poniedziałek, 13 lutego 2017

Podwójna dawka

Niedziela w południe, mąż musi do lekarza, bo nie wytrzyma do jutra. Ogólna słabość wzięła, gardło boli i temu podobne.

Wstawiłam naczynia do zmywarki, poczytałam Kozakowi, obudziłam Kozę, zabrałam się do sklepu - cały czas kaszląc. Obliczyłam, że dychranie nie ustaje od tygodni. A jeśli to zapalenie oskrzeli? Czternasta z minutami podejmuję odkładaną męską decyzję i sama jadę dać się zbadać.

W poczekalni dyżurnego mini-pogotowia tylko trzech pacjentów, w tym Luby Mąż.
- Ty tu ciągle siedzisz??
Miał pecha. Przed nim było kilka osób. Szczęściem on następny.
Rejestruję się. O! Państwo są małżeństwem? To samo ubezpieczenie? To może razem do gabinetu? Pewnie. Krępacji nie ma. Po latach korzystania z jednej łazienki, pani! co to dla nas wspólne badanie...
Pielęgniarka wskazuje drzwi z numerem 2. Dwójeczka? To niczym my, ja i mąż. Znak! Jak pragnę zdrowia!

Wchodzimy. Siadamy na kozetce. Pod tyłkami szeleści biegnąca wierzchem leżanki bibuła ochronna. Patrzymy po sobie zdezorientowani. My ostatnio nigdzie sami. Minimum samotrzeć. Więc co teraz? Cóż człowiek robił wspólnemy czasy, kiedy mu nie przerywano?

Czasy te zaczęły się właśnie na siedząco, przy kulawym stoliku w stołówce pracowniczej. Miesiąc, dwa i - wciąż po koleżeńsku - znaleźliśmy się na ławce w parku. (Trzymała nas do drugiej nad ranem.) Pół roku później siedzieliśmy już na tęskniącej a jeszcze na peronie. Rzuciło w końcu na przyozdobione klęczniki. W fotele w powietrzu, w wynajęte mieszkanie, w wir wspólnych studiów i pracy.
Teraz lądujemy razem na wywiadówkach, o drugiej w nocy gadamy przez sen, ławeczki w parkach zawsze zajęte przez cudze dzieci, a przy posiłku, w towarzystwie sennej Kozy chybocze się dziś Kozak.
Trudno o chwilę dla dwojga, a tu psikus - randka w gabinecie lekarskim! Sorry, Batory, Erich Segal (gość od Love Story) by lepiej nie wymyślił. (Bo - spoiler! - jednego z bohaterów by zabrakło.)

 - To zacznę od żony. - Pielęgniarka wróciła. Mierzy ciśnienie i temperaturę. Podaję symptomy. Po mnie kolej na męża.
Przychodzi lekarz. Osłuchuje. Powtórka z symptomów. Czekamy w ciszy na wyniki wymazów. Nawet kaszleć mi się nie chce. Wreszcie lekarz wraca, wydaje diagnozy. Potem Luby Mąż udaje się do apteki. Ja - do dzieci.

W samochodzie myślę o nas, Jacek i Barbara - nudna starsza para. Ze zmarszczkami, z wykrotami, ze wspólnotą majątkową - mówiąc formalniej, kumulatywny efekt zaciąganych kredytów i długów wdzięczności. Wiecznie pełen zmartwień nasercowych. Nie takie to inne. Co krok. Przynajmniej co moje to twoje. Ot co!

Gdy biorę leki, zapuszczam się wstecz aż po kibolący się stolik w stołówce pracowniczej. Tak, ten sam, co nas połączył. Pojawia się każdy detal. Serwetnik Społem, cienki, biały wazonik, a obok - mąż.
Ale ten z pretensjami, jakby dostał nagle białej gorączki!
- Wzięłaś mój antybiotyk!!
Patrzę na opakowanie.
- Naprawdę? No ale skąd mam widzieć bez okularów, co biorę!?
- To czemu ich nie zakładasz?
Bo nie pa-mię-tam! Są ważniejsze rzeczy na głowie!
Znajduję szkła do czytania, żeby sprawdzić naklejkę. Faktycznie - doszło do omyłki. Luby Mąż, widząc moją minę, nic już nie mówi.
Ja też nie - gościu od Love Story wyraźnie powiedział, że "Miłość to znaczy, że nigdy nie trzeba mówić przepraszam".
Ale niech tam. Nie będę taka.
Posyłam blady uśmiech. Ewentualnie mogę jeszcze rozłożyć bezradnie ręce. Albo głęboko westchnąć.
Podchodzę do chłopa, spoglądam mu w twarz i zaczyna targać mną kaszel. Love and germs are in the air! Razem roznoszą się w powietrzu i miłość i zaraza w urocze, niedzielne popołudnie.

I piszę o tym na poświadczenie, że "Każda kobieta dwa razy szaleje: kiedy się kocha i kiedy siwieje."