przed przedszkolem, gdzie Syn ściska mi rękę i mówi mama, nie mów tu do mnie po polsku.

Skąd mu się to wzięło, skoro wokół każdy mówi, jak chce? Wychowawczyni rozmawia przy nas z częścią rodziców po hiszpańsku, sąsiadka z mojej ulicy do swojej córeczki zwraca się w jednym z narzeczy filipińskich, sąsiad uczy swoje dziecko podstaw niemieckiego, a angielski, w którym się obracamy, nie jest tylko amerykański. Jedna z babć w przedszkolnym holu wita nas pięknym Queen's English.

- Mama - zwraca się do mnie Kozak - a język jest przyczepiony do buzi.
- To prawda.
- Inaczej by wypadł. I wtedy nie można mówić.

Sęk w tym, że język polski za bardzo się u synka poluzował, kiedy mnie latem nie było w domu. I stąd ten spacer. Żeby z daleka od przedszkola, z daleka od taty i siostry wrzucić Syna na głęboką wodę i spróbować skorygować letnie naleciałości: dwa wieżedobry kolegi, odpowiedź nie są na pytanie czy są tam gdzieś....
Grunt, żeby maluch znów się osłuchał.

Idziem sobie, gawarim, słońce zaczyna zachodzić, Kozak znosi ździebełka, łodyżki. Na niektórych kwiecie.
- Tego nie sięgnę - pokazuje na nieznaną mi roślinę w szuwarach. - Możesz sobie go sama zerwać.
Zamiast zerwać, biegnę do domu po aparat i robię zdjęcie.




I oczywiście wylewnie dziękuję za chęć sprezentowania mi kwiatów ze stawu. Za bukiecik w dłoniach też.

Wracamy do domu. Ja zadowolona po dobrze spełnionym językowym obowiązku, bo nasłuchał się ode mnie Kozak polskiego, aż miło. I co na koniec do Syna powiedziałam, nie wiem, ale bez namysłu odparł z entuzjazmem:
- Ach, jak mnie ucieszyłEś! Jestem wzruszonA.

Ja też.
Aż mi opadają oba ręce.

wtorek, 8 października 2013

Lekcja Czterdziesta: Tylko dla ludzi o mocnych nerwach

- To kto to jest Fryderyk Chopin? - zapytałam Kozę, kiedy zostałyśmy wczoraj same w domu.
Pytanie, jak najbardziej uzasadnione, nie zbiło jej z tropu.
- Pianista. Polak.
OK. Może być.
- A kim był Beethoven?
To pytanie też nie padło bezpodstawnie, bo jeszcze wczoraj mylił się Kozie z Chopinem. Dla melomana taka wypowiedź to cios w pikawkę, lecz na usprawiedliwienie Córki trzeba wskazać kierunek amerykańskiego szkolnictwa, gdzie od kilku lat na przedmiocie łączącym geografię z historią wałkuje się zagadnienia związane z Florydą, a teraz - ze Stanami.
Koza kojarzy imiona przywódców indiańskich z plemienia Seminolów, wie, że Lincoln dostał kulę w tył głowy. Normalne.
I normalne, że prosty Piast Kołodziej, a już tym bardziej jakiś późniejszy, nieprzerabiany z matką utalentowany Europejczyk to postaci raczej nieznane.
Nie wiem, kiedy na amerykańskich lekcjach historii przyjdzie czas na Europę, ale domyślam się, że „stary kontynent” zostanie potraktowany raczej pobieżnie, więc bez okazji podejmuję z Córką tematy bliskie mojemu środkowoeuropejskiemu wychowaniu.
- To co z tym Beethovenem?
- Kompozytor.
- Brawo!
- Rosyjski.
Auć!
- Nie, kochanie. Z tego, co wiem Beethoven nie był Rosjaninem. Nawet chyba nie znał rosyjskiego. Mówił po niemiecku. Mieszkał w Wiedniu...
- No tak. To ten, który ogłuchł pod koniec życia – przypomina sobie Koza po angielsku. – Skomponował „Odę do radości”...
Oddech ulgi. Jak Córka się postara, to potrafi.
-... ale czasem tak się zastanawiam – zwierza się nadal po angielsku - jak ten Beethoven musiał głupio wyglądać w krótkiej spódniczce...
Yyyy?
- ...W ogóle faceci w spódniczkach w kratę śmiesznie wyglądają, nie uważasz? A jak jeszcze grają na tym kwiczącym instrumencie, to już kompletnie można się załamać.

Otwieram usta, ale nie wydobywa się z nich żaden dźwięk.

- Jak się nazywa ta piszczała... Kobza? To może dobrze, że Beethoven ogłuchł. Przynajmniej, kiedy grał, nie musiał słuchać tego wycia...




***

Pozdrawiam nowych czytających - Martę z Meis Ideis i Kasię logopedkę.

czwartek, 3 października 2013

Publiczne odgrażanki

Przypuszczenie, że wczorajsze spotkanie Obamy z liderami Kongresu zaowocuje ustępstwem któregoś z polityków jest tak iluzoryczne, jak moja poranna radość, że mogę oto o 8:30 jechać sobie samochodem bez uruchomienia wychłodzonego nawiewu.

To jeszcze nie ta faza lata, niestety. Cztery zakręty i klima poszła w ruch.

Ale do rzeczy...

Kiedy wróciłam tego roku z wojaży, czekał na mnie „list miłosny” w trzech kopiach, każda z adresem zwrotnym spółdzielni mieszkaniowej. Na tym datowanym najbliżej mojego powrotu stało nawet wielkimi literami FINAL NOTICE.  „Czepiali się” nie o „te trochę przerośniętej trawy”, ale o wszystko! Że pod rozcapierzonym „bananowcem” znikła jedna trzecia fasady domu. (W tym jedno okno.) Że Duranta erecta wdrapała się na dach. Że gałęzie dębu za nisko wiszą nad chodnikiem, przez co przechodniom w oko...

Oczywiście, że przesadzam, ale nie przesadnie ;-)
Okno może być zakamuflowane, byle nie tak ciasno, lecz definitywnie miałam nakazać krzakom zejście ze ścian.

No to naszarpałam się, naciachałam... Zatrzymałam dopiero po wypełnieniu zielskiem iluś worów i dopiero wtenczas przeszłam do domu paść bez czucia (bo mdleć na chodniku w ten upał to można się jeszcze poparzyć).

Wracając do szarpania się z krzaczorami, najładniejsze ścinki - żółtopstre listki szeflery -nawtykałam w wazony. 






Te bukiety potrafią tak stać z 10 dni, nawet dwa tygodnie.

A potem pod sekator pójda kolejne gałęzie. I gdy te zwiędną, pójdę po jeszcze... i najprawdopodobniej po jeszcze... bo lato w październiku zwykle się nie kończy i dopóki trwa, dopóty krzewy będą prowadzić rozlazły tryb życia. Dopiero nadejście jesieni w listopadzie ukróci ten proceder.

Zaczynam rozumieć, dlaczego Florydianie nie pchają się gromadnie do obsadzania domostw czym popadnie. Zanim się obejrzę, rośliny przerastają moje najbujniejsze oczekiwania.

Nie wiem, co planuje rząd Stanów Zjednoczonych pracujący od wtorku na 75% gwizdka, ale ja następnym razem dwa razy się zastanowię na co wydać pieniądze.

Dru... Trze... ten tego... Czwarty raz już taka głupia nie będę, kiedy znów będę sadzić nowe „fiatki” zimą. Dobrze obmyślę, co się nie opłaca!

***

Tym listowiem na fotce przede wszystkim witam cztery miłe panie, które dołączyły w to lato do czytelników bloga :-)