czwartek, 28 lutego 2013

Cztery pory roku w kilka dni

Obeszłam wczoraj dom i znalazłam przy nim jednocześnie coś jesiennego...




...wiosennego...




... i letniego.




A w niedzielę ma przyszronić drugi raz tej łagodnej zimy. (Zupełnie pozaprogramowo, bo ostatnie przymrozki powinny być w połowie lutego.)

Komu jak komu, ale tej kwitnącej cytrynie na pewno się to nie spodoba...





Wiem, co zrobię! Pogonię przymrozki Kozakiem, bo ma on wprawę w tych sprawach. Jeszcze wczoraj sama słyszałam (gdy bawił się z Siostrą w piratów i coś nie mógł się w pewnym momencie z nią dogadać, bo Koza miała jakieś anse), jak - zaciągnąwszy ją w kierunku pierwszej lepszej domowej roślinki - rzekł groźnym tonem: 
- ... pokazę ci gdzie! To jest pieps. I on lośnie!


I żeby mi to było jasne, brzydka pogodo!

wtorek, 26 lutego 2013

Nudysta na żądanie

Rewir Kozaka w moim domu przypomina co wieczór step nieuprawny, bo nawet po wspólnym ogarnięciu terenu zasiany jest gęsto urządzeniami, co mi ich nie wolno wyrzucać, a które nie wiem do czego służą. 

Przy pomocy różnorodnych taśm klejących (i często ładnie uproszonych palców Starszej Siostry) rzędy przyrządów sporządzane są z następujących rupieci:

połamanych zabawek
pogryzionych nakładek pisaków
przeżutych patyczków po lizakach
wygiętych linijek
naderwanych karteczek w odręczne esy-floresy
nieklejących się nalepek
kawałków zasmarowanej flamastrami tektury
rozdeptanych pudeł po butach
pokolorowanych korków czy zakrętek od butelek
sznurków, tubek, tutek
i wielu innych obiektów nieużytku codziennego.

Przodują w tych prototypach „groźne maszyny” (proszę nie prosić o wyjaśnienia „szto zacz”, bo instrukcje rozjaśniające są tak skomplikowane jak logika kozacza).

Za nimi łeb w łeb ciągną zastępy krzyżówek nieznanych naturze: windo-zjeżdżalni, sedesowych młynków-rozdrabniaczy do odpadków kuchennych, agregatów-alarmów do chłodzenia i ogrzewania, więzienio-kryjówek, ruro-komórek, pralko-betoniarek, bezodpływowych zlewozmywaków, radio-telefonów komórkowych, mikrofalówkowych blenderów, kominów w szybach wentylacyjnych, miksero-wiertarek... Jeśli coś pominęłam, niech Łaskawy Wysoki Syn mi wybaczy - trochę techniki i od razu się gubię.

Najchętniej cały ten majdan zmiotłabym w wór mocny a przepastny i odstawiła na krawężnik przed domem, ale wrzask Kozaka niedającego sobie wpoić prostych zasad porządku (i opornie uczącego się niuansów sztuki negocjacji) rozniósłby mi chałupę w drzazgi. (A „tych-tych” wiórów wyszłaby fura, bo budynek zbudowano w szkielecie drewnianym!)

Ku mej wszechogarniającej rozpa... tfu! radości! zaproszono mnie wczoraj z rańca na prezentację nowego tworu z demobilu.
- Zobac, mama, to jest taka specjalna plalka.





- Piękna! - udaję entuzjazm. - A co tam w niej pierzesz?
- Nie mozes mi tego zablać!
O?
Przybliżam ogniskowe do sprzętu AGD domowej produkcji: spod błękitów ręcznika wystaje znajoma koronka – jawny znak, że Kozak znów buszował w niedozwolonej szufladzie z matczyną bielizną!
Widząc me niezadowolenie, Rzeczoznawca Od Urządzeń szybko wpycha podejrzany ciuch na dno kwadratowego bębna i przechodzi do omówienia zalet najświeższego owocu swej pracy monterskiej.
- Ona jest siupel lepsa! Bo ona ma gotowanie i płukanie ploskiem do płukania.
- Aha...
- Nazywa się podskakiwanowa.
- Aha...
- Bo ona podskakiwa kiedy wiluje.
- Aha...
- I ma duzy wyświetlac.
- Aha...
- I psycisk „Stalt”.
- Który to?
- Ten – Syn wskazuje na blado-żółte kółeczko dyndające na obluzowanym kawałku folii aluminiowej.
- Mogę go nacisnąć?
- Nie! Tylko ja mogę! I kiedy go psycisnies, to plalka wystaltowa w KOSMOOOOOOS! – Kozak wyrzuca w górę ramionka, a imitowany przez niego syk i dudniący hurkot wznoszącego się piorącego statku kosmicznego ostatecznie wyjaśniają, dlaczego ten model przedstawia się tak zdezelowanym: pudło jest po niejednej wizycie w kto wie jak odległej galaktyce. A wraz z aparaturą wypełnioną paliwem rakietowym... rany Julek! szybowały po przestworzach moje gacie! To dlatego nie mogę się ich ostatnio doliczyć! Niechybnie te brakujące pary bimbają między milionami obiektów kosmicznego wysypiska, przez szpary nieszczelnej konstrukcji Kozaka wyparte...
- Synku... wspaniała ta twoja pralko-rakieta, ale poproszę, żebyś oddał mi moje majtki.
- Moze jutlo.
- Dlaczego dopiero jutro? – pytam bezmyślnie, bo wiadomo, że po dzisiejszym starcie najprędzej jutro pojazd mechaniczno-czyszczący wróciłby na ziemię. Kawałek do tego nieba i z powrotem będzie. To nie to samo, co przyziemny rzut beretem...
- Dzisiaj mozes chodzić bez majtek.
- Kochanie, proszę mi je oddać. Cudza bielizna nie jest do zabawy. Bardzo mi przykro...
- Tak. Baldzo ci psyklo – szczebiocze Kozak niezrażony zmianą mojego tonu na stanowczy i radzi - ale nie mozes być smutna, mamusiu. Musis być goła i wesoła.

niedziela, 24 lutego 2013

Lekcja Dwudziesta Druga: Ciąg dalszy Prawdziwych Historii Stumilowego Lasu


Tak się Kozie spodobało pisanie w duecie nonsensownych historyjek przez zaginanie kartki i dopisywanie zdania pod zdaniem „co ślina na ołówek przyniesie”, że stworzyłyśmy kolejną bajeczkę. (Więcej TUTAJ; Moje zdania zaznaczyłam kolorem pomarańczowym, Kozy – czarnym).

TYGRYSEK I WĄSY

Tygrysek podszedł do lustra. Ale co to? Ma wąsy na kolanach!
- Ja na to nie zezwalam – wrzasnął Królik.
Puchatek wziął golarkę i je zgolił.
- Dosyć tego! – znów wydarł się Królik.
I beknął.
- Albo dobra... Niech ci będzie... – po chwili Królik zmienił zdanie. – W ramach zgody zapraszam na zupę marchewkową.
Tygryskowi się to nie spodobało i dał mu w nos.
I uradowany Królik popędził w stronę swojej norki, że aż miło!



Ps. Patrzę i widzę na liście obserwatorów uśmiechnięte oczy Kasi Najdy. Też się uśmiecham!

piątek, 22 lutego 2013

Poranne dywagacje

Czas Kozie opuścić legowisko. I to bez stękania!
„Głaskanki” i „zapraszanki” się skończyły - włączam „do dechy” Mazurek Dąbrowskiego, żeby marszowe metrum ostro wytupało z kozinej główki resztki ochoty na ponowne zaciągnięcie kołdry na łeb.

Podczas gdy Koza wstaje lewym kopytem, Jej Brat  – dawno ubrany i najedzony - rozkłada się przed grającym komputerem, stuka nóżką na ludową nutę, splata ręce pod brodą i czeka na koniec każdego refrenu, żeby dorzucić do chóru głosów własne „zoncym sie z nalodem”.
- Mama... – prostuje się kozaczy grzbiet.
- Słucham... 
- Do cego jest „zoncym”?
- „Złączym się” oznacza, że ludzie się zbiorą w jednym miejscu.
- Do cego jest „zbiolą”?
- „Zbiorą”? Yyy... „Zebrać się” to znaczy spotkać się z innymi.
Jak miło, że Kozak jest jeszcze mały i mogę mu zaimponować szeroką wiedzą, na zawołanie podać każdą definicję...
- Do cego jest „nalód”?
- Idź zobacz, czy siostra wstała!
Co za dużo, to nie zdrowo! Na podchwytliwe pytania odpowiadać nie będę.

Miłego weekendu!

wtorek, 19 lutego 2013

Gdybym ja była ptaszkiem z tego gaju


- Umiem latać, mama – odzywa się Kozak-fantasta.
Kiwam głową nad geniuszem swego Syna. I słusznie. Bo za chwilę jeszcze mądrzej peroruje.
- Umiem latać w wodzie.
(Hm... Czy przypadkiem pływaniem ta druga „sztuczka” się nie nazywa?)
- Kochanie, wiesz... Latać to można tylko w powietrzu. I trzeba do tego być... na przykład ptakiem.
- Dlacego?
- Bo ptaki mają skrzydła. A ludzie nie mają.
Kozak patrzy na swoje cztery kończyny: ani kości pneumatycznych, ani śladu
lotki...
- Ale ja umiem latać – powtarza smętnie.
- Synku, nie umiesz... – Zaglądam w zawiedzione oczęta, głaszczę klapniętą czuprynę. - Nic na to nie poradzimy. Takie są prawa fizyki. Bez silników ludzie nie latają.
- Ale ja by ściałem, zeby mogłem!


***

Na blogu Żanety spotkało mnie ostatnio wyróżnienie. I baaaaaaaaaaaaardzo jej dziękuję, że zalicza mój blog do typu „creative” i że zechciała mnie pochwalić. Bardzo, bardzo. I nie tylko dlatego, że Żaneta to artystka. 

Nie powiedziałam jednak nikomu, że kawał czasu wstecz postanowiłam odłożyć „łańcuszkowe nominacje” na bok (na czas nieokreślony). Żeby więc kulturalnie wyłgać się od zabawy i przynajmniej podziękować jak należy, przesyłam Ci, Żaneto poprzez zdjęcie poniżej trochę tego, za czym tęsknisz tej zimy. 




sobota, 16 lutego 2013

Hu! hu! ha!

Miałam nie pisać więcej o zeszłorocznych krzakach pomidorów, bo miały dawno odejść w niepamięć.

Nie dotrzymam za chwilę danej obietnicy, bo jeden z nich okazał się bezsprzeczną gwiazdą nie tylko ostatniej jesieni lecz i trwającej zimy i przetrwał do teraz. Mało tego, zabrał się od nowa za kwitnienie. Nie mam serca mu powiedzieć, że zajmuje miejsce przeznaczone na nowe sadzonki.





I co z takim krzaczorem zrobić (poza zrobieniem mu zdjęcia)? Ech...

Obok pomidora podwiązałam mocno filigranowe kwiatki fasolki.





Odwiedziłam siewki bazylii.





I mogłabym gałować na ten „rośliniec” cały dzień, ale poranny wiatr już doniósł, że dziś i jutro w nocy może być przymrozek. (Kogo obchodzi, że o miesiąc spóźniony?)

Biegnę szukać płacht, kocy i starych prześcieradeł do przykrycia grządek.

Jak w Wigilię będę wniosić pół tarasu do domu. (Mam na myśli tę część, która jest utkana z delikatnej celulozy.)

Oby do wiosny... tj. do wtorku! 

piątek, 15 lutego 2013

Lekcja Dwudziesta Pierwsza: Co naprawdę zdarzyło się w Stumilowym Lesie

Znacie tę zabawę, kiedy we dwoje tworzy się opowiadanie, zapisując na zmianę zdanie pod zdaniem i zakrywając tekst przez zagięcie kartki, aby żadna z osób nie widziała, co wymyślił „ten drugi”? Bawiłyśmy się w ten sposób z Kozą na ostatnich lekcjach, ustaliwszy jedynie temat wyjściowy, np. „Puchatek i samochód”.

Przedstawiam dwie próbki prac naszego tandemu pisarskiego po drobnej edycji (moje zdania zaznaczyłam kolorem pomarańczowym, Kozy – czarnym).

Opowiadanko I - PUCHATEK I SAMOCHÓD

Puchatek zrobił prawo jazdy i kupił samochód.
A potem wybuchł.
Niestety, dopiero w domu Puchatek odkrył dziurę w siedzeniu kierowcy.
Dlatego Tygrys zabrał kluczyki.
- Nie będę nigdzie więcej jechał takim gruchotem! – wykrzyknął Puchatek.
- Że niby co???
Rozzłoszczony Puchatek kopnał oponę.
- Muszę się napić – powiedział Tygrysek i poszedł po piwo.
Wrócił za chwilę z poduszką.
Założył sukienkę.
Zadowolony, umieścił poduchę w samochodzie i odjechał.

Opowiadanko II - PUCHATEK, KRÓLIK I PACZKA

Puchatek dostał od Królika wielką paczkę.
Nawet się ucieszył.
Czyżby był to prezent urodzinowy? Figa z makiem! Po otwarciu pudło okazało się puste.
Ale potem dobrze się zastanowił.
Królik po prostu sobie zakpił. „To taki z niego przyjaciel?” - rozmyślał rozczarowany Puchatek.
- Wolisz kota?
- Mam cię gdzieś!
- Kupię ci psa.
Puchatek postanowił pójść na skargę do Tygryska, lecz akurat lunął rzęsisty deszcz.
- Kupię ci nawet dudka!
- A parasol byś pożyczył? – westchnął Puchatek.
- A świnka morska może być?
Puchatek wyszedł bez słowa i doszczętnie przemókł.


Ps. Witam gorąco zaglądających tu Agatę i „Włóczykija” (uam20)... Czy „Włóczykij” wie, że istnieje na blogu post o „muminkach”? ;-) W TYM TU miejscu.

czwartek, 14 lutego 2013

Czy zamawiała Pani budzenie?

Rozmrużam oczy...  
W sypialni tylko my troje: ja, Luby Mąż i rozgrzana kołdra.
Naprawdę? Kozak mnie nie zbudził?
Jaki to dzień? Czyżbym zaspała?
Wyglądam zegara, lecz nic złego się na nim nie dzieje. Spokojnieję...
Mam całe pięć minut dla siebie i możliwości bez liku!
Co dzisiaj?
Spódnica czy spodnie?
Śniadanie – przeżuję czy połknę?
Podjechać na pocztę? Odebrać każdy telefon?
Wyrobię się z pracą w porę na ploty?
Co to? Kot?
Nie mam kota, ale ktoś na czterech łapach ociera się o otwarte drzwi.
Kozak?
Wspina się na łóżko z tajemniczym uśmiechem.
- Mama – mówi cichutko – dzisiaj jest „Happy ValenStine Day”. Chodź mnie połaskotać na kanapę...

wtorek, 12 lutego 2013

Mowa-trawa


Wpadły do taczki
wstążka światła
nóżki jętki
brzęk błonkoskrzydłej

Miałam im się przyjrzeć
ale
ziemia pokulała się dalej
rozpięto skrzydełka
zapachniało miodem gdzie indziej

Nie biegnę za nimi

Ważę w rękach nasiona  
i to z trawy wynurza się myśl
że ziarnko jak decyzja - 
a posteriori 
zdolne jest
mnie przerosnąć





Ps. Powyższą fotką z wczorajszego popołudnia witam przy okazji „mamazebrę”. Dziękuję zresztą Wszystkim, że czytacie. (Tobie też, „anonimowa Sylwio”!)

niedziela, 10 lutego 2013

Tkliwie o losowaniach książkowych

Nie zapomniałam! Dziś 10-go lutego – ogłoszenie nabywcy książeczki Laury Numeroff If You Give a Pig a Party.

Z kilkunastu losów rączka Kozaka wyciągnęła karteczkę z imieniem „Ania Mama T.”

Gratuluję mamie Tadeuszka! Ale nie rozbiegajcie się jeszcze, Kochani, bo mam przed sobą prawdziwy frykas do wydania! Czy słyszeliście może o pani Elliott?

Rebecca Elliot mieszka na Wyspach Brytyjskich, jest wyjątkowo zajętą mamą trójki dzieci, a w wolnym czasie ilustruje LUB pisze i ilustruje książki.

Popatrzcie sami na te imponujące malunki z książeczki jej autorstwa Cub’s First Winter (twarda okładka, 26 x 26 cm). Nie ma polskiego wydania tej książki, więc dla potrzeb własnych przetłumaczyłabym tytuł jako Pierwszą zimę liska







a tu detale:







Ta książka jest piękna, bo jest kunsztowna a prosta i dla oka i dla ucha. Namalowano w niej świat z taką samą liryczną cierpliwością i z takim ciepłem, z jakim lisia mama odpowiada na pytania synka.








Wszystkie zapytania zaczynają się od rudymentarnego, dziecięcego „dlaczego” i na każde pada zwięzła, klarowna odpowiedź (czasem, razem z opisem zmieniającej się pogody, przyjemnie trącająca poezją), a dialog gaśnie dopiero wówczas, gdy lisie kity grzeją się wzajemnie w końcowym, rudym uścisku z okładki.

Zakochałam się w tej książce, bo wycisza i mnie i Kozaka.
Tego popołudnia, kiedy pierwszy raz przykleiliśmy się do siebie na kanapie zaglądając w Cub’s First Winter, kiedy Syn wysłuchał tłumaczonego tekstu na żywo, drgnął, odwrócił w moją stronę głowę i zapytał:
- Mama, cy ja mogę tam wejść?

Gdybyście mieli ochotę na ten kąsek, poproszę do końca lutego króciutko, króciusieńko opisać w odpowiedzi pod tym postem jedno z osobistych wzruszeń. Nie musi wypływać ono z bliskości wypływającej z kontaktu z dzieckiem, możecie wspomnieć o ważnym spotkaniu z kimkolwiek. Napiszcie tak dla rozgrzewki przy okazji czwartkowych Walentynek, albo po prostu na przetrwanie zimy, przywołując wiosnę...

(I – tak jak poprzednio – powierzę los zwycięzcy w ręce Kozaka, który
wyciągnie z woreczka szczęśliwy los.)

Ps. Aniu Mamo T., podaj mi swój adres domowy (mój adres emailowy znajdziesz w pasku po prawej stronie.) 

piątek, 8 lutego 2013

Zmiana planów

Mieliśmy wyprawić Kozakowi urodziny w domowych pieleszach – czmychnęliśmy na plażę.

Mieliśmy zabawić się w łowców pytonów – odwidziało nam się i pojechaliśmy na truskawki.

Mieliśmy znów odwiedzić ocean, ale Kozak w garażu wypatrzył namiot, uznał (zgodnie ze swą naturą) za zdobyczny i wskazał, gdzie ustawić na tarasie. Urządził sobie w środku legowisko i zagnieździł się bez reszty pod brezntem: wieczorami nasamprzód trzeba doń posłów słać, żeby go stamtąd wyciągnąć, a potem siłą za fraki wlec do domu.

- Pojedźmy na kemping do jakiegoś parku stanowego – zaproponował wczoraj Mąż. - Zobaczysz, jak się dzieciom spodoba!
Już ja dobrze wiem, kogo przede wszystkim ma na myśli – Kozaka i samego siebie.
Pytanie, czy ja też życzę sobie zostać pogryzioną przez komary? (Wczoraj jakiś się przyplątał – i jemu się chyba pory roku pomieszały przez tę „złotą, polską jesień” zamiast zimy.)  Mąż mnie strofuje za przesadę. Owszem, przyznaję, „jeden komar lata nie czyni”, ale nadal staję okoniem, bo nie mam ochoty o czwartej nad ranem pchać się z Dzieciakiem w krzaki, gdyż się Kozakowi akurat sikać zachciało.
- Nie musimy spać pod namiotem – mityguje się Mąż i podchodzi z laptopem – zobacz, są jeszcze domki do wynajęcia.
Czy ja wiem...
- O! Coś dla ciebie! W pobliżu kempingu jest fort!
Zaglądam w monitor. Faktycznie jest wzmianka o forcie z okresu wojen seminolskich. No, może warto zobaczyć...
- Oj... Przepraszam... Fort już nie istnieje... Ale pobliskim muzeum jest makieta!
Makietą to może się wypchać!
- Poczekaj! – Luby ożywia się widząc, że szanse namówienia mnie na wyjazd gwałtownie maleją. – Przez teren parku płynie jedna z najpiękniejszych rzek półwyspu. Nie ma w niej żadnych zanieczyszczeń – ma prawie 99 procent widoczności!
- Chcesz nurkować??? Woda na pewno jest zimna!
- Czy powiedziałem coś o nurkowaniu? Można wynająć kajaki, kanu [dla przypomnienia, kanu to rodzaj długiej, wąskiej łódki] albo rower wodny.
Nie odpowiadam, więc Luby marzy dalej.
- Pooglądalibyśmy sobie dno rzeki ze stateczku o szklanym dnie...
Łypnął łobuzersko w stronę skaczącego Kozaka.
-...ewentualnie z kanu, kiedy się wywróci...


Ps. Trzeba nam było jechać na te pytony. Kończą się łowy, a ze 150,000 "padalców" udało się schwytać zaledwie 50 sztuk...

wtorek, 5 lutego 2013

Lekcja Dwudziesta: Yoga kontra gimnastyka umysłowa

Zasiadam w pozycji lotosu w ciemnej sypialni.
Wyrównuję oddech, prostuję plecy.
Wyobrażam sobie, że po dniu garbienia się nad Kozakiem i jego zabawkami rozciągnę się jak struna.
Czuję wyraźnie dłoń poparzoną wrzątkiem (Synowi zachciało się utulenia termoforu przed snem), czuję stopę, którą - biegnąc z termoforem - wpakowałam w stołek rozkraczony w przejściu.
Wyciszam się przy kiszkach grających marsza (nie zdążyłam zjeść kolacji, bo po pierwszym, jedynym gryzie, rozdzwonił się telefon) i staram się wyprzeć ze świadomości pulsujący „guzioł” na głowie (tryknęłyśmy się z Kozą głowami, schylając się po wspólnie upuszczoną kartkę.)
- Mama? Jesteś tu? – Uchylono drzwi i w żółtawym świetle przedpokoju zarysowała się sylwetka Córki. – Mama? Dlaczego siedzisz w ciemnościach? Czekam i czekam i nie przychodzisz, a ja nie wiem, co zrobić z ostatnim szczurem!
Ożeżżż!
Przecież miałam najpierw posiedzieć z Kozą! Od paru tygodni pracujemy nad polskim komiksem o królu i jego podopiecznych, tj. szczurach i dziś miałyśmy obmyślić zakończenie. (Do wglądu przedstawiam początkowe kadry tego „wiekopomnego” dzieła.)




- Już idę! - odpowiadam.
Wstaję i łapie mnie skurcz w odcinku krzyżowo-lędźwiowym, ale gramolę się najchyżej jak mogę, bo nie codziennie słyszę kozine wyrzuty, że nie stawiam się przy umówionym biurku na lekcję polskiego.

A kwiat lotosu?
Kwiat lotosu kwitnie kilka dni.
Wrócę do niego jutro.



***



Na pomysł lekcjii z komiksem wpadła Ela Ławczys (dziękuję!), króla wprowadziłam ja, zawiązkę konfliktu - szczury i dym z królewskiego cygara - Córka i akcja ruszyła z górki na pazurki...

Ps. Gdyby kto pytał, ostatni szczur, opuściwszy królewską brodę, wyprowadził się pod Paryż. Jego potomkiem jest słynny Remy z filmu „Ratatuj”. ;-)

sobota, 2 lutego 2013

Kozacze prawo karne

- Stop! – zatrzymuje mnie Kozak przed drzwiami do łazienki. – Stop! Jechałaś za sybko!
Jaaaaa??? E...  Poruszałam się najwyżej w tempie trzech mil na godzinę! No, może trzech i pół, wiadomo, jak to jest, „panie władzo”, kiedy pęcherz ciśnie. Fizjologia i te sprawy...
- Dawam ci mandat!
- Ależ za co? Przecież nie przekroczyłam szybkości!
- Psek... Pse...cyłaś!
Zmieniam taktykę.
- Panie policjancie, ja bardzo przepraszam, ale nie miałam wyjścia. Proszę się zlitować... Jeśli zaraz nie dostanę się do łazienki...
- Mas mandat! – niewidzialny  świstek dynda mi na wysokości pasa. Niechętnie biorę go do ręki.
- Tylko tu jest tak nabazgrotane... – próbuję wymigać się od zapłacenia kary, powołując się na niechlujstwo funkcjonariusza drogówki – ... że nie mogę przyjąć mandatu. Nie wiem, co tu jest napisane.
- Tu jest napisane, ze dostanies kalę.
- To niby ile mam zapłacić?
Na słowo „ile” w pierwszym odruchu Kozak wystawia palce, żeby pochwalić się liczbą przeżytych lat. Ale widzę, że bystrzak łapie się na tym, że tym razem nie o jego dojrzały wiek przedszkolny chodzi.
- Yyyyy... Ten! – pada po angielsku pierwsza lepsza okrągła liczba.
Oddycham z ulgą. Zabulę dziesięć dolców i droga wolna. Wyciągam niewidzialny portfel...
- Ten years!*

I teraz co? I teraz siedzę, owszem, lecz nie na sedesie, a na pryczy. I piszę podania o amnestię...

Ps. I z onej pryczy oficjalnie witam w naszym gronie wkropkę, Anetę N, Faustynę, Elę, Śliwkę, Anetę D, k.bewicz i tych, którzy postanowili pozostać anonimowi, a zaglądać tu czasem „ździebko”. Rozgoście się. Czym chata bogata...


*ten years – dziesięć lat