czwartek, 23 stycznia 2014

Lekcja Czterdziesta Piąta: „A kysz!” widziadłom z pomroki dziejów. (Strzeżcie się pary minimalne!)

Nieznośnym zwyczajem poruszyłam tematy, o których Koza nie usłyszy w swoim L1, w angielskim, ani od nauczycieli, ani od koleżanek, ani w TV. Przynajmniej nie w tym kontekście, w którym chcę, żeby te wyrazy zarejestrowano. Notujemy słowa takie jak „średniowiecze”, „osada”, „przywódca”, „plemię” itp.
- I na czele plemienia Polan stał książę Mieszko I...
- Na czele to chyba może stać tylko mucha. Albo komar. I wtedy robisz tak. 
Plac! Koza wali się w czoło i spstrykuje niewidzialnego owada.
OK, robimy mały „skok w bok” dla rozróżnienia obu „czół”, po czym wracam do osi czasu, opowiadam o czymś, co trwało kilka stuleci.
- Widzę... no widzę... - mruczy Koza - od szóstego wieku do iksowego...
- Do dziesiątego.
- Jak wolisz. I co dalej?
Nie ma „dalej”. Ponownie pokazuję rzymskie liczebniki, do których w amerykańskiej szkole publicznej nie przywiązuje się większego znaczenia, bo wieki zapisuje się cyframi arabskimi. Koza zgrzyta zębami, ale ustawia na kartce proste i skośne „patyczki”.
- Dobra, to przejdźmy do ciekawszych rzeczy. Pokażę ci jak wyglądały średniowieczne grody.
Przez twarz córki przemknął cień zainteresowania.
- W średniowieczu pełniły przede wszystkim funkcję obronną.
- Obronną? You mean defensive?
- No właśnie! Żeby ustrzec się przed wrogami, stawiano wokół nich mury obronne.
Koza się skupia.
- Przed jakimi wrogami?
- O, średniowiecze to były bardzo niespokojne czasy! Zawsze trzeba było być gotowym stawać do broni, bo chętnych do splądrowania książęcego grodu i zagarnięcia cudzej ziemi było wielu.
Nie muszę tłumaczyć Kozie słowa „plądrować”, bo jest bardzo podobne do plunder [wym. plander].
- To widzę, że w Polsce było jak w Egipcie - mówi córka. (A Egipt, jak może pamiętacie z posta o maciorze, jest Kozie akurat bliski sercu ;-)
- Mieszkańcy słowiańskich grodów dzielili się na kilka grup, a każda z nich miała swoje zadania do wykonania. Łączyło je zaś to, że pracowano nie tylko na swoje przetrwanie, ale tak naprawdę na rzecz władcy. „Poczkaj” momencik... zaraz ci pokażę taki przykładowy gród... i kto gdzie w nim mieszkał... Była tu gdzieś makieta...
- OK. You’ve totally lost me now - rzecze Koza i dziwnie się śmieje.
- A czego nie rozumiesz?
- Dlaczego opowiadasz mi jakieś ghost stories?
- To nie historie o duchach. Tak wyglądały początki państwa polskiego...
- Ale co mają zombies do tego państwa polskiego?
- Jakie zombies?
- A mieszkańcy grobów to niby co są? Żywy deadnięty to zombie, a zombies nie są prawdziwe!


Ps. Ale prawdziwe są nowe czytelniczki! I „asiami” i Sylwia Kowalska... I Anna hugoandmatilda...
Pominęłam kogoś? Proszę mi to „częprędzej” wytknąć, zaraz ochoczo pozdrowię!

czwartek, 16 stycznia 2014

Wielkie nieba! Powtórka z "siusiaka" i głos w sprawie lodówek

Kozak to półetatowy przedszkolak. Siedzi w przedszkolu tylko trzy godziny, m.in. dlatego, że tam nie mówią po polsku, a ja sobie życzę, aby słyszał polszczyznę, choćbym jej jedyną przedstawicielką była w życiu syna.
I ten mój Kozak opowiada o tym, co aktualnie się w grupie wyrabia i przerabia. Np. wczoraj na spacerze Kozak, pedałując na rowerku, zaczyna tak:
- Mama, wiesz co? Słońce to najwięęęększa planeta...
- Tak, to największa gwiazda w Układzie Słonecznym...
- I lepiej się do niej nie zbliżaj, bo cię rozpuści!
- Dobrze, będę się od niej trzymać z daleka. Uważaj, jak jedziesz...
Chwilę później:
- Mama, a gdzie jest niebo?
- Niebo? Niebo jest nad nami. Widzisz te chmurki?
- Niebo gdzie jest Pan Bóg! Gdzie jest to niebo w kosmosie? Bo ja bym chciał pójść do nieba, bo tam przelatują samoloty i wahadłowce!
Yyyy... Nie byłam w tym niebie. Słyszałam o świetle w tunelu, uczuciu błogostanu. Poza tym trudno mi się wypowiadać...
- Synuś, patrz przed siebie, dobrze? 
Chodnik jest wąski, łatwo zahaczyć bocznymi kółkami o wystający nad cementem gęsty brzeg trawnika. Oczywiście Kozak w gąbczastą trawę wjeżdża, traci równowagę.
- Olaboga! moja noga... - sapie za Panem Pierdziołką - chyba nie chce wyjść - tarmosi się syn z nogawką - ale nie musisz... mi... kupować... trumny... - wstaje powoli - będę żył, mama.
Cieszę się :-) I krztuszę ze śmiechu za wachlarzem kopert i ulotek reklamowych (po drodze na spacer zajrzałam do skrzynki pocztowej). 
Pomagam ustawić rower. Kozak wskakuje na siodełko. Wygojoną nogą popycha pedał, rusza i nie przestaje gadać. Nadaje ciągle, wstawiając rower do garażu.
- A wiesz jaka planeta jest super zimna?
- Najzimniejsza? Nie... nie wiem...
- Juranes.
A! (Po naszemu Uran, po ichniemu Uranus)
- I mama, tam jest tak zimno, że może ci nawet zmarznąć nos. I siusiak.
O?
Nie mam siusiaka. Słyszałam tylko, że w niektórych temperaturach się kurczy. Tak jak wyżej, trudno mi się wypowiadać w tego typu sprawie.
- Aż tak tam zimno? Naprawdę? - mówię cokolwiek, żeby rozładować niechybną salwę śmiechu. - A Tobie często robi się zimno w siusiaka?
- Nie. Nie często - odpowiada Kozak uspakajającym tonem. - Tylko kiedy podchodzę do lodówki.


Ps. Witam nowe twarze - Ankę Bielawską, Kokos-Ankę, annette i Zosię Samosię. Nie wątpię, że Wasza przemiła wizyta to robota Jareckiej z Deszczowego Domu. Od podobnych dialogów jak powyższy aż roi się w tej mojej książce, o której Jarecka pisze i potwierdzam, że kobieta prawdę gada, gdy twierdzi, że książka jest śmieszna. Pozdrawiam Was i Jarecką!

niedziela, 12 stycznia 2014

Czy za dwujęzyczność się płaci?

"...koszty [wynikające z dwujęzyczności] na pewno istnieją, tylko pytanie jest, czy one rzeczywiście są aż tak dramatyczne, że stanowią przeciwwagę dla wszystkich zysków, które z dwujęzczności wynikają?" - wypowiada się dla Polskiego Radia wspominana wcześniej przeze mnie pani dr Zofia Wodniecka-Chlipalska z Zakładu Psychologii Eksperymentalnej Instytutu Psychologii UJ.

Tak, z punktu widzenia psychologii poznawczej te koszty są minimalne, np. zauważa się mniejszy zasób słów u dzieci (biorąc pod uwagę każdy z dwóch języków z osobna) - o czym świadczy niejeden mój post o lekcjach z Kozą - albo wyszukiwanie właściwego słowa - "przypadłości" dwujęzycznych dorosłych. Ale badania naukowe eksponują głównie profity wypływające z uczenia się dodatkowego języka.

A gdy teorii trochę nie po drodze z praktyką?
Czy koszty wynikające z dwujęzyczności mogą być większe?

Zacznijmy od dwóch tysięcy dolarów. Cyferkami będzie ładniej, więc proszę: 2000 dolarów. Ta liczba to średnia opłata za jeden semestr na tańszej amerykańskiej uczelni wyższej, pod warunkiem, że student jest rezydentem stanu, w którym znajduje się uniwerek. (Osoba spoza stanu zapłaci ze trzy razy tyle.)
Przy normalnym trybie studiów, na rok akademicki składają się trzy semestry. Czyli za cały rok wychodzi 6000 dolarów.
Studia pierwszego stopnia trwają cztery lata, dlatego powyższą sumę należy przemnożyć przez 4 i mamy 24 tysiące dolarów. Tyle kosztuje zdobycie dyplomu Bachelor’s Degree na jednej z najbliższych mi geograficznie uczelni wyższych, bo nie biorę pod uwagę kosztów akademika, stołowania się poza domem, pieniędzy na dojazdy do domu itp. OK, nie uwzględniłam też kosztów podręczników czy opłat administracyjnych.

Gdyby kto był ciekaw, nie zachciało mi się studiować! Nic z tych rzeczy! Niech mnie przed tym ręka wszelka broni! Ja już swoje na amerykańskim uniwerku odrobiłam. Nie stać mnie na ani centa więcej. Piszę o nauce na poziomie wyższym, bo Koza mnie wczoraj zapytała, czy będzie mogła pójść na studia. Chyba zaskoczyło, że do wykonywania zawodu, jaki sobie ostatnio umyśliła, będzie potrzebny uniwersytecki papierek. Poza tym koleżanki coraz częściej już szemrają o college'u choćby w kategoriach atrakcji. Np. który kampus w okolicy jest najbardziej cool (bo jak to zrobić, żeby jak najmniej za naukę zapłacić to temat, który raczej trapi nie nastolatków, a ich rodziców). A wbrew amerykańskiej modzie rozdawania dzieciom trofeów niezależnie od wykazanej pracy i wysiłku, na studiach panują inne reguły gry. Nie hołduje się tu do końca zasadzie, że każdy posiada wyjątkowe zdolności. Na granty i stypendia, które w całości pokryją lata nauki, przeciętniak liczyć nie może.

Koza - nigdy nie ukrywałam - żadnym talentem nie poraża. Poprawniej nie pisze, szybciej nie biega, sprawniej nie liczy, łatwiej nie zapamiętuje. (Ma dryg do ironizowania, ale nie funduje się stypendiów pyskatym.) Ja, świadoma starć, jakie ją czekają, żeby dostać się na studia i mieć z czego je ukończyć, zamiast przerabiać z córką dodatkowy materiał, męczyć testy, fundować korepetycje, zapisywać do elitarnych szkolnych klubów lub kształcić w szkołach prywatnych robię co? Uczę ją polskiego: wydaję pieniądze na polskie książki i jeśli mam, odkładam z pensji - gdy jest praca - nie na czesne, a na loty do Polski.

Z moich obserwacji wynika, że Polacy w USA często podejmują decyzję, która ma pomóc dziecku zapewnić sukces społeczny: nie przekazują języka polskiego, skupiając się na tym, aby już w zerówce ich dziecko mogło mieć jak najlepsze wyniki z angielskiego i z matematyki. To pozwala nie tylko uniknąć klasyfikacji dziecka jako ucznia wymagającego special education, bo opóźnionego w nauce, ale jeszcze dostać się do tzw. Honors Class, klasy o wyższym poziomie. Mniej jest w niej sztywnych testów, więcej dyskusji, lekcje prowadzi się z jeszcze lepszym pomysłem, ubarwia eksperymentami.

W gimnazjum też czeka na honors student doborowe towarzystwo i ciekawszy program. A w liceum taki delikwent może już - uwaga! za darmo! - zapisywać się w ramach lekcji na akademickie przedmioty podstawowe, tzw. core courses, które są tu na studiach obowiązkowe niezależnie od obranego kierunku.

Być może nie do końca dobrze robię upierając się przy rozwijaniu języka polskiego ponad to, czego Kozę nauczyłam. Znajome Polki mieszkające na Florydzie chwalą się edukacyjnymi osiągnięciami swoich jednojęzycznych córek (o rok, dwa starszych od Kozy). Osiągnięcia te mają zapewnić dziewczynkom lepsze szanse dostania się na dobrą uczelnię i otrzymania jak najlepszego stypendium naukowego. W porównaniu z tymi koleżankami, Kozie do uniwersyteckiego dyplomu jest w tej chwili o wiele dalej, bo wieczorem czyta mniej lub bardziej zrozumiale ileś stron po polsku, podczas gdy jej rówieśnicy, nie tylko z matek Polek zrodzeni, rozwijają słownictwo angielskie, mur-beton pojawiające się na testach wstępnych na studia.

Dlaczego nie skupiam się nad ocenami Kozy z przedmiotów obowiązkowych, żeby uniknąć płacenia za nie na pierwszych latach studiów?

I co w ostatecznym rozrachunku ważniejsze dla dziecka? Praca, która ma przybliżyć sukces zawodowy czy dalsza znajomość języka, który do zaistnienia w tym społeczeństwie nie jest konieczny?

Moi znajomi uznali za kluczowe to pierwsze i zupełnie ich rozumiem, że postawili na zdobycie dobrego wykształcenia, szczególnie, że oni sami mieli możliwość ukończyć studia wyższe za darmo, w Polsce.

Nie zdziwiłabym się, gdyby chęć zapewnienia dziecku wykształcenia wyższego jak najmniej zabójczym dla kieszeni kosztem była jedną z przyczyn, dla których wiele dzieci z polskich rodzin mieszkających w USA nie wyrasta na dwujęzyczne.
A tak właśnie wygląda rzeczywistość: gro dzieci polskich imigrantów nie mówi wcale dobrze po polsku i o tym zjawisku także wspomina dr Wodniecka.
Zgadzam się z nią i bez wybiegania przykładami za swoje podwórko. Regularnie biadolę o tym w lekcjach z Kozą.

Kozak trochę te statystyki nadrabia, bo będąc na etapie przedszkolnym może jeszcze posłużyć za model podwójnej przynależności językowej - ciągle posługuje się dwoma językami w stopniu zrównoważonym, według sugerowanej definicji dwujęzyczności dr Wodnieckiej. (Schody w pozostaniu osobnikiem dwujęzycznym zaczną się w tym momencie, kiedy zacznie się oczekiwać od dziecka umiejętności czytania i pisania, a także przyswajania sobie materiału szkolnego i w pierwszym i drugim języku - to moja opinia, tak zupełnie na boku.)
Póki co, Kozak momentami nawet faworyzuje język polski:
- Mama, po angielsku jest tylko łan (one, 1). A po polsku jest jeden i raz. Po polsku są dwie jedyny!
Analityk! 
Ale na pracownika naukowego Kozak się nie pisze. Opisałam mu życie studenta i powiedział, że to za dużo uczenia się i że nie idzie do studia.

Jaką więc przyszłość funduję dzieciom?

I dla zainteresowanych, całość wywiadu z panią dr. Wodniecką, nagranego ponad dwa lat temu, jest do odsłuchania TUTAJ.

Ps. Ktoś anonimowo (?) podhaczył się pod blog - witam serdecznie i miłego czytania!

sobota, 4 stycznia 2014

Spożywcze wcielenie zła

Kiedy Koza skończyła trzy lata, sprezentowano jej kocyk ze SpongeBobem. Ponieważ uznałam, że córka nie przejawiała potrzeby posiadania ozdób z nadrukiem żółtej gąbki, wepchnęłam koc do szafy. Sęk w tym, że nie dość głęboko, bo jakiś czas później Koza wyszperała one elektryzujące kolory poliestru i prezentowała je przy każdej okazji: herbatka z misiem, książeczka z kotkiem, popołudnie z tatusiem...
Tenże kocyk napatoczył mi się onegdaj przy sprzątaniu i miałam się prezentu pozbyć (przyznaję, nigdy nie podobał mi się ów wytwór domowych tekstylii dziecięcych), a tu pech! „Zoczył” koc Kozak.
- Kupiłaś mi koc ze SpongeBobem? Jesteś naaaajlepszą mamą na świecie!!!
Najlepsza mama na świecie pogratulowała sobie gulajstwa. Trzeba było ohydztwo wynieść pod osłoną plastykowej reklamówki, a nie - przerzucić prostokątny korpus Kanciastoportego przez ramię i przeparadować synowi przed nosem.
Oczywiście po wyściskaniu kocyka Kozak stwierdził, że należy włączyć TV i nasycić duszę gąbką na żywo.

Odgrywając narzuconą mi rolę najwspanialszej matki pod słońcem, odnalazłam naprędce video o Bikini Dolnym. Siadłam przy uradowanym Kozaku, pomyślałam, czemu nie? Pośmiejemy się razem, bo spongebobowe opowieści z dna oceanu to typowe wcielenie amerykańskiej koncepcji „dwa w jednym”. Mnie rozbawi satyra na wzorowego gorliwca w fastfoodowym świecie, a dziecko - bezceremonialna błazenada.

Ale póki co odpalam rzężący odtwarzacz video i manipulując pilotem trafiam na środek któregoś odcinka. Na ekranie pojawia się Plankton – czarny charakterek w zielonym wydaniu.




Dla niewtajemniczonych, Plankton ma tylko jeden cel w życiu, a jest nim zdobycie receptury kraboburgera i właśnie zbliża się do butelki, w której ukryty jest przepis. Kozak na ten widok staje na kanapie na równe nogi.
- Whoa! Mama! On chce ukraść the secret formula! – zbulwersowany syn najprawidłowiej w świecie miesza „w afekcie” języki. A potem patrząc mi w oczy dorzuca, już tradycyjną polszczyzną:
- Ja lubię SpongeBoba, ale NIE LUBIĘ tego kiszonego ogórka!




Ps. I podpowiedź, tak dla Waszego rozeznania - Whoa! i Wow! to dwa różne wykrzykniki (gdyby ktoś nie był pewien). Wow![łał] to słówko, które rozgościło się w języku polskim, wypierając nasze „achy”, „ochy” i tym podobne wyrazy podziwu czy uznania.
Whoa! wymawia się „łoł” i najczęściej jest okrzykiem zaskoczenia i zdumienia, o czym poświadcza niniejsza opowiastka, pierwsza na tym blogu w 2014-tym. 

Szczęśliwego już nie tak nowego roku!