niedziela, 21 października 2012

Za co "kochamy" Halloween - cz. 2


Mąż o przygotowaniach znajomego do Nocy Wszystkich Świętych czy – jak kto woli - Wigilii Wszystkich Świętych (Halloween):
- Kolega z pracy zamienia dom w straszny dwór...
- Który kolega?
Pada imię. Niech będzie, że Tom.
- Nie mów mi, że chcesz tam jechać z dziećmi!
- Ależ! To będą wyjątkowe dekoracje, żadna wersja light.
Czyli, dla niewtajemniczonych, nic z tych zwykłych ozdób, jakie mijam ostatnio na przechadzkach z Kozakiem:




- Tom chce zrobić dom strachów zupełnie nie dla maluchów.
A w gazecie właśnie pisali, że w tradycji amerykańskiej Halloween to święto naszych malusińskich. Wiedziałam, że gazety kłamią!
- Pójdziemy z dziećmi tylko do naszych znajomych. Nie martw się na zapas. Wiem, które domy omijać.
Znajomi sąsiedzi to takie łajzy w Halloween jak my. Nie dekorują domostw na grobowo. Nie otwierają drzwi w przebraniach mrożących nieletnią krew w żyłach.
- Przed domem Toma mają stać trumny – ciągnie Małżonek – a kiedy dzieciaki podejdą po cukierki, z trumien wyskoczą straszydła. Jeden z odrąbaną głową, drugi z zakrwawionym toporkiem...
Udaję, że nie wzruszają mnie te pomysły. Pytam o rzecz mniej istotną.
- Przepraszam, jakie straszydła?
- Prawdziwi ludzie, ale odpowiednio straszni...
- Niby kto?
- No, żona Toma i jego teściowa. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz