niedziela, 17 maja 2015

Zanim ojciec poznał matkę - od „Świerszczyka” łapy precz!

W ilu postach bolałam nad brakiem dostępu do polskiej literatury? Pewnie w zbyt wielu.
Kto czytał, ten wie, że aby nauczyć dzieci języka polskiego, nie stronię od prób desperackich. Poczytam po polsku znoszone mi angielskie książki (tak, jak tutaj), usiądę z dzieckiem nad polską oprawą jego własnego czytelniczego rękodzieła (tak, jak tutaj). Z pomocą drukarki i taśmy klejącej przetłumaczyłam dla własnych potrzeb niejedno amerykańskie wydanie dziecięce na język, którym na co dzień zwracam się do córki i syna.

Za przysłane książki z Polski dziękuję wylewnie, chociaż polskie czytanki nie przynoszą za każdym razem oczekiwanych rezultatów (tak, jak tutaj lub tutaj).

Koza i Kozak, jak pieszczotliwie nazwałam na blogu moją dwójkę, wiedzą, że domowa biblioteczka z polskimi książkami nie stoi na widoku dla ozdoby. Z zebranych pozycji *należy* korzystać pod groźbą likwidacji dostępu do atrakcji elektronicznych. ;-) Ale ta sama kara spadnie na tego, kto bez nadzoru tknie najcieńszej z lektur, bo nie wolno jej zniszczyć.

Wiele lat temu, zanim postanęła mi w głowie konkretna myśl o dzieciach, goszcząc w domu rodzinnym męża w regionie Midwest Stanów Zjednoczonych, otrzymałam nagle od amerykańskiego teścia zaproszenie do jego gabinetu. Na miejscu teść oświadczył zawadiackim tonem, że ma coś, co na pewno bym chciała mieć, bo jest z Polski.

Obejrzałam półki i makatki, zlustrowałam masywne, metalowe biurko godne szefa stacji benzynowej, ale oprócz pocztówki z Janem Pawłem wciśniętej pinezką w korkową tablicę między inne podobizny - wielkiego nochala Johna Wayne'a i niewinnych oczu niegdyś osiemnastoletniej teściowej - poza cepeliowskim puzderkiem, w którym drzemały spinacze przy rządku kaset magnetofonowych spiratowanych na początku lat 90. in Poland, nie dostrzegłam niczego polskiego pochodzenia, ani tym bardziej niczego, co na pewno bym chciała mieć.

Teść podszedł do wysokiej, czteroszufladowej szafki i wyciągnął zeń pokaźne pudło po butach. Ustawiwszy je z przesadną celebracją na biurku, zapalił lampkę. Przysiedliśmy na blacie i zanurkowaliśmy między talie małych, starych zdjęć, w tym w pakieciki kwadratowych polaroidów. W rolach głównych - teść i mąż. Rozbijają namiot na biwaku. Pozują z wędkami. Jedzą popcorn w wesołym miasteczku. Na większym zdjęciu spływ górski w West Virginii. Wysłuchałam komentarzy, że odbył się z przygodami, bo ktoś wypadł z łodzi, lecz szczęściem nic mu się nie stało. Był tylko kompletnie przemoczony, you know, zresztą jak wszyscy łącznie z przewodnikiem, chociaż za burtę nie wypadli. Na innej fotce mąż skaczący na bungee. Gdzieś obok ten sam dzieciuch pomaga ojcu sprzątać garaż. Za moment pod krawatem odbiera jeden dyplom. Drugi.

Nieśmiało zapoznawałam się z mężem, jakiego dotąd nie znałam, ale najbardziej zaskoczyły mnie całkiem nowe odbitki, mianowicie zdjęcia teściów z Polski i ich turystyczne miny nad talerzami z pierogami. Albo pod szyldem Lody. Albo pod którymś z pomników Kopernika. Odwróciłam fotki. Zdjęcia datowano na rok poprzedzający ten, w którym mąż mnie poznał i sobie upatrzył. 

Nie zdążyliśmy z teściem opróżnić pudła, bo przyjechali goście. Większość zdjęć wywędrowała z czasem do salonu do porządnych albumów i mogłam sobie zaglądać doń do woli. Rok temu, wizytując znów na Północy, zapytawszy o inne wspomnienia, zachęcona dodatkowym Kochana, bierz, co chcesz! nie dałam się dwa razy prosić. W poszukiwaniu ukrytych skarbów zajrzałam chyba w każdy kąt i natknęłam się na pudło po butach. Uklękłam nad znaleziskami, do których poprzednio nie dotarliśmy z teściem. Z bijącym sercem czytałam wzruszające kartki męża do rodziców, które pisał jako pryszczaty chłopak, dalej listy słane z wojska i jeszcze później z Polski, gdzie pracował. Zgłupiałam natomiast, gdy między listami zobaczyłam egzemplarz Świerszyka.




Najpierw obudziły się we mnie pretensje:
Skąd się wziął w pamiątkach rodzinnych nie-Polaka i leży bezczynnie w zapomnianym pudełku? Kto pozwolił?  

Dopiero kiedy przyjrzałam się cenie - 3500 zł - zadałam sobie inne pytanie. Z jakiego powodu ten stary Świerszyk miałby być tak ważny, że znalazł się między listami syna?

Przestudiowałam kartkę po kartce i oniemiałam nad zdjęciem spływu górską rzeką w West Virginii. Rozpoznałam zdjęcie, pismo męża i natychmiast wróciło tamto beztroskie, leniwe popołudnie sprzed lat. Przyciemniony białymi shuttersami pokój. Magnetofon kasetowy. Chłód biurka. Nerwowe dowcipy teścia i on sam. Niepoprawny, nieustraszony cowboy starej daty. Pykający fajkę, chwalący się na prawo i na lewo, że potrafi przeżyć tydzień w każdych warunkach na jednym palniku gazowym. 

Stanął przede mną jak żywy, prawie gotowy wykrzusić z siebie przed młodziutką synową, że jest dumny z własnego dziecka.





 Ps. Zdjęcia pochodzą z grudniowego wydania czasopisma z 1991-go roku.