wtorek, 28 marca 2017

Lekcja Pięćdziesiąta Czwarta: W stronę Kozaka

Ciągnę Kozę za uszy do nauki polskiego. Ciągle o niego drżę, bo dla mnie wciąż oscyluje w granicach ryzyka egzystencjalnego. Ale postronek dawno zerwany, a Koza spora (za moment stuknie jej szesnaście wiosen), toteż zwykle się wywinie.

Brak mi sił, żeby staromodnie przymusić, na przykład banując komórkę. Chodzę permanentnie skołowana. Stoję przed otwartą spiżarką i nie wiem, jak tam się znalazłam. Szukam sedesu po kuchni, na jedną parę okularów nakładam drugą. Rozumiem, jak czuła się moja mama, gdy podeszła z zapaloną zapałką do pralki i zdziwiła się, że nie ma palników. To ostatnie mi co prawda nie grozi, bo nie używam zapałek, gotując. Ale fakt pozostaje faktem: kawał czasu potwierdzi, że zbyt często nie ogarniam życia i Kozie w to graj.

- Położyłam ci na biurku czytankę z ćwiczeniami - mówię, sugerując, że musi zając się polskim sama.
- Nie mam czasu. Muszę czytać lekturę - odpowiada dzieciak po angielsku.
- Dasz radę zrobić jedno i drugie. Książka jest krótka! (To Noc Elie Wiesela.)
- Mam sprawdzian z matematyki.
- Czy wczoraj nie było?
- Wczoraj była kartkówka. Jutro - sprawdzian.
- Przecież mówiłaś, że i tak dostaniesz pałę. Zabieraj no się za polski.
- A właśnie, że za kartkówkę dostałam 100 punktów!
- Czego chodzisz bez papci?
- Bo jest globalne ocieplenie?

Koza coraz śmielej podryguje, ponieważ mija pół roku, odkąd dostała skrzydeł. Po prawdzie to tylko rozmiar XS, ale podfruwajka chwilami dorosła się robi, bo oto zaczęła dorabiać.

Żadne zawrotne sumy, lecz powód, dla którego poproszono o Kozę po prostu mnie powalił. Pracodawca chciał, aby miła, sympatyczna dziewczyna, jaką od czasu do czasu zatrudni do dziecka, mówiła po polsku. I w okolicy trafiła się taka jedna. Moja Koza.

Satysfakcja, jaką czuję po latach, szczególnie tych ostatnich, kiedy podważałam sens siłaczki nad siadaniem do polskiego, dopiero się wykluwa. Jestem zbyt oszołomiona i nie potrafię opisać, co w duszy roście. Inkaustu i słów brakuje. Z jednej strony nie chcę zapeszać radości, z drugiej mam ochotę pokazać słońcu zwycięską motykę.

Sienkiewicza może Koza nie przeczyta. Nie pozna klasyki polskiej literatury jaką w Polsce przerabia licealista. Nie przeczyta moich pamiętników, listów, które do niej piszę, kiedy nie widzę innej drogi rozmowy. Wątpię, czy zajrzy na ten blog, choć wie, że istnieje. W porzo. Niech już tak zostanie. Ja poczytam Sienkiewicza, żeby mu przykro nie było.
- Wraże Uroczyszcze - mruczę, sprzątając po kolacji.
- Do mnie mówisz? - Koza wyciąga z ucha słuchawkę.
- Wraże Uroczyszcze - powtarzam głośno. - Niezły połamaniec, co? Dasz radę wymówić, czy za trudne?
Koza patrzy na mnie z politowaniem.
- Wraże Uroczyszcze - woła z kanapy Kozak, z angielskim akcentem, ale nie ma wątpliwości, że chodzi o ż i cz, kiedy je wymawia. 
Dobrowolnie!

And that's my cue. To mój znak, że na mnie już czas.
Wiem, kiedy odejść, dać Kozie pożyć.

Wymyka się. 
Prędzej dziś zainteresuje kurs prawa jazdy niż lekcja polskiego z matką.
Taka kolej rzeczy. 

Ale nature abhors a vacuum - natura nie lubi próżni. 
Dlatego skradam się w stronę syna:
- Taś, taś, Kozaczku...