niedziela, 25 maja 2014

Miej się lepiej na baczności

Kiedy odkryłam, że Kozak nawpychał drobniaków w samochodowy odtwarzacz CD, odjęło mi mowę. I lat. Bo złość piękności szkodzi, a u kobity irytacja rusza w zmarszczki.
Następnie przyszła kryska na dwa inne „Matyski” i to w odstępie kilku dni: Kozak uziemnił jedyny zestaw „stereo” nieudaną próbą zdjęcia go z górnej półki (to, że zestaw głośnikowy był stary nie usprawiedliwia) oraz nieodwracalnie uszkodził przenośny radiomagnetofon – zahaczył anteną o nogę od stołu, przez co wyrwało urządzenie z ręki i padło - dosłownie - na przyciski. Wcisnęło je na doszczęt. Nie idzie wydłubać ich ani pilnikiem, ani śrubokrętem.
Potem Kozak przetrącił laptop (Lekcja Trzydziesta Piąta) i rozerwał kabelki słuchawek do mojej empetrójki.
To tylko elektronika. Nie mam weny podsumować innych dziedzin życia, w których mi przez Kozaka „ubyło”.

Koza nie posiada niszczycielskiej mocy brata. Nigdy nie poruszała się jak wiewiór w składzie porcelany, a ostatnio wręcz spowolniła jeszcze bardziej, co odbija się również na łączach pod czaszką i trochę czasu zabiera mi pilnowanie kozinej rozpiski zajęć.
Dla córki też przesiaduję w Internecie, szukając przepisów na strawę, co dziecku nie zaszkodzi, bo wbrew utartym opiniom o kozim jadłospisie, moja Koza nie może jeść wielu rzeczy. I mimo starć z jedzeniem, córka zaczyna mnie w niektórych częściach ciała przerastać. Już wchodzi w moje ciuchy. Jeszcze nie podbiera, na razie przegląda. I niech zatrzyma sobie te dwie bluzki w paski, na próbę przymierzone, o dziwo pasujące. Niech to grzebanie w mojej szafie wyjdzie dziecku na zdrowie. I wożenie do koleżanek i z powrotem - proszę, niech korzysta. I niech ma tę przerwę w lekcjach. I te nasze przypadkowe rozmowy, z których podobno wyniesie coś dopiero w odległej przyszłości.

Kiedy mogę i kiedy nie mogę dzielę się z Kozą i Kozakiem tym, co zebrałam. Dzielę się też miejscem na książki w walizce lecącej ze mną przez Atlantyk, złością nad rozlanym mlekiem i koncertowym aplauzem, gdy coś się uda, a miało się rypnąć.

Nie narzekam, że ileś planów wzięło w łeb i do tej pory nie zwróciło, że zmartwienia o dzieci odbierają sen, a nie powiem, milutko by było za Kozakiem paść jak przecinak po dniu wrażeń.

Myślę o wieczorze, bo chociaż rano, „ledwiesapiens” jestem. Nawet w długi amerykański weekend i wypadający jutro akurat polski Dzień Matki dzieci pozostaną dziećmi - laurki dawno wręczone, więc czas dalej brać i nie patrzeć, że boli. Nie ma sensu marudzić, że niewiele zostanie z weekendu dla mnie samej, skoro czuję, że gdyby zaszła potrzeba, mimo tego, co dotąd ze mnie wyciągnięto, czego może pozbawiono, kto wie, może bym była w stanie górnolotność słów w czyn zamienić: nie wiadomo, czy bym jeszcze za swoją dwójkę życia oddać nie chciała.




Oczywiście nikt tej wymiany nie wymaga. Wystarczy, że dam Kozakowi zjeść o jedno ciastko za dużo, a Kozie pozwolę spędzić pół dnia na zlocie dziewczęcym u najlepszej koleżanki. Od razu słyszę wykrzykniki, że jestem najwspanialszą mamą na świecie.

Szkopuł w tym, że nigdy, nigdy, przenigdy nie pretendowałam do tego tytułu i przed ciastkiem pływały w zupie zielone liście, a po powrocie od koleżanki zaproszę Kozę na wieczorek przy biurku. Tylko ja, Koza i polska książka. I czar pryśnie.

Bo jam z tych matek, co może nie wie jaki wokal dziś na czasie, jaki gadżet marzy się dzieciom, ale za to zawsze równo idę z poDstępem. ;-)


Ps. Pozdrawiam wszystkich z okazji jutrzejszego Dnia Matki. I witam nową czytelniczkę. Przepraszam, imię uciekło mi w marcowo-kwietniowych przewrotach. Ale wiem, że jesteś. :-)



poniedziałek, 12 maja 2014

Był sobie dzień, była sobie noc...

- Dobranoc! - mówię do Kozaka.
- A co to znaczy „dobranoc”?
Nie wie? Zawsze mówimy sobie „dobranoc” po polsku, ale może faktycznie nie rozumie?
„Dobranoc” znaczy "dobra" "noc". Kiedy mówię "dobranoc", życzę ci, żebyś miał dobrą noc i spokojnie spał.
- To nie działa, mama! Ja mam koszmary!

No, tak.

Mimo dobrych życzeń przyśni się zły sen lub pozostanie na jawie, tak jak wydarzenia z tej wiosny. Na początku marca zmarł nagle mój ojciec i odjęło mi głos, ten wewnętrzny, odpowiedzialny za możliwość skupienia się na czynnościach niezwiązanych z tym, co nie przypomina taty i rodziny w Polsce. Są dni, kiedy myślę, że już najsmutniejsze za mną, ale chyba jestem zbyt dużą optymistką, bo co się przymierzam do napisania tu chociaż kilku zdań, ten „zły sen”, lęk przed czystą kartką Worda, w której czai się następna refleksja o moim ojcu, w dużej mierze trwa do teraz.

Tata zmarł, poleciałam na pogrzeb. Sama. Nie miałam za co zabrać Kozy i Kozaka. Po powrocie do Stanów okazało się, że muszę wrócić do Polski. Znów poleciałam sama i to wiosenne oblatywanie Atlantyku doszczętnie zawirowało mi w głowie. Tak jak przeżycia z wizyt w Polsce. To nie ulega wątpliwości.

Kochani, piszę prawdę o mojej nieobecności, ale proszę, nie składajcie mi kondolencji. W końcu stało się normalne i jak najbardziej zalecane - dziecko pochowało rodzica, a nie odwrotnie. Jeżeli możecie, ucieszcie się ze mną, że mogłam być wtedy z polską rodziną. Z tego powodu jestem niezmiernie, niezmiernie szczęśliwa. I to, co po angielsku ładnie nazywa się closure, a po naszemu można określić jako satysfakcjonujące zamknięcie jakiegoś etapu, przeżycia, ów rodzaj ulgi, po której łatwiej ruszyć ponownie z miejsca - to właśnie przeżyłam za drugim pobytem w Polsce. Doświadczyłam, co musiałam, żeby poczuć, że ojca rzeczywiście już nie ma między nami. Nie ciałem.

Jak łatwo się domyślić, lekcji polskiego długi czas po prostu nie było. Wracam do nich powoli i te świeżoprzeprowadzone były nawet śmieszne, ale nie potrafię ich zrelacjonować. Jak przyznałam wyżej, kiedy mam zasiąść do pisania od serca, chcę pisać o rzeczach zupełnie nie w temacie bloga. Poza tym i tak zmagałam się strasznie, czy w ogóle wypada mi tu pisać cokolwiek o tacie. Po pierwsze był jak najbardziej jednojęzyczny. ;-) I jeszcze do końca nie panuję nad wszystkimi emocjami związanymi z mijającą wiosną. Takiej załzawionej paplaniny na dłuższą metę należy nam wszystkim oszczędzić, bo jeszcze i Wam coś nie tak się wyśni, jak Kozakowi.

- Kiedy mówię „dobranoc”, to znaczy, że bardzo chcę, żebyś odpoczął i obudził się radosny. Wiem, że mogą przyśnić się koszmary, ale ponieważ cię kocham, zawsze będę ci życzyć, żeby było ci dobrze. 

Szkoda, że kochać nie znaczy zmienić biegu rzeczy. Nie mam kontroli nad snem Kozaka, nad odejściem najbliższego. Pomijam przyszłość. Ale nie jest ze mną aż tak źle, żebym nie wiedziała, że po złym śnie mogę przytulić, na śmierć ojca mogę odpowiedzieć swoim życiem. A przyszłości mogę przeciwstawić „Teraz”, chociaż tu jeszcze nie ma czym się chwalić, bo wczoraj był w Stanach Dzień Matki, a ja czułam się bardziej córką i siostrą.

- Synku, mówię ci „dobranoc”, bo chcę, żebyś był bezpieczny. I szczęśliwy.
- To będę ci mówił „dobranoc” cały czas - napalił się Kozak jeszcze przed wczorajszym zaśnięciem. - I jak będzie dzień i jak będzie noc.

Dobrze.
To dobranoc, Kozaku. Śpij spokojnie.
Dobranoc, Kozo.
Dobranoc, Luby Mężu.
Dobranoc Wam wszystkim, gdy będziecie znów zasypiać.

A Tobie, Tato, mówię „Do zobaczenia”.