środa, 30 stycznia 2013

Lekcja Dziewiętnasta: Dlaczego amerykański minister obejdzie się zapachem

Zima na Florydzie w tym roku przewrotnie nie-zimowa, dlatego również nietypową była ostatnia lekcja: bez książek na biurku, ze świeżym powietrzem, w fotelach na tarasie, z komputerem, z ankietą dla dzieci dwujęzycznych w wieku od 9-ciu do 13-tu lat.
W ankiecie rzędy pytań.
- Po co to?
- Pewna pani z Polski pisze pracę i musi przeprowadzić badania...
- Czy ta pani jest lekarką?
- Nie...
- Bo ja nie idę na zastrzyk! Żebyś o tym pamiętała!
Ależ pamiętam. (Umarły by spamiętał, gdyby mu Koza o awersji do lekarzy non-stop truła tak jak mnie; ku wyjaśnieniu spieszę - rówieśniczki Córki straszą się wzajemnie szczepieniami obowiązkowymi. Stąd popłoch.)
- To jest ankieta dla dzieci posługujących się dwoma językami – wracam do tematu. – Jeśli ją wypełnisz...
- To mogę lizaka? – podrywa się Dziecko. - Jeszcze dziś nie jadłam nic słodkiego – zastrzega.
Póki co laptop na kolana i zaczynamy czytać razem.
Potem już tylko czyta Koza, dopisuje brakujące wyrazy lub stawia krzyżyki. I sama stawia pytania. Przykładowo, chce wiedzieć dlaczego minister miałby przyjechać do szkoły i dlaczego dzieci miałyby mu wręczać kwiaty? Tłumaczę, że to trochę byłoby tak, jakby w Stanach przyjechał do szkoły senator stanu... albo gubernator... A kwiaty? Kwiaty w Polsce zawsze wręcza się Ważnemu Gościowi w ramach podziękowania za Jej lub Jego przybycie. Chcę dodać, że to popularny polski zwyczaj, oznaka szacunku podobna do wręczania nauczycielowi kwiatka na koniec roku... ale tego już nie mówię, bo w porę łapię się na tym, że w Stanach nauczycielom uczniowie akurat kwiatków nie znoszą...
- Wyrecytować wiersz przed klasą? – Córka znów nie wie, o co chodzi.
- To znaczy nauczyć się go na pamięć i na ocenę powiedzieć z pamięci przy koleżankach i kolegach...
Milczymy obie: i ja i Koza.
Ona pewnie próbuje sobie wyobrazić sytuację, w której stanęłaby przed innymi dziećmi i miałaby odtworzyć ileś linijek tekstu zadanego przez nauczyciela. 
Ja dochodzę do wniosku, że Córka na mur-beton jest źle rozwinięta, bo nigdy nie była zmuszona ćwiczyć w ten sposób swych szarych komórek. Zgroza mnie wręcz ogrania...
- Wiesz, uzmysłowiłam sobie, że nie znasz na pamięć żadnych wierszy...
Milczymy jeszcze chwilę.
- Nieprawda! Znam jeden i to po polsku: „Ciocia Cesia z ciastek tacką po cukierni skacze chwacko”.  
Co prawda nie jest to „Litwo! Ojczyzno moja!”, ale kręci mi się łezka w oku. Nie wiem sama, czy wywołana własnym skojarzeniem kraju, co jest „jak zdrowie”, czy wzruszeniem na myśl o Kozie, która może faktycznie tylko sprawia wrażenie kompletnie niekumatej, jeśli mowa o polszczyźnie...
Dziecię szczerzy swe górne jedynki i przytula się do mojego ramienia.
Milczymy znów sobie.
- Wiesz, Marmolado – myśli Koza głośno - ja chyba lubię rozwiązywać z tobą mankiety

***

O ankiecie dla dzieci dwujęzycznych w wieku 9-13 lat więcej TUTAJ, na blogu Faustyny. (Patrz: post z 24-go stycznia - Zaproszenie...) I apel: kto może, niech pomoże. Jeszcze przez kilka tygodni autorka ankiety będzie zbierać anonimowe odpowiedzi.

A wierszyk o „cioci Cesi” pochodzi z książki Berek literek Agnieszki Frączek.

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Wydziwiania kulinarne

Klub Polki na obczyźnie rozpisuje się właśnie w temacie „co do garnka” i jako członkini poplotkuję dzisiaj o miejscowym jedzeniu. Pominę jednak to, co nie jest tajemnicą, mianowicie ani

1.    o jakich porach jadają Amerykanie,

2.    że mają w zwyczaju przynajmniej raz w tygodniu stołować się rodzinnie poza domem,

3.    że przeciętnym, pojedynczym, amerykańskim daniem restauracyjnym mogą się swobodnie podzielić dwie dorosłe osoby lub

4.    że nie ma takiej potrawy, która pojawiłaby się w menu każdej lokalnej restauracji.

Jedzenie w Stanach to kolosalne ekstrema smakowe i odżywcze, bo tak samo, jak roi się tutaj od tanich fast foodów, tak i nie brak wysokiej jakości produktów z certyfikatem eko i co jadalne, a co nie zależy li i jedynie od gustów i przyzwyczajeń grup etnicznych zamieszkujących dany region lub część miasta.

Przysłowiowe „smacznie i tanio”, czyli to, co "Sylaby" lubią najbardziej, jest podyktowane nie samym kodem pocztowym, ale panującym tam klimatem. A w cieplutkim klimacie Florydy na uprawnym lądzie świetnie radzą sobie od pięciu wieków sady cytrusowe.






Pomarańcze są „w sezonie” prawie cztery pory roku poza najgorętszą częścią lata – lipcem i sierpniem i symbol tego owocu chlubnie ozdabia standardową stanową tablicę rejestracyjną. 




                                               (Fotka nie moja. Znalazłam ją TU.)


Te cytrusy na Florydzie często tańsze są od ziemniaka (dla zainteresowanych - również wyhodowanego regionalnie; jego zbiory przypadają tylko na wiosnę) i gdybym miała podać ich cechę charakterystyczną, to powiedziałabym, że tutejsze pomarańcze to sam słodki sok w cienkiej skórce. Owoc wcale nie musi być duży, żeby wycisnąć z niego prawie pół szklanki soku i zrobił z tego użytek przemysł spożywczy.

Pomarańcze (już bez skórek) lądują w kartonach lub w butelkach.



                                                             (Fotka stąd)


A co można zrobić z sokiem z pomarańczy wyciśniętym „prosto do szklanki”? 
Można zrobić z niego marynatę. Mąż się w niej lubuje, szczególnie, gdy utopi w niej piersi kurczaka.
A przygotowuje to danie tak:

Miesza w misce
2/3 szklanki świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy
2 łyżki miodu
3 małe ząbki czosnku (najlepiej zgniecione przez praskę, ewentualnie drobniutko pokrojone)
1 ½ łyżeczki suszonego tymianku (lub 1 łyżkę posiekanego świeżego)
2 łyżeczki startej skórki pomarańczy

Dodaje Chłop 3-4 piersi kurczaka (bez skóry), upewnia się, że są całkowicie pokryte marynatą, nakrywa naczynie i odstawia do lodówki na 1-4 godziny.

Potem kurczaka wyciąga i z lodówki i z marynaty, doprawia solą i pieprzem i grilluje ok. 6-8 minut po obu stronach (czyni to albo na grillu z prawdziwego zdarzenia, albo na patelni do grillowania).

Kiedy kurczak się ostudzi (ok. 5 min) poda go z michą młodych listków sałaty, w której są też pokrojone na małe cząstki

3 pomarańcze,
1 szalotka
oraz 1 pomarańczowa słodka papryka

A całość jest zlana tym cytrusowym sosem vinaigrette:

2 łyżki oliwy extra virgin
1 łyżka białego octu winnego
¼ szklanki soku z pomarańczy
1 ząbek czosnku
sól i pieprz do smaku 

I goście do stołu...




                  (Przepis i fotka pochodzą z ksiażki Simply Salads Jennifer Chandler)


Wracajac do sklepu spożywczego, oprócz cytrusów, na stoiskach owocowo-warzywnych Florydy mnóstwo innych śladów tropików: korzenie buraka, selera i pietruszki zastępują kiście tanich bananów (niecałe pół kilo za około 60 centów) i plantanów (tylko niesmacznie wyglądających bananowych kuzynów). 

W zależności od pory roku pojawia się więcej lub mniej awokado, mango, ananasów, papaji, karamboli oraz melonów o miąższu zielonkawym (honeydew - czy zna ktoś polski odpowiednik?), łososiowym (kanatalupa) lub ciemnoróżowym (arbuz).

Nie brak winogron i borówek. I kilku gatunków wyżej wymienionej pomarańczy oraz grejpfrutów i mandarynek.

I ten rewir florydzkiego „spożywczaka” bądź targowiska rekomendowałabym bez trzech zdań, choć okroiłam go do kilkunastu produktów.

Gdyby nadarzyła się okazja, poleciłabym zajrzeć na półki wyłożone paprykami, a nie tak, jak ja, niepotrzebnie długo krążyć wokół nich bez przekonania. Mimo wywieszki z informacją o stopniu ostrości każdego rodzaju papryki zeszło kilka lat zanim wzięłam do ręki np. dużą, spiczastą poblano.




A szkoda, bo po spróbowaniu okazało się, że nie jest ostrzejsza od rzodkiewki, a tej tu, niestety, per mój gust – jak na lekarstwo. Na swe usprawiedliwienie dodam, że odstraszało mnie sąsiedztwo papryczki habanero, o której wyczytałam, że zawiera olejki posiadające do 350 tysięcy SHU w skali pikantności Scoville’a, czyli, że nie poleca się rozcinania warzywa bez zakładania rękawiczek i okularów ochronnych. I bez przeniesienia czynności na zewnątrz.

Po krótce, Floryda to raj dla frutarian i wegan. Wegetarianie mogą przebierać w warzywach, zbożach, fasolkach, orzechach i serach. (W te ostatnie najlepiej zaopatrzone są, jak zwykle, sklepy ze zdrową/importowaną żywnością.)

Dla gustujących w smakach „nadmorskich”  – „prze bardzo” – są i ryby i frutti di mare.

Ci, którzy wolą steka, bez trudu zamówią go w odpowiednich restauracjach. (Mój Luby Mąż posłużyłby listą takich punktów gastronomicznych, ale kazałam mu odczepić się od mojego posta kulinarnego, który ma uwypuklić, co najbardziej „florydzkie”, a nie „ogólnoamerykańskie”.)

Kiedy trwa sześciomiesięczne lato, poza ranną kawą czy herbatą nie chce się tutaj pić nic gorącego. Prawdę rzekłszy, przez cały rok ciepłej herbaty w miejscach publicznych nie uświadczysz (poza rzadkimi restauracjami). Z reguły na całym Południu Stanów podaje się za to mocną herbatę z lodem. Pije się ją przez słomkę, w wysokich tumblerach. Takich jak do wody przynoszonej gratis do posiłku. Przy czym lodu ładuje się w naczynie prawie po brzeg.

Ponieważ w upały z ochotą na gotowanie i pieczenie bywa różnie, chętniej składa się dania na zimno. Osobiście wyciągam przepis na meksykańską sałatkę z mango, czarnej fasolki, awokado i „natki” kolendry. I soku z limonki. Lekko dosładzam np. łyżką miodu. Schładzam godzinę, dwie w lodówce... Pycha! 




Hm...

Jak się rzekło w słowach wstępu, wszystko jest kwestią gustu i na widok onej sałatki Córka marudzić zaczyna, że „małe bobki” (czarna fasolka) podobnoż spadają z widelca. Koza dobrowolnie nie jada pietruszki i jej pokrewnych, a ja i tak podstępnie Kozie liście wciskam, chociaż ona woli ziemniaki. (Zawsze mnie się przy okazji tego dania spyta, czy nie zostało ich czasem od wczoraj.)

Luby sałatkę je i chociaż twierdzi, że świetna, nie mam pewności, czy mówi tak, bo wypada, czy boi się, abym nie poczęstowała go wzrokiem, jakim tasuję Kozę po jej prośbie o ziemniaki. A Kozak je, bo mu Mężo podstępnie przed obiadem obiecał w nagrodę lizaka.
(Nie znają się! Naprawdę nie znają się na tym, co świeże i smaczne...  co prawie prosto z drzewa i z grządki.)

Na sam koniec, żeby nie wyszło, że Floryda nie słynie z pojedynczej, lokalnie powstałej potrawy, dodaję, że słynie. Jest nią Key Lime Pie [wym. kij lajm paj] z Key West, czyli z samiutkiego ogona półwyspu.

Key Lime Pie to bardzo słodka tarta z nadzieniem ze skondensowanego mleka, żółtek, soku i skórki limonki. (Przepisy, również po polsku, dostępne są w sieci. Oto jeden z nich)

Niektórzy lubią deser „ulepszyć” nakładając na niego przed podaniem bitą śmietanę. Inni pieką tartę dodając na górę masę bezową.

Gdyby chciało się Wam deser upiec bez warstwy bezowej, pozwólcie, że zaproponuję wówczas i opcję „lodową”. Co zostanie poporcjować w kawałki średniej wielkości ciastka i zamrozić.

Jak znalazł na deser po sałatce z mango!



sobota, 26 stycznia 2013

Konkurs książkowy ogłaszam

Czym byłoby macierzyństwo bez książek dla dzieci?

Kiedy moja Córa przyszła na świat (miało to miejsce na kontynencie północnoamerykańskim), internet w Stanach nie tyle raczkował co stawał na nogi, lecz mało która firma posiadała własną stronę www. Ani zamówić niczego za ciężkie pieniądze z księgarni z Chicago się nie dało, ani popchnąć do Polski szybkiego emaila z prośbą o poczytajkę dla Dziecka... (Zresztą w Polsce w tamtym czasie pomysł własnego łącza internetowego „legł był” wręcz w powijakach.) I wtedy mnie olśniło: jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Mając wokół siebie tylko angielskojęzyczną literaturę dziecięcą, książeczka po książeczce zaczęłam przerabiać co ciekawsze pozycje na wersje dwujęzyczne.

(Bibliofilów odgórnie przepraszam, lecz znalazłam się w sytuacji bez wyjścia. Mogę Was jednak zapewnić, że książki, które w ten sposób „bezcześciłam” – wstyd się przyznać: nadal „bezczeszczę” – nie należały do kategorii białych kruków.)

Na skutek indywidualnej akcji „Cała Sylaba (czyli ja) czyta dzieciom”, część  moich książek wygląda tak:







Jak można się domyślić po doklejonym paseczku pod każdym z tytułów, dołączyłam własne polskie tłumaczenia (wystukane w Wordzie, wydrukowane, wycięte i zamieszczone z boku stronic za pomocą taśmy klejącej).

Po co ten wstęp? Zamierzając zwierzyć się z tego, jak zdesperowana może być matka w środowisku, które nie mówi językiem, co ona go kocha, uświadomiłam sobie, że może jest gdzieś ktoś, komu – odwrotnie – zależy na tekstach dla dzieci w języku angielskim.

Jeśli tak, to mam Wam do zaproponowania książkę popularnej amerykańskiej autorki Laury Numeroff If You Give a Pig a Party (po mojemu: Wypraw śwince urodziny...)





Już wcześniej przy pomocy humorystycznych kreacji łosia, myszki lub – jak w tym przypadku – świnki, Numeroff błyskotliwie obrazowała zabawną stronę przestrogi „daj dziecku palec, to będzie chciało całą rękę” i Wypraw śwince urodziny proponuje ciąg dalszy nieskończonych możliwości weny twórczej kilkulatka.

Tu jedna prośba „malusza” prowadzi do drugiej, ta zaś już rodzi następną i trudno orzec, w którym momencie opiekunka świnki tak się daje „wmanewrować” w impulsywne pomysły nienasyconego zwierzaczka, że zdaje się ganiać za nim na ostatnim oddechu.

If You Give a Pig a Party zaczyna się tak...




Czyli wypraw śwince urodziny, a zachce się jej przy tym pomóc. Sama udekoruje pokój, a gdy upora się z zadaniem...




...założy swoją ulubioną sukienkę.

I niech ta sukienka chłopców od czytania nie odstrasza, bo to, co ta "dziewuszka" w "sukienczanym" stroju dalej wyprawia niczym nie odbiega od swawoli niejednego chłopczyka. (Nie zdradzam, co, ale wierzajcie mi, że może się zakręcić w głowie.)

Szczęściem w każdej historyjce z tej serii powracamy na koniec do punktu wyjścia, kiedy malec zaskakuje nas znajomym  pomysłem. I to NAM, czytelnikom, pozostaje zdecydować czy i tę prośbę należy spełnić, czy może raczej zabrać się za sprzątanie (bo po spotkaniu z tą świnką... oj! jest co sprzątać!).

Książeczka jest napisana prostym językiem dla dzieci w wieku od 3 do 7 lat. Jak najbardziej nadaje się do nauczenia w naturalny sposób pierwszego okresu warunkowego (First Conditional), czasu przyszłego prostego (Future Simple), a także prostych, codziennych zwrotów w stronie biernej (Passive Voice). A mając w nosie angielską gramatykę – książeczka jest po prostu do śmiechu!

Bajeczka jest do wylosowania, a zasady udziału w konkursie są proste. Każdy z moich obserwatorów może dodać komentarz pod tym postem. (Nie jesteś obserwatorem tej strony? zapraszam! można się szybciutko podhaczyć jak najbardziej anonimowo „dołączając się do tej witryny” w kilkanaście sekund).

Jeśli ktoś woli – może też podlinkować tę stronę na swoim blogu (który sama chętnie odwiedzę, jeśli mi go prześle emailem.)

A w komentarzu pod postem proszę tylko napisać, jaką książkę dla dzieci – nieważne w jakim języku oryginalnie napisana – polecilibyście innym. Jedno zdanie uzasadnienia wystarczy. Nawet zupełnie zwięzłe! Np. „bo jest super git”. ;)

Za dwa tygodnie, 10-go lutego, moja Córka, Kozą przeze mnie przezwana, rozpisze w ramach lekcji języka polskiego Wasze imiona na małych karteczkach, a mój syn, Kozakiem na blogu ochrzczony, wylosuje zwycięzcę.
A ja? A ja ochoczo pokryję koszt wysyłki. 

ZAPRASZAM!

czwartek, 24 stycznia 2013

Artysta-filozof od siedmiu boleści

Mój Syn – jak na Kozaka przystało - lubi żyć chwilą, blisko natury i tak dziko, jak to tylko możliwe. 

Ponieważ nie jestem w stanie zapewnić mu wszystkich najskrytszych pragnień serca - w tym głuszy dziewiczej lub krewkich bijatyk - Syn momentami zdany jest na siebie, jeśli chce zadbać o swą kondycję psychiczną.

Jednym ze sprawdzonych sposobów na kozacze szczęście jest gonienie po pokojach „samoręcznie” rozebranym raz od pasa w dół, raz od pasa w górę, bo widać Kozak myśli, że tylko tak rozdziany jest w stanie zaprezentować prawidłowo autorskie figle areodynamiczne. A mknięciem „jak szczała” obowiązkowo należy pochwalić się rodzinie przynajmniej raz dziennie.

Pech chciał, że dzisiaj w czasie pokonywania bariery dźwięku („pats, mama, jaki jestem sybki” „daddy, look at my fast feet”) bosa stópka natrafiła na małe, ostre, plastykowe „coś z takim czymś bez takiego czegoś”.

Ryyyyyyyyyyk uderzył o tynki, wywiercił nam dziury w bębenkach, a Kozak, oszołomiony bólem, zamiast się zatrzymać, pognał przed siebie jeszcze śmiglej!

Niczym zraniony tur rzuca się cielskiem na boki i przytupuje kontuzjowaną nogą. Wołamy, żeby stanął, dał się pocieszyć, ewentualnie opatrzyć, ale gdzie tam! O żadnej takiej czynności nie może być mowy. Synowiec nie zwalnia tempa, drąc się teraz już nie z bólu, ale z czystej złości.

Opadają nam ręce...

Raptem – metamorfoza!

Dziecko staje. 
Bielmo z oczu znika, piana, co ją Kozak toczył, zasycha...
Pada pytanie, anielskim głosem zadane na koniec przedstawienia:
- Dlacego ludzie musą mieć plecy?

wtorek, 22 stycznia 2013

Te same głoski obojga narodów – łączcie się!

Kozak absolutnie nie wygląda na gościa, któremu literki w głowie, a jednak gdy go zapytać jak się wymawia przykładowo literę E, to przeczyta ją poprawnie po angielsku jako „i”.
Potem A jako „ej” , I jak aj" i na tę modłę rozpracuje praktycznie cały „hamerykański” alfabet, że dziw się Pani Matko i klękajcie narody. I na mnie proszę tu nie patrzeć. Ten zasób wiedzy u Kozaka to nie moje dzieło.

Ja miałam w planach nauczyć Syna polskiej wersji abecadła. Umyśliłam też sobie, że rozpocznę naukę „kiedyś tam” lub „w najbliższej przyszłości”. Ale stało się inaczej. Zaczęłam teraz.

Póki co, Kozak podręcznikowo odróżnia jeden system znaków i głosek od drugiego, ale pewności nigdy nie za wiele. Dziś, jak to mam w zwyczaju (a bom wredna Macierz), postanowiłam rzucić Dziecku kłodę pod nogi. Narysowałam kredką koło siebie „i” (celowo rysuję je z kropeczką, żeby się z drukowanym „l” Malcowi nie pomyliło), a obok „i" -„E”. Poprosiłam, żeby Kozak przeczytał pierwszą literkę po polsku.
- I!
Zuch Syn! Brawo!
- A teraz przeczytaj „E” - po angielsku. In English.
Czekam moment, pewna, że Dzieciak nie przejdzie przez tę Próbę Ostateczną czy tam Ultimate Test i się rypnie. I legnie w otchłani pomieszania języków. Bo do jakiego stopnia można sprawnie w młodocianym wieku kozaczym przestawiać się z czytania w L1 na L2 i odwrotnie?
- I!
Aaaaa... Pokarało mnie. Jeśli ktoś poległ, to ja - na całej linii. Dziecku nic się nie pogmatwało. 
Żeby dobić moje wątpliwości względem tego, co jest w stanie opanować dwujęzyczny smyk, Syn mi jeszcze narysował „dwie literki w jednym” i zaznaczając na szczycie dużą kropę wyseplenił:
- To jest specjalne "i". Dla ciebie. Zebyś umiała, mamusiu.






Ps. Powyższy polsko-angielski zlepek literowy dedykuję Eli Ławczys, która jest współautorką tego sukcesu (przekonała mnie, że właściwą metodą każdy malec potrafi). Ela jest również autorką bloga Dwujęzyczność.

niedziela, 20 stycznia 2013

Lekcja Osiemnasta: Na Wyżynie Środkoworosyjskiej

Że dwuznak „rz” pojawia się w parze z „e” lub „a” w końcówkach polskich zawodów (kuśnierz, tancerz, kucharz, lekarz) to wie wielu.
Ale nie każdy wie, że aby pojawił się uśmiech na twarzy Mojej Kozy, należy poprosić ją o zilustrowanie tego, co wbija jej się w łepetynę.
- Tylko nie podglądaj!
Dziecię jak chirurg - nie lubi, gdy patrzy mu się na ręce.
Nie podglądam. Lecz i nie staram się rozglądać po kozinej stajni Augiasza wokół biurka. Łapię się w myślach za głowę: czy raczkujące podlotki muszą zaczynać dorastanie od rzucania wszystkiego na podłogę? Czy ja w wieku Kozy również gustowałam w chlewikach? Te kopczyki pogniecionych kartek okalające gęsto przybiurkowy pojemnik na śmieci to jeszcze zrozumiem. Wszelako sama mam marnego cela. Ale co robią w tych papierowych nasypach np. dwie różne skarpetki? Jasna, sprana, wygląda na czystą... natomiast ta brązowa...
- Gotowe!
Zeszyt przesuwa się w moją stronę. Co tu mamy...
Otóż, Czytelniku, mamy cztery kury dziobiące opadające na ziemię ziarnka. Dzióbki i nóżki – nie powiem - całkiem zgrabne. (Żeby Koza tak chętnie ogarniała swoje bałagany jak brała się za gryzmolenie zwierzątek...)
- Rybcia, narysowałaś kury, a miał być zawód zakończony na „rz”.
- Oj, mamuś! – żachnie się Córa. Na dokładkę przejdzie na angielski, aby dać pełen wyraz swego ubolewania nad moją ograniczoną umiejętnością skojarzeń – Use your imagination!
- Do mnie możesz rzec co najwyżej „mamo, rusz wyobraźnią”...
- To ruszaj! – Koza chciała grzecznie, wyszło ironicznie i dlatego Dziecko miarkuje się szybko. Zawstydzone pyta milej – Pomyśl, Madame Marmolado, kto sypie kurom jedzenie?
Niech jej będzie... „Pani gospodyni” lub „pan gospodarz”, czyli jest i fach i „rz”.
Koza, ukontentowana z kawału, klepie mnie po plecach.
- Widzisz – dodaje – już myślałaś, że nie uważałam... A ja uważałam i nawet narysowałam ci oprócz gospodarza jego farmę kurską.

piątek, 18 stycznia 2013

Kapturka ciąg dalszy...

Siedzi Kozak z brodą w moim laptopie i słucha bajki o Czerwonym Kapturku.
Akurat rozpoczyna się punkt kulminacyjny, gdy Gajowy przystawia wilkowi do gardła dwururkę, a mnie wpada do głowy upewnić się, że Syn rozumie, że ma do czynienia z rodzajem strzelby.

Gdy kończy się nagranie i gaśnie rozćwierkany głos narratorki (Ireny Kwiatkowskiej), pytam Kozaka, czy wie, co to jest „dwururka”. Ale zamiast odzewu Małolata niesie się znienadzka po domu odpowiedź zadyszanej Kozy, mknącej krokiem krakowiaka z kuchni „na salony”:
- To taki nos, mama! Straaasznie długi!

Nie dziwota, że wilk posłusznie wykasłał i babcię i wnuczkę. Oberwać z takiej broni...




środa, 16 stycznia 2013

Jednoaktówka z minionego okresu świątecznego

Kozak dobiera się do stajenki

Osoby: figurki Maryji Panny i Pasterza w rękach Kozaka oraz figurka św. Józefa samotnie spoczywająca w oddali

Scenografia: po zdjęciu z półki przez Nieodpowiedzialnego Rodzica Płci Męskiej scenki bożonarodzeniowej, Kozak, sądząc, że nie widzę, jak łamie zakaz niedobierania się do nie swoich rzeczy, przebiera do woli między postaciami ze żłóbka, po czym chwyta za Pasterza i Maryję.

Pasterz
(zbliża się do klęczącej Maryji):
- Powiedziałem „telas”!

Maryja
(błagalnie złożone dłonie, pochylona głowa) nie rzecze ani słowa

Pasterz
(pochyla się ku glinianej Dziewicy pod kątem czterdziestu pięciu stopni, nie spuszczając dźwiganej na plecach owieczki):
- Licę do tsech!

Maryja
nie odpowiada (nie cofa się nawet pod ścianę stajenki do męża Józefa, ale co ma się cofać – Józef, „sirota”, leży na prawym boku, patrzy na pasterskie ataki na bezbronną kobietę i ani drgnie)

Pasterz
(niewzruszony milczeniem Maryji, lewituje nad nią jako anioł):
- Coś zlobił z babcią i Celwonym Kaptulkiem?

Maryja
(z flegmą, lekko wystraszonym, męskim basem):
- Spałem, bo myślałem, ze to niedziela... Panie Gajowy, niech pan nie scela!

KURTYNA

„Strofa” końcowa: A Panu, Pasterzu-Gajowy, pospało się na katechezie i na bakier mamy z trzecim przykazaniem, co? Mierzyć z pasterskiej laski do wilka w dzień święty? Nie przystoi...


(Ps. Kozak parafrazował fragmenty kultowej w moim domu bajki-grajki o Czerwonym Kapturku. Zgubiła nam się płytka CD – przepraszam serdecznie nadawcę wysyłki – i podpieramy się wersją na youtube.)