piątek, 20 listopada 2015

Wpis Najkrótszy - "Robótka"

Tyle chłamu w sieci, że łatwo się pogubić, ergo radością nieziemską jest wdepnąć na stronę zupełnie nie z tej planety!

Zapraszam do pomocy pod adres Robótka 2015.

Sylaba






niedziela, 8 listopada 2015

Lekcja Pięćdziesiąta Pierwsza: W temacie czyste kulturoznawstwo

Pracujemy z Kozą nad artykułem.
Autor, Brytyjczyk mieszkający w Polce, pisze o przygodach towarzyszących mu w odnalezieniu się w jej kulturze i języku.

Artykuł jak najbardziej stosowny, bo nic nowego donieść nie mogę, poza tym, że jak wczoraj, tak i dziś Koza odnajduje się bez problemu w gadżetach, jedynych dwóch zdezelowanych, jakie ma - w kompie i w komórce. W języku matki - nie.

Aż dziw bierze, że można czytać prawie płynnie tekst z polskiego Newsweeka, a nie rozumieć w nim połowy wyrazów.
Nie powinnam się dziwić, bo uczyłam obcokrajowców i wiem, że na tym polega bałamutna uroda polszczyzny, iż raz opanuje się wymowę i z powodzeniem można przeczytać i menu w pierogarni i sprawozdanie z obrad sejmu. (Inna rzecz, co się z treści pojmie i co nam z tego zaszkodzi.) Ale zdziwko jest silniejsze ode mnie. Wrodzone.

Po skończeniu lekcji z córką przycichłam. Koza wyjmuje z uszu włożone weń przez chwilą słuchawki. 
- A co ty tak posmutniałaś? - pyta po angielsku.
- Co?
- Czemu jesteś taka smutna? - znów pada zdanie w języku miejscowym. - Uśmiechnij się. Hej! Mama?
Wykonuję polecenie.
Nie staram się zbytnio i Koza postanawia opowiedzieć mi dowcip.
- Znasz kawał o cyfrach rzymskich?
O tych samych, których nadal nie potrafi odpowiednio przeczytać, gdy widzi je w polskich czytankach i o czym pisałam zawczasu? Nie, nie znam.
- Przychodzi starożytny Rzymianin do współczesnego baru, pokazuje dwa palce, wskazujący i środkowy i mówi "tyle piw poproszę". Barman stawia przed nim dwa, a on się piekli o pozostałe trzy... Ha, ha, ha!
Uśmiecham się.
- No, dałaś się rozweselić - rzecze ona. - Twoje szczęście, bo już myślałam, że przechodzisz kryzys wieku średniego.
- Czy ty w ogóle wiesz, co to jest kryzys wieku średniego?
- Wiem. I wiem, że ty swój już przeszłaś. Przez moment myślałam, że przechodzisz drugi.
- Ja przeszłam midlife crisis??
- Parę lat temu kupiłaś sobie Kindla, czy nie?
- I co z tego?
- A potem tablet!
- No i co?
- Jedni kupują nowe samochody, a ty chciałaś się odmłodzić na swój sposób. Czyli czytać, jak większość ludzi inteligentnych.
Pardon, ale tu się Koza myli! Statystki pokazują, że mimo czarnych scenariuszy, ebooki i tym podobne wcale nie wyparły wydań papierowych. To tylko 30% rynku wydawniczego. Stara kartka dobrze się trzyma, lecz nie powiem teraz o tym Kozie, bo nie daje mi dojść do głosu.
- Nie udało ci się pójść z duchem czasu, co?
Nie odpowiadam. Koza miele gębą dalej:
- I teraz Kindle i tablet leżą nieużywane. Ładujesz je chociaż? W sumie, skoro ma już tak leżeć, to tablet mogłabyś mi pożyczyć.
HA! Niedoczekanie!
- Ty mi lepiej jeszcze raz powiedz, co masz w tygodniu zrobić z polskiego.
Teraz Koza wygląda, jakby przechodziła kryzys wieku średniego.
- I po polsku mi powiedz, co masz zadane - dodaję.
Koza się waha, ale zaczyna dukać.
- Mam wypisać resztę wyrazów, których nie rozumiem. Takich jak kinder jajko.
- Powtórz po mnie: kinder-sztuba.
- Kinder-sztuba. Jedno i to samo... I ustąpić miejsca strasznym.
- Star-szym.
- Niech im będzie.
Wzdycham i pytam.
- Co jeszcze?
- Napisać, co ja wiem o kulturze polskiej. O zwyczajach na święta. Co w Polsce ludzie robią na przykład w Boże Narodzenie.
- Tak. I uwzględnij Wielkanoc i Wszystkich Świętych.
Tu pada wzmianka o bracie.
- E, mama, a pamiętasz, jak chciał jeść pomarańcze z drzewka na cmentarzu? Mogę o tym napisać? Albo, jak pokłuł się przy jednej krypcie kaktusem? I może dodam imieniny?
- O! Czemu nie? Kapitalny pomysł - cieszę się i z nadmiaru radości skracam poprzednio wydane instrukcje. - Po zdaniu na zwyczaj wystarczy.
- Tylko po jednym zdaniu? Super! To napiszę to teraz i będę miała z głowy - Koza myśli pragmatycznie i głośno zarazem. I znów po angielsku.

Właściwie jest mi wsio rawno, czy odświeży sobie pamięć teraz, czy jutro. Jest mi to bez różnicy, bo ważniejsze, że dłużej pomyśli o Polsce.

Nie ruszam się od stołu. Udaję, że szukam czegoś w rozsypanych papierach, żeby pobyć jeszcze obok dziecka. W tygodniu nie mamy dla siebie za wiele czasu. I - nie ukrywam - przyjemnie być świadkiem tego, że Koza jednak potrafi pomyśleć o czymś poza jej wersją problemów dorosłych. Patrzę, jak intensywnie myśli. I myśli. I zapisuje tytuł pracy na pustej kartce, Obczaje Polske”.




sobota, 31 października 2015

Zołza w pełnej odsłonie

Pogoda wreszcie się wymarzyła.
Ustępują upały. Rychło w czas.
Nie tylko, że się nam należy po uciążliwych miesiącach, ale według amerykańskiego kalendarza wypadałoby po prostu, żeby każdemu dziś udał się wieczorny spacer.

Dzieci od rana pobudzone bynajmniej nie piękną pogodą.
W mózgach gotuje się dopamina, bo już wczoraj w przedszkolach i podstawówkach odbyły się zabawy przebierańców. Już wczoraj rozpoczęło się objadanie słodyczami.

Dziś, kiedy zacznie się ściemniać, dziatwa ruszy „kwestować”. Nie zabraknie i adrenaliny. Do końskiej dawki cukru dojdzie odpowiednia doza stresu ulicznego, bo na dzieciarnie czekają apetyczne kościotrupy, zmory i upiory.

Że współczulny układ nerwowy oszaleje, to pikuś.
Wątroba, ta to zgłupieje, kiedy zacznie się wieczorne wyjadanie z toreb syropu glukozowo-fruktozowego, tert-butylohydrochinonu, wodosiarczynu sodu, dwutlenku siarki, polirycynooleinianu poliglicerolu, Czerwieni Allura AC (E129), Błękitu brylantowego FCF (E133) i Żółcieni pomarańczowej FCF (E110). I utwardzanych tłuszczy. Że wymienię niektóre.

Kozak nie gorszy, pod eskortą wystartuje po ciemaku z innymi łowcami przygód.
Jak pozostałe dzieci nachapie się „dobrodziejstw” współczesnego przemysłu spożywczego.
Przyniesie zdobyczne do domu, pozwolę mu wybrać coś jednego przed myciem zębów. Zagonię do spania.

Kiedy wyrówna się oddech, spadnie ciśnienie i rozluźnią się mięśnie, osiemdziesiąt procent zawartości torby wyrzucę do kosza. Zakryję innymi śmieciami. Co zostanie - przebiorę. Z tego połowę schowam.

Że jestem potworem?

A to świetnie się składa, bo dziś Halloween.
          

niedziela, 17 maja 2015

Zanim ojciec poznał matkę - od „Świerszczyka” łapy precz!

W ilu postach bolałam nad brakiem dostępu do polskiej literatury? Pewnie w zbyt wielu.
Kto czytał, ten wie, że aby nauczyć dzieci języka polskiego, nie stronię od prób desperackich. Poczytam po polsku znoszone mi angielskie książki (tak, jak tutaj), usiądę z dzieckiem nad polską oprawą jego własnego czytelniczego rękodzieła (tak, jak tutaj). Z pomocą drukarki i taśmy klejącej przetłumaczyłam dla własnych potrzeb niejedno amerykańskie wydanie dziecięce na język, którym na co dzień zwracam się do córki i syna.

Za przysłane książki z Polski dziękuję wylewnie, chociaż polskie czytanki nie przynoszą za każdym razem oczekiwanych rezultatów (tak, jak tutaj lub tutaj).

Koza i Kozak, jak pieszczotliwie nazwałam na blogu moją dwójkę, wiedzą, że domowa biblioteczka z polskimi książkami nie stoi na widoku dla ozdoby. Z zebranych pozycji *należy* korzystać pod groźbą likwidacji dostępu do atrakcji elektronicznych. ;-) Ale ta sama kara spadnie na tego, kto bez nadzoru tknie najcieńszej z lektur, bo nie wolno jej zniszczyć.

Wiele lat temu, zanim postanęła mi w głowie konkretna myśl o dzieciach, goszcząc w domu rodzinnym męża w regionie Midwest Stanów Zjednoczonych, otrzymałam nagle od amerykańskiego teścia zaproszenie do jego gabinetu. Na miejscu teść oświadczył zawadiackim tonem, że ma coś, co na pewno bym chciała mieć, bo jest z Polski.

Obejrzałam półki i makatki, zlustrowałam masywne, metalowe biurko godne szefa stacji benzynowej, ale oprócz pocztówki z Janem Pawłem wciśniętej pinezką w korkową tablicę między inne podobizny - wielkiego nochala Johna Wayne'a i niewinnych oczu niegdyś osiemnastoletniej teściowej - poza cepeliowskim puzderkiem, w którym drzemały spinacze przy rządku kaset magnetofonowych spiratowanych na początku lat 90. in Poland, nie dostrzegłam niczego polskiego pochodzenia, ani tym bardziej niczego, co na pewno bym chciała mieć.

Teść podszedł do wysokiej, czteroszufladowej szafki i wyciągnął zeń pokaźne pudło po butach. Ustawiwszy je z przesadną celebracją na biurku, zapalił lampkę. Przysiedliśmy na blacie i zanurkowaliśmy między talie małych, starych zdjęć, w tym w pakieciki kwadratowych polaroidów. W rolach głównych - teść i mąż. Rozbijają namiot na biwaku. Pozują z wędkami. Jedzą popcorn w wesołym miasteczku. Na większym zdjęciu spływ górski w West Virginii. Wysłuchałam komentarzy, że odbył się z przygodami, bo ktoś wypadł z łodzi, lecz szczęściem nic mu się nie stało. Był tylko kompletnie przemoczony, you know, zresztą jak wszyscy łącznie z przewodnikiem, chociaż za burtę nie wypadli. Na innej fotce mąż skaczący na bungee. Gdzieś obok ten sam dzieciuch pomaga ojcu sprzątać garaż. Za moment pod krawatem odbiera jeden dyplom. Drugi.

Nieśmiało zapoznawałam się z mężem, jakiego dotąd nie znałam, ale najbardziej zaskoczyły mnie całkiem nowe odbitki, mianowicie zdjęcia teściów z Polski i ich turystyczne miny nad talerzami z pierogami. Albo pod szyldem Lody. Albo pod którymś z pomników Kopernika. Odwróciłam fotki. Zdjęcia datowano na rok poprzedzający ten, w którym mąż mnie poznał i sobie upatrzył. 

Nie zdążyliśmy z teściem opróżnić pudła, bo przyjechali goście. Większość zdjęć wywędrowała z czasem do salonu do porządnych albumów i mogłam sobie zaglądać doń do woli. Rok temu, wizytując znów na Północy, zapytawszy o inne wspomnienia, zachęcona dodatkowym Kochana, bierz, co chcesz! nie dałam się dwa razy prosić. W poszukiwaniu ukrytych skarbów zajrzałam chyba w każdy kąt i natknęłam się na pudło po butach. Uklękłam nad znaleziskami, do których poprzednio nie dotarliśmy z teściem. Z bijącym sercem czytałam wzruszające kartki męża do rodziców, które pisał jako pryszczaty chłopak, dalej listy słane z wojska i jeszcze później z Polski, gdzie pracował. Zgłupiałam natomiast, gdy między listami zobaczyłam egzemplarz Świerszyka.




Najpierw obudziły się we mnie pretensje:
Skąd się wziął w pamiątkach rodzinnych nie-Polaka i leży bezczynnie w zapomnianym pudełku? Kto pozwolił?  

Dopiero kiedy przyjrzałam się cenie - 3500 zł - zadałam sobie inne pytanie. Z jakiego powodu ten stary Świerszyk miałby być tak ważny, że znalazł się między listami syna?

Przestudiowałam kartkę po kartce i oniemiałam nad zdjęciem spływu górską rzeką w West Virginii. Rozpoznałam zdjęcie, pismo męża i natychmiast wróciło tamto beztroskie, leniwe popołudnie sprzed lat. Przyciemniony białymi shuttersami pokój. Magnetofon kasetowy. Chłód biurka. Nerwowe dowcipy teścia i on sam. Niepoprawny, nieustraszony cowboy starej daty. Pykający fajkę, chwalący się na prawo i na lewo, że potrafi przeżyć tydzień w każdych warunkach na jednym palniku gazowym. 

Stanął przede mną jak żywy, prawie gotowy wykrzusić z siebie przed młodziutką synową, że jest dumny z własnego dziecka.





 Ps. Zdjęcia pochodzą z grudniowego wydania czasopisma z 1991-go roku. 

czwartek, 30 kwietnia 2015

Bajki tysiąca i jednej Polki - Przed tysięczną i tysiąc pierwszą podróżą


Ten wpis nie jest wpisem o Kozie i Kozaku, ale o innej dwójce rodzeństwa: Ali i Karinie. Wyjątkowo rzadka i trudna choroba genetyczna Kariny, fibrodysplasia ossificans progressiva (FOP) dyktuje limity jakie człowiek zdoła przekroczyć fizycznie, ale beztroska wyobraźnia i zdrowe słowo pisane nie powinny mieć granic. Dlatego życząc, aby jak najszybciej opracowano lek, na który czeka rodzina Kariny i kilka tysięcy innych chorych na FOP Klub Polek na obczyźnie zadedykował Ali i Karinie serię bajek. Moja bajka poniżej jest ostatnią z cyklu. Karinko, Alu, mamo i tato dziewczynek, pozostali Drodzy Czytelnicy - pozdrawiam i zapraszam!




Istnieje mapa bez krańców świata - są na niej wszystkie kontytenty, miasteczka i wsie, ale jako że zawieruszyła się w bibliotecznym dziale baśni, nabyła magicznych cech: jeśli się na niej stanie, potrafi porwać ze sobą w najbardziej odległe miejsce.
Byli tacy, którzy próbowali przedostać się mapą na skróty na Wielką Rafę Koralową u brzegów Australii, na szczyty Himalajów, a nawet do sklepu obuwniczego dwie przecznice dalej. Te próby jednak kończyły się fiaskiem, bo żaden ze śmiałków nie odkrył, że na wyprawę mogą wybrać się tylko dzieci. Czternastoletnia Ala i jej ośmioletnia siostra Karina poznały także inny sekret mapy - nie da się nią podróżować w pojedynkę. Dziewczynki dobrze wiedzą, że trzeba razem usiąść na wygniecionym papierze i mocno złapać się za ręce i dopiero wtedy otworzy się przed nimi droga. Dokąd tym razem? Jak zwykle tam, gdzie ktoś na tę dwójkę będzie czekał. 
Tak jak tutaj.


Tym razem siostry znalazły się w rozgrzanym słońcem powietrzu i zanim spód mapy dotknął czubków szerokolistnej trawy, dziewczynki uchwyciły odgłos przetaczającej się w oddali burzy. Zaparkowały na obrzeżach opustoszałego skwerku, lecz nie zdążyły się dobrze rozejrzeć, bo z ozdobnych krzewów wyjrzał żółw.






Zwierz w powitaniu skłonił głowę. Przemówił powoli.
- Witajcie! Witajcie w mieście błyskawic.
- Dzień dobry! - odkłoniły się dziewczynki.
- Przepraszam żółwia, ale gdzie jesteśmy? - zapytała Ala schodząc za siostrą z mapy.
- W Orlando na Florydzie.
- Floryda! Byłyśmy tu kiedyś!
- Ej! Tu jest Myszka Miki! - zawołała Karina.
- I Orlando Magic! - dodała siostra. - Ale... to chyba nie w tym miejscu?
- No, nie. Do Disney Worldu macie kawał w tamtą stronę. - Żółw wskazł łapką. - Zaś hala sportowa jest w centrum, a wy wylądowałyście na wschodniej stronie miasta. My natomiast, drogie panie, my stoimi w pełnym słońcu. Mnie nie przeszkadza, ze względu na was przejdźmy jednak w cień. I pozwólcie, że się przedstawię, Alu, Karinko - Tom Żółtobrzuchy.
- Bardzo nam miło!
Ala schyliła się po mapę i cała trójka przeniosła się pod żywopłot osłonięty drobnym listowiem młodziutkiego dębu z gatunku wieczno zielonych.
- Jaki ten papier zniszczony! - Ala delikatnie wsunęła mapę do plecaka. - Niedługo całkiem się rozleci.
- W rzeczy samej! Podróże kształcą, ale potrafią być męczące - westchnął żółw. - Ile zrobiłyście kursów? Ze czterdzieści, prawda? Plus setki tras, jakie mapa odbyła w pojedynkę i niestety! Magia - magią, a nawet najlepszym kondycja wysiada. 
- Mapa latała bez nas? Setki razy? Kiedy? - zdumiała się Karinka.
- Teraz, będąc w waszym posiadaniu, przy czym zawsze zjawiała się na czas wyczuwając, że macie zamiar z niej skorzystać.
- A dokąd latała? - zapytała znów Karina.
- Odwiedzała przyjaciół...
- Jakich przyjaciół?
- Tych, którzy nadali jej magiczne właściwości.
Dziewczynki popatrzyły po sobie marszcząc czoła.
- Wiem, z kim się spotykała! - wykrzyknęła Karina klasnąwszy w ręce. - Z Meili! Z córką Bogów z Taiwanu!
- Ty! Masz rację! I pewnie ze Starym Niedźwiedziem z Berlina!
- Czemu z nim?
- Bo... bo spełnia życzenia? I zakład, że widziała się z kamienną księżniczką z Naumburga? I z Królem Śniegu? I z Babą Martą?

- I pewnie latała do naszych poznańskich koziołków.
- Czy ja wiem? Koziołki wcale nie są tak oddalone od domu!
- Ale są śliczne!
- No, są... są... I śmieszne. Jak foki! Je też pewno odwiedzała. I pandy! I słonie! I trolle i krasnoludy! I owcę Siję!
- Niezupełnie... - wtrącił żółw. - Te postaci nie nadały mapie nadzwyczajnych cech. One je już w pewnym stopniu posiadały, a często wręcz same korzystały z umiejętności mapy.  
- To kto ją przemienił?
- Nie kto, a co: inskrypcje starych ksiąg między którymi leżała wiele lat.
- Naprawdę?
- Spróbujcie kiedyś pomieszkać parę wieków w zamkniętych metrach kwadratowych, spotykając się ciągle z tymi samymi, fascynującymi ludźmi. Murowane, że z niejednym z nich byście się zaprzyjaźniły, a nawet nabrały ich cech...
- Ja się zaprzyjaźniam o wiele szybciej - zauważyła Karinka.
Żółw uśmiechnął się tajemniczo w odpowiedzi.
- A owszem! - dodał spoglądając za siostry. - Doszły mnie słuchy...
- Tu jesteście! - odezwał się zza pleców dziewczynek czyjś głos. - Nie widać was za tymi krzakami!
Dziewczynki odwróciły się i zobaczyły... Niemożliwe! Mały Książę? Serio? Nad jego czupryną zataczały koła wróbel z Ulm i ptak Turul z Budy. Obok chłopca podskakiwał inny - Björn ze Szwecji. Obu prowadził Pan Groszek. Za nimi kroczyli Juan i Smutna Księżniczka (dzięki siostrom-podróżniczkom już nie taka smutna!), Król Atlantyk z Królową Afryką i całkiem wyrośnięte pisklę dropa. Chomik-globtrotter podskubywał czekoladowego Józka, który się o to nie gniewał, bo uważał, że kawałek czekolady należy się każdemu, a dalej, po lwich grzbietach kicał zając Tadek... Wokół niego... O rety! Czyżby zebrali się wszyscy bajkowi współbohaterowie poprzednich wypraw dziewczynek?
- Co wy tu robicie? - wydukała Ala, a Karina zaczęła się rzucać gościom na szyję.
Radosne poszturchiwania, piski i okrzyki uciszyło wkrótce ponaglenie żółwia.
- Pogoda nam dzisiaj nie sprzyja, kochani! Musimy się śpieszyć. Zbierzcie się bliżej i pozwólcie, że wyjaśnię dziewczynkom, dlaczego znalazły się w Orlando.
Bajkowi goście przysiedli na trawie, kierując wzrok na żółwia. Gdy przygasły ostatnie rozmowy, Żółtobrzuchy zwrócił się bezpośrednio do dziewczynek.
- Alu i Karino, rozgryzłyście niejeden sekret mapy. Wiecie, że przywołuje postaci książkowe, jest na ty z autorami najbardziej niewiarygodnych historii, oswaja zjawy, ożywia legendy, zna każdy język i pozwala wam je rozumieć. Odkryłyście, w jaki sposób z jej pomocą wędrować po świecie...
- I w czasie! - Karina weszła żółwiowi w słowo, pomna niedawnej wyprawy na ławeczce spod opactwa w Notre Dame de l'Ouye. 
- Otóż to! Mapa potrafi poruszać się i w snach, i w czasie, i w przestrzeni, jeśli kojarzycie Krzywy Las, Dolinę Aosty czy niedoszłego pasażera Titanica. Ale chciałem zwrócić waszą uwagę na to, że punkty docelowe waszych wizyt nie były przypadkowe. Nie bez przyczyny wylądowałyście w baśniowym Hogwarcie, ale przede wszystkim w miejscach autentycznych: w Windsorze, Crowborough, Heilderbergu, a nawet w murach biblioteki we włoskim Urbs Salvia. To nie wy zapraszałyście mapę na wyprawy, a ona was. Widok z najwyższego budynku świata w Dubaju, jaki, nota bene, oglądałyście dwa razy, też miał odwrócić waszą uwagę od poszukiwań mapy. Bo widzicie... - ciągnął żółw - biblioteka, w której mapa zaczerpnęła mocy od starych ksiąg, manuskryptów, pergaminów, kamiennych tablic... ta biblioteka już nie istnieje. Jej kolekcja została rozproszona po świecie, niekoniecznie po innych bibliotekach, muzeach czy prywatnych kolekcjach. Mapa latała śladem swoich przyjaciół - gdy tylko chowałyście ją do plecaka - bo nawet dzisiaj potrafią udzielić jej magicznej mocy. Tak się składa, że najmłodsza z ksiąg, w towarzystwie której spoczywała kiedyś mapa, znajduje się tutaj. - Żółw zniżył głos unosząc głowę, wskazując noskiem miniaturową budkę na jednym z rogów skweru. - Jest tam, w punkcie wymiany książek.





Wszystkie pary oczu skierowały się na niepozorny, niebieski domek zamocowany na dwóch drewnianych słupach, ale tylko Ala i Karina wyglądały na zdziwione.
- OK. I mapa tam się teraz przedostanie? - wysnuła logiczny wniosek Karina.
- Nie, nie da już rady. Musicie książkę wyjąć. We dwie.
Na te słowa na środku wybetowanego ryneczku wiatr poderwał w górę suche dębowe listki i sypnął nimi w biblioteczkę, a w oddali znów zadudnił piorun.
- Plan działania jest prosty: Ala z Kariną podejdą do budki... Sokole Oko? - Żółtobrzuchy odwrócił się do indiańskiego chłopca stojącego na uboczu. - Pamiętałeś o kluczu?
Chłopiec wyciągnął z kieszeni liść, podobny do tego, o którym opowiadał, że potrafi uszczęśliwiać.
Żółw spojrzał na starszą siostrę. 
- Alu, otworzysz nim drugie dno biblioteczki i wyjmiesz stamtąd dużą książkę. Ostrzegam, jest bardzo ciężka. Nie upuść jej. Zabrał pan egzemplarz jakiejś swojej książki, panie Dickens? - żółw zwrócił się nagle do brodatego mężczyzny. I on sam i jego frak zdał się dziewczynkom o wiele starszy od ich poprzedniego spotkania.
- Mam!
- Świetnie. Może go pan dać Karinie? Kiedy wyjmą księgę, włożą na wymianę pana książkę. I to chyba tyle. Dacie radę, dziewczyny? Wiecie, co macie robić?
- Tak jest! To żadna filozofia - odparła Ala, wstając.
W tym samym momencie pojawiła się na skwerze pani z bardzo znudzoną miną i z psem na smyczy. Ponaglając szczeniaka, przeprowadzała go od drzewa do drzewa w kierunku, gdzie odbywało się tajne zebranie. Dziewczynki zamarły zaniepokojone.
- Ojej! I co teraz? - pisnęła Karina.
- Nic... Pies, owszem, czuje nas i widzi, ale dla jego właścicielki jesteśmy niewidzialni. Oprócz was, dziewczynki.
- Wskakujmy na mapę! - Ala odruchowo szarpnęła za plecak, ale przypomniała sobie, że mapa może nie ruszyć...
- Nie macie wyjścia. Śmigajcie do budki. Kiedy miniecie panią z psem, uśmiechnijcie się tylko i powiedzcie Hi! How are you? Powtórzcie: Hi! How are you?
- Hi! How are you?
- Bardzo ładnie! A teraz biegiem! - Smutna Księżniczka popchnęła lekko dziewczynki na chodnik, skąd wyraźnie było widać granatowe niebo tam, gdzie jeszcze niedawno świeciło słońce.
Na widok sióstr szczeniak rozpiszczał się na dobre.
Ala z Kariną wydusiły z siebie grzecznościowe dzień dobry i nie czekając na odpowiedź ruszyły truchtem przed siebie. Podbiegły do biblioteczki w tym samym momencie, gdy pani z psem wsiadła do stojącego przy skwerze samochodu. Znów zerwał się wiatr i znów zawirowało suchymi listkami dębu. Samochód odjechał. Kolejny podmuch wiatru z trzaskiem otworzył niedomknięte drzwiczki budki.





Ala dobiegła pierwsza i sięgnęła drzwiczek.
- Przytrzymasz?
Młodsza siostra złapała za uchwyt, a starsza zaczęła szybko wybierać książki, odkładając na chodnik tanie kryminały, przedruki klasyki, wyciągając przetarte grzbiety, powyginane uszy wydań cieniutkich i sztywne, kartonowe oglądajki dla najmłodszych. Wreszcie spodnie wieko ukazało się w całej okazałości. Ala wsunęła liść w podłużną szparę i klapa samoczynnie się uniosła.
- O matko! Przecież to jakaś wielka ceglicha... Łomem tego nie wyjmiesz! - jęknęła dziewczynka mocując się ze starym, szytym woluminem o skórzanej okładce i pożółkłych kartkach. Aż ugięła się pod jego ciężarem.
- Karina! Zatrzaśnij klapę, zabierz liść i powkładaj książki z powrotem!
Karinie nie trzeba było dwa razy powtarzać! Uprzątnęła jak należy, dokładając pierwsze zbiorowe wydanie opowieści Oliwiera Twista i porządnie zamknęła drzwiczki.
Wreszcie Ala z ulgą położyła starą księgę na trawie pod dębem.
- I co teraz? - zapytała żółwia, łapiąc oddech.
- Wyjmijcie mapę i zróbcie z niej okładkę dla książki.
- A jeśli papier się porwie?
- Nie porwie się. Nie w waszych rękach.
Dziewczynki niepewnie zagięły do środka górny i dolny brzeg mapy. Ułożyły na niej księgę.
- O czym to jest? - spytała Karinka, zaglądając na stronę tytułową. Zaczęła sylabizować. - O Cia-łach As-tral-nych i...
- Potem poczytacie to magnus opus, teraz włóżcie okładki w rękawy z mapy, bo nadchodzi nawałnica! Naprawdę nie mamy wiele czasu - przerwał żółw.
- OK! - odkrzyknęła za moment Ala. - Gotowe. Teraz co?
- Odczekajmy kilka minut - odparł.
- I potem mapa będzie jak nowa, prawda? - zapytała Karina.
- Lepiej tego ująć nie mogłaś... - wyszeptała księga, ale nikt jej nie usłyszał.
- I polecimy sobie na plażę! - ucieszyła się Karinka.
Błysnęło. Burzowe chmury kłębiły się zaledwie kilka mil od skweru. Żółw wyciągnął szyję i zastygł na chwilkę.
- Niedobrze... Niedobrze... O czym wy...? Dokąd chcecie lecieć? Na plażę? Nie dzisiaj, dziewczynki! Musicie wracać do domu.
- Myślałam, że skoro już tu jesteśmy, to podskoczymy chociaż do Kennedy Space Center! Czytałam, że można zobaczyć na wystawie wahadłowiec Atlantis!
- Można! - potwierdził entuzjastycznie Mały Książę wyciągając smartfona. - I to jak można! Zobaczcie same...
































Ćwir, ćwir! Poszybować takim! - zaświergotały ptaki.
- Mapa jest za słaba - wtrącił znów żółw. - W tym stanie już dużo nie wytrzyma. A poza tym, to nasze spotkanie jest 999-tą wyprawą mapy. Posłuchajcie uważnie: tysięczna będzie się liczyła podwójnie - jako tysięczna i tysiąc pierwsza. I w tę trasę, jeśli się zdecydujecie, wybierzecie się osobno.
Ala z Karinką popatrzyły zaskoczone na żółwia.
- Nie rozumiem - wyszeptała starsza siostra.
- Usiądziecie na mapie razem, jak zwykle trzymając się za ręce, jednak nie będziecie miały wpływu na to, dokąd mapa was zabierze, jak dotąd czasem bywało i, jak wspomniałem, wylądujecie osobno, każda w innym zakątku świata.
Zapadła cisza, w której znów zagrało podwójne uderzenie pioruna.
Na pewno nigdzie się nie ruszam bez Kariny! Gdzie jest powiedziane, że musimy dalej bawić się w wycieczki po globie? Możemy wrócić do domu, schować mapę i nigdy już z niej nie korzystać...
- Możecie - odezwał się żółw, który najwidoczniej usłyszał myśl Alicji. - Oczywiście, że możecie, ale w ten sposób wiele stracicie. Po tej podwójnej podróży mapa nabierze nowych właściwości, a wy przeżyjecie przygodę nieporównywalną do dotychczasowych. Pod warunkiem, że podejmiecie ryzyko tysiąc i tysiąc pierwszej drogi...
- Tylko jak wrócimy bez trzymania się za ręce? A mapa? Rozdwoi się?
Dziewczynki popatrzyły po przybyłych, szukając rozwiązania.
- Tego nie wiem - odrzekł żółw. - Liczę po cichu, że kiedyś mi o tym opowiecie.
- Rozumiemy, że następna wyprawa jawi się jako wielka niewiadoma i dlatego właśnie wszyscy przybyliśmy, żeby was zdopingować, pomóc podjąć wam właściwą decyzję, tak jak wy pomogliście niektórym z nas - odrzekła Królowa Afryka.
- Zaufałyście mapie nie raz. Czy macie do niej jakieś zastrzeżenia? - dodał Król Atlantyk.
- Nie... Oczywiście, że nie... - zaczęła niepewnie starsza siostra.
- A właśnie, że tak! Jeden lot wcale nie był przyjemny! Wiatr wiał tak mocno, że Ala musiała użyć hamulca bezpieczeństwa i nie dość, że zostałyśmy oblane sokami z warzyw, to obsypały nas trociny! Ładna mi magia! - zauważyła Karina i wytknęła zaczepnie język.
- Zgadza się. Było tak! Ale czy wyprawa okazała się nieudana? - spytał jeden z trolli.
- No... nie...
- Czyli nie podważacie intencji przewodniczki? - dodał inny.
- Nie...
- Mapa wie, co robi - dodał Król Śniegu.
Ala z Kariną nadal nie były przekonane. Czyżby plany powrotu do Acapulco, do parku wodnego Alton Towers i wyjazd do parku Playmobil po prostu wzięły w łeb? Poza tym Karina tak bardzo chciała odwiedzić znów Lenę i Nini i pozostałych nowopoznanych towarzyszy zabaw.
Za radą żółwia przygotowały się jednak do drogi powrotnej. Usiadły po turecku, Karinka na kolanach Ali, na księdze opatulonej mapą. Mimo słów otuchy, wciąż były pewne wątpliwości.
- Ale dlaczego mamy zostać rozdzielone? - wyrwało się Ali.
- Bo nie każdą podróż w życiu da się przejść razem... w to samo miejsce - odparła z trudem księga.
 Wszyscy wstrzymali oddech.
- I kolejna wyprawa... ma przygotować was na taką... ewentualność - głos księgi łamał się jak stukot błyskawic.
Palce sióstr splotły się ciaśniej.
Dziewczynki poczuły znajomy, delikatny ruch w górę.
- Ale w jaki sposób wrócimy z tej podwójnej podróży? Która z nas będzie miała mapę?
- Nie martwcie się zawczasu o szczegóły - dodał gromko opasły tom.
- Ale ja nie chcę być sama i już! - zaprotestowała Karina, tęskniąc nagle za Śpioszkiem, swoją przytulanka.
- Nie będziesz. Żadnej niewiadomej nie przekracza się samemu... nawet, jeśli jest się o tym... stuprocentowo przekonanym... Tyle wam gwarantuję.
- To się jeszcze zobaczy, co Karina?
- Się zobaczy! - Karina przytuliła się do Ali i pomachała malejącym postaciom w dole. - Do widzenia! 
Odmachał dziewczynkom las rąk.
Zaczęły padać ciepłe, ciężkie krople deszczu.
- Czy możemy polecieć ociupinkę szybciej? - spytała Karinka.
- Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej? - rozjaśniła się księga, otulona rozpędzającą się mapą. - Proszę bardzo! Powrót do domu po każdej przejażdżce macie jak w banku! Tego możecie być pewne nawet na tysiąc... tysiąc jeden procent!