środa, 31 października 2012

W Halloween - W Wigilię Wszystkich Świętych





Usiadłabym na plaży

Spojrzała na życie z perspektywy muszelki

Pomyślała o tych
Które zniknęły z gwałtowną falą
Zgasły przysypane piaskiem
Skruszyły się pod ciężarem nie do zniesienia

Zamknęłabym oczy
Znalazła się tam
Gdzie są ci których nie ma






wtorek, 30 października 2012

Halloween 2012 - wcale nie do śmiechu


Obchodzenie świąt na długo zanim pojawią się w kalendarzu to amerykańska specjalność - od kilku tygodni trwa duchowe „łączenie się ze zmarłymi” i zmusza mnie do podejmowania nadzwyczajnych środków ostrożności.

Redukuję oglądanie telewizji. (Nawet niewinne logo supermarketu K-mart ocieka w reklamie krwią.)

Cenzuruję gazetę zanim Koza zacznie szukać w niej codziennych komiksów. (Szpalty roją się od fot szczerzących nieprzyjazne wampirze kły.)

Omijam bilbordy. (Z największego wyziera męska twarz w zaawansowanym stadium procesu gnilnego.)

Spacer z dziećmi odbywa się trasą okrężną. (Jedno boi się duchów, drugie kościotrupów i żadne nie lubi cmentarnych inscenizacji na trawnikach, a tych ciągle przybywa.) 

Oto coraz śmielszy straszący kalejdoskop rodem z sąsiedztwa:










































W obliczu tych dekoracji nie wiem, jak w Halloween’owy wieczór przypomnieć dzieciom, że na drugi dzień - polskim zwyczajem - zabieram je na prawdziwy cmentarz.


* * *

Zamknę wpis innym smutkiem.

W tym roku prawdziwym monstrum, które zawitało w czas na jutrzejszy Halloween, jest bez wątpienia huragan Sandy. Uderzył w samo serce kraju (Nowy Jork, New Jersey i okolice) i przyniósł zaskakującą mieszankę pogodową: zlewne wichury przekraczające 140 km/h, zrywne nawałnice, powodzie, pożary i śnieżyce. 

W trzynastu stanach w niskich temperaturach czeka na pomoc siedem milionów ludzi bez prądu. Kto wie, ile dni tak poczekają. Nie pytam, ile tygodni i miesięcy, zanim życie wróci do normy. Jak po każdej katastrofie, dla wielu ta norma może być już nieosiągalna. Huragany, które przeżyłam sama, nie wpłynęły nieodwracalnie na moje życie, ale wiem, jak bezradni są poważnie poszkodowani w takich katastrofach.

Liczba ofiar na szczęście w chwili obecnej jest niska - kilkanaście osób - i oby nie wzrosła tak jak na Karaibach (pisano o siedemdziesięciu).

Wiadomo, życie musi biec dalej. Jutro po południu dzieci jak zwykle ruszą „na cukierki” (i nie wypowiadam się o terenach dotkniętych przez huragan). A my, dorośli, możemy ruszyć na pomoc, np. wspierając organizacje humanitarne, bo w lawinie wiadomości nietrudno wyłapać kolejne zmartwienie: 

Jak zadłużony kraj wygrzebie się teraz z tych strat? 

poniedziałek, 29 października 2012

Halloween - za co go NIE lubimy

Wiecie jak kocham wychodowane przez "się" pomidory? Śliczne, ukochane pomidorusie to moja duma tarasowa. Chciałam o nich porozmawiać z Małżonkiem, ale wchodzi mi oto w słowo. Znów powraca do tematu kolegi z pracy i jego pomysłów na Wigilię Wszystkich Świętych (Halloween). Podobno prace przygotowacze idą pełną parą, lecz aby dom wyglądał na jak najbardziej zapuszczony i zatrważający przydałyby się u wejścia dodatkowe utensylia.
- To niech sobie sztuczne pajęczyny porozwiesza – nie wierzę własnym słowom, bo nie jestem za straszeniem dzieci.
- Już ma – mówi Mąż.
- To niech sobie kupi te dymiące maszyny...
- Też ma.
- To nie wiem. Zresztą, to nie mój problem.
- Tom wspomniał o roślinach. Podsuszonych, powyginanych. Zaniedbanych. Rozumiesz, chodzi o wiarygodne rekwizyty...
Z umiarkowanym entuzjazmem kiwam głową.
-... i tak sobie pomyślałem, że te twoje pomidory w donicach byłyby jak znalazł.
Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!

niedziela, 28 października 2012

Kozak i lekcja wymowy

W drodze powrotnej do domu omawiam z dziećmi wrażenia z wycieczki-ucieczki (bo jak nazwać nagły wypad w długi weekend, gdy na przeciwne wybrzeże nacierał akurat huragan)?
- Mi się najbardziej podobało, że mocno wiało... – wypowiada się Koza o nadmorskich walorach atmosferycznych. – I że były GIAntyczne fale... giant waves... (wym. „dziajent łejwz”).
- Mnie też się podobało, że fale były gigantyczne – wspomagam Córkę, której zawsze przekręci się to polskie słowo.
Mąż otwiera usta, aby dołączyć się do wymiany zdań, lecz wyprzedza go Kozak.
- A „dziajent łejwz” zaczyna się na „dzi”.
Nie powiem. Przytkał tym Syn słuchaczy. (W języku polskim nie ma odpowiednika angielskiego miękkiego „g”, ale ustalmy, że chodzi o dźwięk pomiędzy polskim „dż” i „dź”, który w sepleniącym wydaniu Kozaka brzmi dokładnie jak „dzi”.)
- No, pięknie, synku, brawo! Co jeszcze zaczyna się na „dzi”?
Kozaka onieśmieliło, ale zastanowiwszy się, znajduje kolejny przykład.
- Dzioldź.
Czyli George. Syn zdobywa ogólny aplauz, a pochwała jest zasłużona! Oto Dzieciak błyskotliwie rozgryza najtrudniejsze elementy wymowy w języku angielskim, mianowicie przypisywanie literkom alfabetu ich właściwego brzmienia. 
Jeśli ciut popracujemy, będzie miał tę umiejętność w jednym paluszku zanim pójdzie do amerykańskiej zerówki. Już sobie wyobrażam, jak nauczycielka przerabia alfabet i stawia Kozaka dzieciom za przykład...
- I co jeszcze zaczyna się na „dzi”? – zapytuję dalej.
Chwila wahania i pada kolejna odpowiedź.
- Dzioldzia.
Georgia? Też może być!
 - I co jeszcze, kochanie?
Coraz wyraźniej widzę, jak Syn na prośbę pani w klasie wychodzi na środek i mówi, że na „dzi” zaczyna się...
- Dzidzia.

Ps. Z innej beczki: huragan Sandy szczęśliwie przeszedł wzdłuż Florydy bez większych strat. Na moim podwórku połamał tylko pomidory - to pryszcz nie wart opłakiwania w porównaniu z ponad czterdziestoma osobami, które straciły życie zanim żywioł dotarł na tereny USA. Trzymam teraz kciuki za północ Stanów. Oby nie było powodzi, ani więcej ofiar.

sobota, 27 października 2012

Witaj nowy dniu...

Wcześnie rano Kozak materializuje się przy moim łóżku.
- Mama, mój bzusek chce jeść.
Taksuję zaspanym wzrokiem czerwone cyfry zegara. Majaczy szósta jeden.
- Ciiii... jeszcze jest noc... powiedz brzuszkowi, żeby z godzinkę poczekał, tak? Idź spać, kochanie...
- Bzusku, jesce pocekaj... – oddala się głosik Syna.
Przekładam się z boku na bok. Podsypiam. Kozak wraca.
- Mama, mój siusiak chce siusiu.
Nie muszę otwierać oczu, żeby potwierdzić panujące nadal egipskie ciemności, ale muszę wypełznąć spod kocy. Pełen pęcherz Kozaka to poważne zagrożenie dla hotelowej pościeli. O materacu nie wspomnę.
Siadam powoli. 
Z trudem unoszę powieki. 
Wlepiam wzrok w elektroniczny zegar na nocnym stoliku. Szósta cztery? Czy piąta? Piąta. Piąta cztery. 
- Dobrze, zrobimy siusiu, ale musisz być cicho... – proszę Syna szeptem.
Nasłuchuję, czy Koza poruszyła się na sąsiednim łóżku, z którego właśnie wylazł Jej Brat. Nie... Córa jak zwykle śpi jak zabita. Małżonek delikatnie pochrapuje na poduszce obok.

Kozak się postarał. W milczeniu podreptał za mną do przypokojowej łazienki i dał sobie ściągnąć bez zbędnych ceregieli dół od piżamy. Siadł na wysokim sedesie. Załatwił interes, powstrzymując się od konwersacji i bezszelestnie zeskoczył na podłogę. Najciszej jak umiał nacisnął spłuczkę, po czym natychmiast nakrył sobie dłońmi uszy.

Niecałe dwa galony wody z łomotem Niagary przelały się przez muszlę klozetową. Zadudniło, zagulgotało, zasyczało. I jakby decybeli było mało, Kozak wrzeszczy, nadal zaciskając uszy rączkami:
- Mama, zobac, jak cicho spłukałem!

piątek, 26 października 2012

Idąc na żywioł...


Zaczęło się od tego, że powiedziałam Mężowi, że nie mam ochoty hucznie wyprawiać kolejnych urodzin Kozaka. Kozak jest aż nadto „hucznym” dzieckiem, a ja na stare lata potrzebuję trochę świętego spokoju. Dosyć zlotów dzieciarni, której nie znam, żeby po wysmarowaniu ścian tortem jeszcze mi tratowała trawnik, waląc kijem w piniatę. Albo w moje aktualnie pielęgnowane na tarasie rośliny.

Postawiłam sprawę krótko: powinniśmy pomyśleć o wyprawieniu urodzin „poza domem”, bo nie ręczę za siebie.

Tanie imprezy w parku, małpich gajach i tym podobnych od razu skreśliłam – to również za duży chaos. Tylko wynajem pomieszczenia (które i tak sami musielibyśmy udekorować i sprzątnąć) nie uśmiechał mi się za bardzo, bo wyszło na to, że „co lepsza” salka z atrakcjami wyniesie tyle, ile dwie doby hotelowe. I na to porównanie gęba zaśmiała mi się sama.
- Dwie doby hotelowe – poderwałam się z krzesła.
- Hotelowe? Ach, przecież! Hotelowe! – załapał Mąż.
I już wiedzieliśmy, co robić. 
Telefon w ruch, walizki - z szaf. Wyjechaliśmy z domu.

Nic, że chorzy, że w pośpiechu zapomnieliśmy połowy niezbędnych klamotów.
I nie szkodzi, że właśnie w kierunku Florydy ciągnął huragan Sandy. Dzięki niemu znalazł się wolny pokój.

Wyjechaliśmy i zatrzymaliśmy się w miejscu, którego tropikalna zawierucha nie dosięgnęła. Naprawdę głupi ma szczęście, bo dochodzą słuchy, że w naszym mieście tęgo wieje i leje, a tu dmucha na tyle, żeby nie sczeznąć na słońcu. I pomyśleć, że byliśmy tak zdesperowani długim siedzeniem w domu, że woleliśmy w czasie ewentualnego huraganu siedzieć zamknięci w hotelu...

Ponieważ zdecydowaliśmy poplażować sobie grupowo za pieniądze, co to ewentualnie w przyszłości mogliśmy wydać na imprezę dla Syna, następne urodziny Kozaka odbędą się kameralnie: w gronie rodziny i przyjaciół. I trudno - w żadnym lokalu.

Ale, Kochani, upiekę pyszny tort, a po jedzeniu wszyscy wytrzemy buzie i ręce w serwetki, strącanie piniaty nie zamieni się w rozróbę i Kozak będzie syty i Jego Matka cała.

I tak będzie dobrze,  bo słusznie „stare przysłowie pszczół mówi" „when mama ain’t happy, nobody’s happy”. (W niechlujnym tłumaczeniu: „matce źle, to wszystkim źle”.)





czwartek, 25 października 2012

Prze-tłumaczyć czy wy-tłumaczyć?

Oto kolejna rada Pani Bogumiły Baumgartner:

„Gdy dziecko w komunikacji z rodzicami używa języka otoczenia, a nie rodzimego, należy odczekać, aż zakończy swoją wypowiedź, a potem cierpliwie i konsekwentnie tłumaczyć każdy obcy wyraz na nasz język. Na koniec należy poprosić dziecko o powtórzenie całości poprawnie”. (Całość tekstu TUTAJ)

Nadal mam wątpliwości, że język polski jest dla mojej Kozy L1, językiem rodzimym, ale niech będzie. Postanowiłam dać tej teorii szansę.

Kończą się wczoraj lekcje, Koza wraca do domu. Pożegnawszy się z koleżankami ładuje się do auta i opowiada o tym, co się wydarzyło w szkole:
- Cześć, Mamo-Marmolado! Wiesz co? (I tu Córka przestawia się na angielski, w którym funkcjonowała ostatnie sześć godzin.) A w bibliotece, tam za regałami, kiedy pani nie widziała, najbardziej popularna dziewczyna w szkole, ta, co nosi bluzki w żarówiaste paski, z takim chłopakiem, no, tym, co był już dwa razy u pani dyrektor... tym wysokim, za którym biegają prawie wszystkie dziewczyny, oni weszli do łazienki i zakluczyli drzwi i ja udawałam, że nic nie widzę i takie dwie inne dziewczyny obok też udawały, że nic nie widzą, ale chichotały, ale ja nikomu nic nie powiedziałam, a oni tam siedzieli całą przerwę...

Jak ja mam spokojnie przetłumaczyć te informacje na język polski i kazać dziecku poprawnie po sobie powtórzyć, kiedy ja natychmiast chcę wiedzieć:

1.  Gdzie była bibliotekarka?
2. Jak to możliwe, że dzieci różnych płci zamykają się same na klucz w szkolnej ubikacji?
3. Co się działo w środku?
4. Co pomyślała sobie o całym zajściu moja Córka?

Przerywam kozine wywody nienaturalnym jękiem.
- Nie wiem, gdzie była pani z biblioteki – Dziecko czyta w moich struchlałych myślach – ale, mama, oni poszli tam tylko sprawdzić, czy mają zasięg...
Uff! No, tak. Teraz prawie każde dziecko z komórką do szkoły chodzi. To norma.
-... a potem albo się całowali... 
No, fantastycznie!
-... albo bili...
Yyy?
-... albo skakali. Bo potłukli umywalkę...

środa, 24 października 2012

Jesień czy zima?


Zaczynają odżywać krzaki pomidorów, czyli na czubkach zbrązowiałych badyli zazieleniły się świeże czupryny i między młodymi listkami rosną w oczach dwa owoce! (A zanosiło się, że końcowe plony będą skromniejsze, bo wystąpią w liczbie pojedynczej.)

Cieszę się, że dałam pomidorom szansę zabłysnąć na początek letniego (w znaczeniu „nie upalnego”) sezonu.

I cieszę się, że nie oparłam się przecenionym petuniom w krzykliwych fioletach. Trochę ostrych barw i proszę: pogoda jak malowana. Odeszły ostatecznie nocne upały.

Nie wykluczam, że pomogły im pojawiające się przed domami dekoracyjne strachy na wróble.






Bo jeśli nie one, to co? Wierzyć, że jesienny powiew jest zasługą nastałej końcówki grudnia? (Nie pomyliłam się. O grudniu mowa.) 

W najbliższym hipermarkecie Walmart bożonarodzeniowe sztuczne świerki stoją wystawione na sprzedaż od ponad dwóch tygodni. Co mijam choinki powiewa mi zimą.

(Po namyśle przyznaję, że to ja posyłam drzewkom niechętne spojrzenia, bo z bezlitosnym marketingiem gwiazdkowym obchodzę się lodowato o każdej porze roku. A już na pewno wtedy, kiedy jeszcze pot ze mnie spływa, bo przebywałam kilka minut na słońcu.)

wtorek, 23 października 2012

Lekcja Siódma: Zgadnij, kim jestem?

Koza czyta zagadki o zwierzętach. Ja zgaduję, o którego zwierzaka chodzi.
- „Jakie to z... zwierzę. Mogę... się... Mogę... z... za... ” Mama... To jest za trudne!
Obie wiemy, że nie o stopień trudności chodzi, a o czas na zabawę.
- Spokojnie... czytaj powoli, sylabami, tak?
-  „Do... do-ko-nać za... zamaku. Mam sieć w... czarne psiąki... dobry wąch... osty... kły...”
Co za zwierz dokonuje zamachu? Siecią w psiąki? Zabij mnie, a nie wiem. Nie zgadnę. 
Zaglądam dziecku przez ramię i czytam sama:
- „Jakie to zwierzę? Mogę się doskonale zamaskować. Mam sierść w czarne prążki, dobry węch, ostre kły...”
Biedna Koza! Któremu czterokopytnemu nie zaplątałby się język na wzmiankę o tygrysie?

poniedziałek, 22 października 2012

bŁogowo


Jak nie lubić bloga?

Tak tu spokojnie.
Nagłówki gazet nie skaczą sobie do oczu. Świat nie jeży się od politycznych swad (a propos, dziś wieczór ostatnia z trzech debat prezydenckich). 
Nikt nie wtrąca się w pół zdania. 
Nikt niczego ode mnie nie chce, kiedy padam na nos.

Taki tu porządek panuje.
Zdanie siedzi, gdzie mu każę. Uznam, że krzywo siedzi, mogę poprawić. 
Mogę wstawić co gdzie chcę i nikt nie przestawia. Nie pożycza bez pytania. 
Nie muszę tracić czasu na szperanie, przeczesywanie, wywlekanie, przestawianie...

A gdy obrazek dorzucę, to nie dynda za chwilę koślawo. (Na dowód – elegancko wiszące w słońcu główki nasienne lagerstroemii.)






Nic się nie kurzy.
Nikt lepkimi paluchami nic nie brudzi.

Nie wiem, dlaczego tak długo opierałam się przed blogowaniem. W tym jednym miejscu moje życie zdaje się idealnie uporządkowane, a kto z nas nie potrzebuje chwilami ucieczki w świat fikcji?

Ps. Wyjątkowo wylewnie przywitałam pierwszą członkinię bloga (TUTAJ), a zapomniałam potem podziękować kolejnym czterem paniom za wpisanie się na „listę obecności”. Pozwólcie, że teraz podziękuję: bardzo mi miło. Dziękuję zresztą wszystkim, którzy zaglądają. Jak widać na powyższej fotce, w grupie zawsze raźniej. 

niedziela, 21 października 2012

Za co "kochamy" Halloween - cz. 2


Mąż o przygotowaniach znajomego do Nocy Wszystkich Świętych czy – jak kto woli - Wigilii Wszystkich Świętych (Halloween):
- Kolega z pracy zamienia dom w straszny dwór...
- Który kolega?
Pada imię. Niech będzie, że Tom.
- Nie mów mi, że chcesz tam jechać z dziećmi!
- Ależ! To będą wyjątkowe dekoracje, żadna wersja light.
Czyli, dla niewtajemniczonych, nic z tych zwykłych ozdób, jakie mijam ostatnio na przechadzkach z Kozakiem:




- Tom chce zrobić dom strachów zupełnie nie dla maluchów.
A w gazecie właśnie pisali, że w tradycji amerykańskiej Halloween to święto naszych malusińskich. Wiedziałam, że gazety kłamią!
- Pójdziemy z dziećmi tylko do naszych znajomych. Nie martw się na zapas. Wiem, które domy omijać.
Znajomi sąsiedzi to takie łajzy w Halloween jak my. Nie dekorują domostw na grobowo. Nie otwierają drzwi w przebraniach mrożących nieletnią krew w żyłach.
- Przed domem Toma mają stać trumny – ciągnie Małżonek – a kiedy dzieciaki podejdą po cukierki, z trumien wyskoczą straszydła. Jeden z odrąbaną głową, drugi z zakrwawionym toporkiem...
Udaję, że nie wzruszają mnie te pomysły. Pytam o rzecz mniej istotną.
- Przepraszam, jakie straszydła?
- Prawdziwi ludzie, ale odpowiednio straszni...
- Niby kto?
- No, żona Toma i jego teściowa. 

sobota, 20 października 2012

W pierwszy prawdziwie chłodny ranek


Postanowiłam odratować lekko schnącą ogrodniczą zdobycz.

Nie pisałam wcześniej, ale sadzonki petunii, co je wspomniałam niedawno, dostałam prawie za darmo. Rośliny przeceniono z kilku dolarów na dwadzieścia pięć centów za sztukę, bo ich dni – dni jednorocznych kwiatów - są właściwie policzone. Kwiaty przeżyją do... hm... do końca grudnia?

Pokwitną krótko, ale doszłam do wniosku, że po bezdusznym lecie i mnie się należy się trochę atrakcji na dworze. (Dla przypomnienia - podzwrotnikowe lato trwa tutaj blisko pół roku.)

I niech dzisiaj inni biegają, spacerują, rowerują, wywieszają kościotrupy, grają w piłkę, koszą trawnik... ja, mając możliwość wygrzebać się wreszcie z domu, idę zagrzebać się w klombach razem z otwartym niebem i drobną biedronką.





piątek, 19 października 2012

Za co "kochamy" Halloween


Za niecałe dwa tygodnie - Halloween.

Według słownika etymologicznego, Noc Wszystkich Świętych ma korzenie w celtyckim kalendarzu, w jego ostatnim dniu przypadającym na koniec października, kiedy to obchodzono noc wszelakich czarownic.*

Jak pisałam TUTAJ, kostium Kozy nie nawiązuje do celtyckiego święta. Córka nie chciała się przebrać za strzygę.

Ani za ducha, ani za zwłoki w kolejnej fazie rozpadu, ani za poczwarę, ani za widmo, ani za upiora, straszydło, widziadło... Nic z tych rzeczy, bez których w amerykański Halloween się nie obejdzie.

Zresztą, między marą senną a prawdą, gdyby Dziecko miało ochotę na trochę odrazy, gdyby przyszło mu do głowy kogoś postraszyć, nie miałoby zbyt dużego wyboru.

W katalogu wysyłkowym sklepu Party City należącego do sieci „gadżetów imprezowych” na 129 kostiumów dla dziewcząt tylko 17 wywodzi się z tematyki wiedźmowo-wampirowo-zwłokowej.

Natomiast w sekcji chłopięcej... O, tu już jest z czego wybierać.

Niestety, od razu pożałowałam, że Kozak ledwo odrasta od ziemi. 

Asortyment straszący dla sepleniących małolatów jest skromny. 
Tylko osiem kostiumów: jeden szkielet, dwa wampiry, trzy duchy oraz dwa kompletnie nie-celtyckie potwory z filmowej serii George’a Lucasa. Oto kilka z wymienionych opcji:












Ale nic straconego! Poczekajmy kilka lat, a wtedy możliwe, że na Wigilię Wszystkich Świętych nadal będą dostępne przebrania, o jakich matka dla swego dziecka marzy najbardziej:





               Co się odwlecze, to nic mu już nie uciecze! U-ha-ha-ha-ha...







*Dictionary of Etymology, The Origins of American English Words (pod redakcją Roberta Barnharta)

czwartek, 18 października 2012

Pranie

Kozak przygląda mi się sortującej kolory przed praniem.
Wyrzucam z kosza ciemne, kolorowe i białe ciuchy na trzy nierówne sterty.
Niezdecydowana przyglądam się każdej z nich. Wreszcie klamka zapada i nastawiam pranie na najwyższą temperaturę. Wyciągam płyn z szafki, wlewam go do dozownika...
- Co piezemy, mama? – dociera do mnie sopranik Syna. - Białka?

środa, 17 października 2012

Lekcja Szósta: Nic nie rozumiem!

Nie doszliśmy jeszcze całkiem do siebie po ostatnich wydarzeniach w okolicy, ale czas usiąść znów do regularnych lekcji. Rutyna zaś ma tę dobrą stronę, że rzadziej się wraca do przykrych myśli, a nie ukrywam - tych zebrało mi się ostatnio za wiele. (I nie, nie piję w ogóle do wczorajszej kolejnej debaty prezydenckiej. ;-)

Sadowimy się z Kozą przy biurku, zaglądamy do polskich książek i od razu się rozczulam. 
Dobrze móc tak usiąść przy swoim Szczęściu, chociaż ono właśnie sądzi, że byłoby o wiele szczęśliwsze, gdyby nie kazano gimnastykować się w języku, co przysparza trudności.

Córka czyta na głos.

Przyglądam się jej drobnej sylwetce. Mam ochotę ją przytulić, ale nie chcę jej rozpraszać.

W pewnym momencie Dziecko zaczyna burczeć.
- Mama! Ja nic nie rozumiem, co czytam. Nic!
Budzę się z zamyślenia, wzdycham ciężko.
- Czego nie rozumiesz?
- Wszystkiego!
E tam! Zaraz „wszystkiego”...
Ale dobra. Jeśli taka potrzeba, omówimy każde słówko po kolei.
- Czy wiesz, co to jest ląd? – pytam.
Kozą natychmiast szarpią ambiwalentne uczucia. O ile chętnie wyzna, że niczego nie rozumie z tekstu przed nosem, o tyle bardzo nie lubi, gdy podejrzewam ją o nieznajomość jakiegokolwiek polskiego słowa. Natychmiast zatyka uszy i zaciska oczy, aby tylko nie usłyszeć podpowiedzi lub nie wyczytać jej niechcący z ruchu warg.
- Nie mów mi! Nie mów! Ja sama ci powiem!
- Ależ ja nic nie mówię...
Lecz Koza też nic nie mówi.
- No, to co to jest ten ląd?
- Ląd... to jest... ten, no... - suche siąknięcie nosem – ląd to koniec lecenia samolotem, ląd występuje wtedy, kiedy samolot zbliża się do ziemi.

wtorek, 16 października 2012

To nie będzie proste


„To nie będzie proste to nie będzie długie
Zajmie tylko chwilę zajmie twoje myśli
Zajmie twoje serce odbierze ci oddech
Tak to będzie krótkie to nie będzie proste”*



Ciągle myślę o wypadku kolarza-triatlonisty.
Nie mogę zebrać myśli.
Nie mogę się zabrać do głupiego sadzenia petunii.
A powinnam, sadzonki już więdną.

W miejscu, gdzie zginął ten mężczyzna, po mojej róży pozostał suchy badyl, a wśród naręczy nowych, ciętych kwiatów leży list.
Już sam początek nagłówka, „Do Mojego Ukochanego Męża” zatrzymuje ruch na chodniku.




Zapalając świeczkę pomyślałam, że mężczyzna, który tu zginął miał dla kogo żyć. I chociaż według mnie żył krótko, najwyraźniej był kochany i to chyba jedyne pocieszenie.
Jedyne pocieszenie dla mnie.
Dla rodziny zaczyna się bowiem długa droga bólu.




*(z wiersza Ostatnie zapiski Adrienne Rich, tłumaczenie Julii Hartwig)

poniedziałek, 15 października 2012

Ostra zmiana tematu


Nie wiem, co wyjdzie z tego wpisu. Poproszę o wyrozumiałość.

Kiedy pisałam wczorajszego posta, na zewnątrz coś się działo, wzmagał się ruch i hałas. Pośpiesznie zamknęłam komputer i wyszłam przed dom i nie poznałam własnej ulicy. Przy krawężniku kilka telewizyjnych furgonetek, za nimi żółta taśma, w tle kilka pojazdów policyjnych i biały wóz oznaczony hasłem Medical Examiner.

Nic nie rozumiałam, dopóki nie podeszłam do wylotu drogi i nie zobaczyłam granatowego kasku rowerzysty. 
Błyszczał w słońcu na samym środku jezdni.
Wokół niego żadnych śladów hamowania, natomiast w prawo zaczynał się kilkumetrowy krwawy szlak zakończony wielką kałużą. Na trawie obok złożono nosze i tam, pod nieruchomym prześcieradłem, leżał człowiek.

Nie byłam jedynym mieszkańcem ulicy, który zamarł w pół kroku.
Nikt o nic nie pytał, ale naoczni świadkowie szeptem poruszali ustami.

Usłyszałam, że samochód nagle odbił w prawo i wjechał na ścieżkę rowerową, uderzył rowerzystę od tyłu i zanim zwolnił - przewlókł mężczyznę dobry kawałek pod karoserią

Ani najechany człowiek, ani rower, ani kilka drzew nie zatrzymało rozpędzonego pojazdu. Dopiero złamanie w pół metalowej latarni.

Stojący nad jezdnią pocieszali się, że mężczyzna, który zniknął pod kołami na pewno nic nie czuł. Że zginął natychmiast. Że nie miał szans przy takiej sile uderzenia. Czułam, że osoby mówiące o próbach niesienia pomocy, tak naprawdę chciały powiedzieć, że wbrew sobie musiały się poddać.

Ktoś mówił, że nie trzeba było ścigać i obezwładniać osiemnastoletniego kierowcy, bo był ostro naćpany i ledwo się poruszał. Wyznał, że brał „K2” (syntetyczną marihuanę).

Zawróciłam pod dom. 
Jak robot weszłam do środka, zamknęłam za sobą drzwi.

To nieprawda, że uciekam na klomby tylko dlatego, kiedy czuję się na Florydzie rozbitkiem. Uciekam też wtedy, kiedy czuję się rozbitkiem wśród pytań większych niż te o geograficzny kawałek świata i osobiste wybory życiowe.

Wieczorem ucięłam najpiękniejszą różę i wróciłam na miejsce wypadku, gdzie schła wymyta przez straż nawierzchnia. 
Wetknęłam kwiat w ziemię przy pierwszym rannym drzewie. 
Ciągle kręciło mi się w głowie.
Coś się gdzieś zmieniło.
Co?
Na jak długo?

Żółtej taśmy nie usunięto do końca, jej kawałki powiewają w nowym dniu wczorajszym zdarzeniem.

Ktoś pod najbliższe drzewo przyniósł kupne kwiaty. 
Może to ten sam Ktoś, Kto wczoraj otrzymał najkoszmarniejszą wiadomość w życiu? Czy był to Ktoś z rodziny chłopaka-kierowcy czy rowerzysty? 
Ktoś najprawdopodobniej będzie żył teraz tą śmiercią. 
Ilu ludzi? 
Kogo ona zniszczy?
Czy kogoś ocali?

Gdy stałam wczoraj wrośnięta w chodnik, ruszyła w mojej głowie cała seria najprostszych, odruchowych „dlaczego”:
Dlaczego musiało się to stać?
Dlaczego w taki dzień?
Dlaczego w dzień?
Dlaczego tutaj?
Dlaczego tak?

Wiem, nie odpowiedzieliby mi ani sąsiedzi, ani przechodnie, ani reporterzy stacji telewizyjnych, ani żaden mundurowy z licznych wozów policyjnych, ani żaden lekarz medycyny sądowej, bo nie można ze stuprocentową pewnością opowiedzieć na którekolwiek z tych pytań. 

Dziś dręczy mnie inne. Drwiące, nie pozostawiające żadnych wątpliwości:

A niby dlaczego nie?