piątek, 31 października 2014

Wcale mu nie mówiłam, że zbliżają się pierwsze dni listopada...

Piękny, słoneczny dzień. Aż przyjemnie usiąść w cieniu.
Huśtają się w drzewach włosy włochate. W gęstych firankach. Na popielato.




















- Co to jest?
- Spanish Moss. Oplątwa. To taka roślina, która lubi rosnąć na drzewach.
- Czy ona rośnie w Polsce?
- Nie...
- A ja myślałem, że Spanish Moss to wierzba płakająca.
- Wierzba płacząca inaczej wygląda i sama jest drzewem, a nie rośliną żyjącą na drugiej.
Opisuję Kozakowi. Przypomniał sobie podłużne listki na luźno zwieszonych, smukłych gałązkach.
- A dlaczego mówi się wierzba płacząca?
- Nie wiem. Może dlatego, że melancholijnie wygląda, kiedy wiatr porusza jej gałęziami.
A czemu pytasz?
- Myślałem, że mówi się wierzba płacząca, bo ludzie na nią patrzą i myślą o tym, jakie życie jest smutne...

piątek, 24 października 2014

„Zmiana obuwia” - zamiast w kapciach - występ w Wysokich Obcasach

W ramach akcji Agory Polki bez granic napisałam list o tym, co może stać się z życiem poza Polską, a konkretniej, po ulubionemu podeszłam do tematu z perspektywy językowej. 

Tekst ukazał się wczoraj na stronie Wysokich Obcasów tutaj właśnie: Granic językowych nie przekraczam i, co było do przewidzenia, musiałam się z Wami podzielić. 

Gdyby link się zaparł i nie dał się roztworzyć”, to wklejam artykuł pod spodem:

Droga Zuzo! [Zuza to pani, która zachęciła mnie do wynurzeń]

Życie poza Polską bezdyskusyjnie wpłynęło na moje podejście do języka i proszę mi wierzyć, że był to dla mnie niełatwy proces. Początki zmian po prawdzie przebiegały w Polsce, ale nie wiem, czy przybrałyby dzisiejszy obrót, gdybym nie zakorzeniła się w Stanach.

Jako dziecko chowane w Polsce Ludowej przyjęłam, że cały świat obowiązuje czystość wypowiedzi. W byłym NRD mówiło się po niemiecku, w ZSRR po rosyjsku, a w Jugosławii - wybacz aż skrajną naiwność - wiadomo, że po jugosławiańsku. Mniejszości narodowe po prostu nie istniały. Dialektów nie wspominano. Dlatego odkrycie innego języka zakorzenionego na własnym podwórku mogę dziś porównać do stanu adaptacyjnego, jaki funduje uraz psychiczny. Amerykanin, załóżmy, że po czterdziestce, potrafi powiedzieć Pamiętam ten moment, kiedy dowiedziałem się o śmierci Elvisa..., a ja z podobną intensywnością zapamiętałam pierwsze zetknięcie się z kimś, kto pod polskim niebem, w nadmorskim miasteczku mówił inaczej niż reszta, nie wyglądając przy tym na zagranicznego turystę. Rozmowa toczyła się przy kiosku. Przysadzista kobieta w barwnej chuście zakupiła pudełko zapałek, szwargocąc w kompletnie mi nieznanym języku i zbaraniałam. A potem nastąpiło jeszcze gorsze: zorientowałam się, że takich odstępców od reguły mieszka w kraju przynajmniej dwóch, bo sprzedawczyni z kiosku to co? Pies? (Też Kaszubka, jak klientka od zapałek, naturalnie, ale co ja wtedy wiedziałam?)

Zapomniałam z czasem o tym incydencie, ale podświadomie przyjęłam, że można mieszkać w granicach państwa polskiego i posługiwać się innym językiem. Sama smarowałam w pamiętniku sekret za sekretem licealną angielszczyzną i jeszcze umyśliłam sobie ją ulepszyć na studiach językowych, lecz płynnie myślałam tylko po polsku. I ci, którzy chcieli poznać moją mowę ojczystą mieli wkrótce spotkać we mnie sojusznika. Postanowiłam, że tak ich nauczę polskiego, że szczęki poopadają. Poprawiałam wszystko, co się jeszcze po zajęciach ruszało. Wbijałam do głowy Amerykanom, że lek - jeden ze znanych im jeszcze w Stanach polskich wyrazów - to tabletka lub syrop na kaszel, a nie imię przewodniczącego pierwszych wolnych związków zawodowych Solidarność. Nadgorliwa dbałość o wymowę stawała się nie do zniesienia również w moim ewoluującym angielskim. Podpowiadałam współrodakom, bo z przyzwyczajenia ubezdźwięczniamy końcówki, żeby jednak starali się udźwięczniać ostatnie litery, gdzie trzeba. Żeby nie nazywać kolegi z pracy kaczką. Co prawda on, Doug mu było, słyszał z polskich ust duck, gdy się do niego zwracano, ale nie miał za złe, że za pomocą dawno wyrobionych reguł wymowy, a ja? Krzywiłam się, jeśli ktoś zapisywał moje imię tak nie tak, jak należy.

Niedługo potem zbierałam się do Stanów z ważną wizytą na szczeblu prywatnym i byłam przekonana, że znam i polski i angielski na ile mi to potrzebne do życia (czytaj: prawie idealnie), a tu guzioł z pętelką! Zaplątałam się w amerykańskim angielskim zaraz na wstępie, na pierwszym spotkaniu z rodziną męża, bo dopiero wtedy uzmysłowiłam sobie, że po angielsku mówię językiem literackim o bardzo wąskim zakresie. W dodatku z brytyjskimi naleciałościami. Popisałam się czym chata bogata, bo jaki przedstawiciel klasy średniej w Stanach powie splendid, gdy pada propozycja podjechania do sklepu sieci wszystko za dolara? Great się mówi, jak coś się podoba. Świetnie i tyle. Żadne wybornie”. Poza tym kompletnie rozłożyłam się przy czasownikach. Ja do ludzi oszczędnie, po jednym wyrazie, a oni do mnie po dwa: ja - discover, oni - find out; ja - omit, oni - leave out; ja - postpone, oni - put off. Najpoważniej się zbłaźniłam przy zadaniu domowym bratanicy męża. Miała opisać i zilustrować kraj spoza kontytentu północnoamerykańskiego. Ze względu na mój przyjazd wybrano do zadania Polskę, więc naszkicowałam flagę, ale wyszła koślawo. Posłałam dziewuszkę do dorosłych zebranych w kuchni - mała nawet nie wiedziała, po co idzie. (Ja wiedziałam. Po gumkę do mazania.) I wyszło na to, że poprosiła o prezerwatywę, czyli a rubber, ale zamieszanie zakończyło się szczęśliwie, bo przyniesiono mi an ereaser.

Tego rodzaju wpadki podcięły mi skrzydła. Unikałam mówienia po angielsku poza tym, co niezbędne i zaszyłam się w polskich listach i książkach, aż przyszedł czas na odwet. Nagle dała o sobie znać ambicja, jakiej wcześniej nie znałam. Brytyjskie słownictwo dawno odstawiłam do lamusa, lecz postanowiłam wtopić się w kraj akcentem. Dręczyłam znajomych Amerykanów, żeby mnie poprawiali - nie lubią tego! - i dopięłam swego. Kiedy ulepszoną gadką zaczęłam nagabywać nowe twarze, odzew był wielce przyjemny: What state are you from? No, właśnie! Z jakiego stanu pochodzę? Ja, torunianka w każdym calu. Odpowiadałam, że z Winconsin, zakładając, że wiedzą o tej części Stanów ledwie tyle co ja, mianowicie, że trzeba jej szukać przy granicy z Kanadą. Może nieładnie, ale swój sukces na obczyźnie mierzyłam wówczas częstotliwością z jaką słyszałam pytanie o rzekome amerykańskie pochodzenie. Należy przy tym dodać, że szarada się kończyła, jeśli odurzona sukcesem za dużo wypiłam. Po którymś kieliszku pierwsza literka w takim other, oven i tym podobnych nie dała się dłużej zamortyzować krótkim a i stawała się apiać polskim o, a na dobitkę zamiast yeah chlapałam pomorskim jo.

Jak dalece można się posunąć dla zmiany tożsamości językowej? Nie wiem. Moje eksperymenty ukróciło urodzenie dzieci. Po pierwszym jeszcze się łudziłam, ale po drugim nie było najmniejszych wątpliwości: nie wrócę do Polski. Przestałam się świadomie w cokolwiek wtapiać. Postanowiłam przynajmniej wrócić do języka polskiego na co dzień, nieświadomie unosząc poprzeczkę jeszcze wyżej. Rozpoczęło się uciążliwe balansowanie między dwoma językami i w tej pozycji tkwię do dziś.

Nie używam pinglish. Nie trzymam ubrań w klozecie (closet - szafa wnękowa), nie wynajmowałam nigdy apartamentu, bo w życiu nie byłoby mnie na niego stać! (Apartment - mieszkanie.) Nie podobają mi się wyrażenia typu giętkość umysłu czy kreatywność. Unikam ich, bo inaczej potwierdzałabym, czepiając się np. creative, że bez niego Polacy dotychczas byli intelektualnie niedorozwinięci, zaledwie twórczy albo pomysłowi”.

Długoletni pobyt w Stanach spowodował, że dopuszczam się zupełnie innego rodzaju akrobacji językowych. Gdy jesteśmy sami, na skutek ciągłej wymiany zdań z dzieckiem (ile się da po polsku), z pracodawcą (tylko po angielsku), z kasjerką (znów angielski), z mężem (głównie angielski), z psiapsiółką (z jedną tak, z inną siak), z polską rodziną na Skypie, ja i mój łeb zmieniamy sobie tory myślowe przemieszczając się z jednego języka w drugi całymi frazami. Poruszam się wzdłuż granicy dwóch języków nieco pokręconym slalomem, wymiennie zapożyczając trochę z jednej strony, trochę z drugiej, ale z uwzględnieniem znanej mi składni. Ilustrując tę teorię, I'd use a few English words followed by a few Polish ones: w zależności od tego what feels right at the moment. Sprostuję, że wyrażałabym się jak leci także na głos -  która myśl pierwsza, ta lepsza, niezależnie od języka jaki wymusi uwagę.

Czy żal, że nie podchodzę do języków tak zasadniczo jak kiedyś? Tak, bo mam wrażenie, że nie umiem na zamówienie przywołać z kapelusza tylu określeń w danym języku, ile dusza zapragnie. Nie, bo paradoksalnie dam radę opisać rzecz dwa razy. Tak, bo zacinam się, kiedy lepsze słówko znajduje się po drugiej stronie słownika. Nie, bo ciągłe zderzanie się dwóch systemów językowych obfituje w niespodzianki semantyczne, które, przyznaję, ubóstwiam. I prawda, są chwile, że cała ta podwójna kompetencja językowa, do której zmusza wybór życia poza krajem zdaje mi się głęboko przereklamowana.

Biorąc pod lupę sposób w jaki dzisiaj mówię, powtórzę, że bilans nie jest prosty. Dla Brytyjczyka gadam jak Amerykanka. Dla Amerykanina I sound cute. Że niby mówię tak, że miło dla ucha. (Czyli jak?) Dziwię się, jeśli Polak wytyka, że obcy akcent minimalnie kładzie się cieniem na polszczyźnie. Dla mnie największym osiągnięciem jest to, że po prostu przyjęłam ten galimatias zdań za normę.

Pobyt za Atlantykiem odzwyczaił mnie od podchodzenia do nauki języka z precyzją, jeśli zanosi się na to, że nie będzie potrzebna do szczęścia. Przestałam ganiać panie w urzędach tylko dlatego, że literkę w w moim imieniu biorą za literówkę i wpisują w papierach Sylvia. Mogę powiedzieć, że zadomowienie się w Stanach uleczyło mnie w pewnym sensie z drobnoustrojowego krytykanctwa.

Powtarzam często i Tobie też się przyznam, że nigdy nie wstydziłam się polskiego pochodzenia, nawet kiedy gubiłam się w amerykańskich dialektach, nawet kiedy próbowałam sprawdzić, czy można sobie zostać rasową" Amerykanką (kimś, kogo rodzina mieszka tu bodaj dwa pokolenia). Ów epizod potwierdził, że nie warto być tym, kim się nie jest. Ciekawiej bywa, gdy na dzień dobry mówię, skąd pochodzę, bo wiadomość, że z Polski generalnie w Stanach budzi entuzjazm. Czy robię w domu pierogi? Tak się składa, że rozmówca jadł je gdzieś tam i bardzo smakowały. I jeszcze się okazuje, że jakaś ciotka, kuzyn, babka, przyszywany wuj lub rodzona wręcz matka była rodem z Polski. Jest to niezwykle miłe tu, gdzie mieszkam na Florydzie, bez podpory solidnej, polskiej enklawy na wzór niektórych północnych miast, że ktoś zupełnie obcy próbuje się ze mną bratać przez żołądek na środku spożywczego.

Starszemu Amerykaninowi oprócz pierogów przypomni się również polski robotniczy środek na walkę z sowieckim reżimem: Lek Łolesa (Lech Wałęsa). Ale teraz, kiedy od rzucenia pomysłem wyjazdu do Stanów minęły dwie dekady, nie odważyłabym się poprawiać polszczyzny, a tym bardziej angielszczyzny nikogo, kto próbuje po prostu się z drugim dogadać. Nic mi do tego. Tych granic językowych nie przekraczam i wrzucam sobie na luz, szczególnie, że jedynymi Amerykanami, których dziś uczę polskiego są moje dzieci. Powodzenia tym, którzy chcą do nastolatka podchodzić zbyt pryncypialnie!

[O czym Wy, czytelnicy tego bloga, wiecie najlepiej.]

sobota, 4 października 2014

Bądźmy sobie

W Klubie Polki (i Polaka) na obczyźnie rzucono temat mój kraj idealny. Puszczamy wodze wyobraźni zdań warunkowych - gdyby tak można było przeflancować to, co dobre z Polski na swój zagraniczny grunt i odwrotnie, co takiego byśmy ze sobą zabrali?

Mój post wypada jako jeden z ostatnich i trudno dorzucić po miesiącu wpisów cokolwiek oryginalnego. Powiedzieliście prawie wszystko, Drodzy Klubowicze. I ja zresztą też wspominałam wcześniej na swoim blogu o tym, z czym się wyrastało i czego żal. Np. o małosolnych zwierzałam się tutaj.

Pisząc o Stanach błędem byłoby nie zawęzić pisania do konkretnego regionu, więc i tym razem trzymam się niektórych odcinków Florydy.  
Dziś będzie o plażach publicznych. 

W telegraficznym skrócie - na polską plażę zabrałabym stąd:

1. czyste, darmowe szalety przy parkingu
2. prysznice nie tylko w budynku z WC, ale przy samym zejściu z plaży
3. nawet u szczytu sezonu przestrzeń wokół siebie, żeby nie wyglądała jak patchwork: mój brzeg ręcznika przy sąsiadów kocykach
oraz
4. wyglądającego, że miło, lecz bez przerostu formy nad treścią pana porządkowego w kąpielówkach. I o te kąpielówki się głównie rozbija. Zafundowałabym polskim panom amerykańskie plażówki, a mowa o stroju z nogaweczkami do pół uda. Żadnych ciasnot w kroku uwidaczniających ichnie klejnoty. Luz proponuję i w tym rewirze.

Na florydzką plażę zabrałabym:

1. obiadową jadłodalnię, żeby czekała na mnie przy zejściu z plaży - nie musi być w tym samym budynku, co WC i prysznice ;-)
2. trochę kamlotów lub parawanik, aby można było przynieść nad wodę laptopa i nie martwić się, że gdy zawieje wiaterek, piasek zniszczy sprzęt
3. skarpę spod Chłapowa.

Dodatkowo

4. w wyznaczonym miejscu oceanu przeciętną temperaturę 27 stopni Celsjusza opuściłabym do tej w Bałtyku. Żeby można było sobie schłodzić w wodzie jaki napój i nie tachać przenośnych lodówek.

Punktów miało być pięć i oto obie piątki:

Na purytańską, amerykańską plażę zabrałabym polskie gołe dupcie małych dzieci. Nie mówię o ekshibicjoniźmie, tylko o tym, żeby bez łamania niepisanych reguł można było na widoku dzieciakowi pieluszkę czy gatki zmienić i pośladki wywietrzyć. Żeby dupcia była dupcią, a nie, jak tu się straszy, potencjalnym obiektem pedofila. Żeby mogła sobie pobiegać w swej naturalnej odsłonie chociaż przez moment, nie wywołując zgorszenia.

Wreszcie na polskiej plaży poprosiłabym o amerykańskie niegapienie się na ludzia. Zaleciłabym zastosowanie zasady Keep your eyes to yourself - ślepia przy sobie. Wystąpiłabym z petycją o nie gałowanie na innych, szczególnie, że niektórym z nas społeczeństwo już dawno przylepiło etykietkę odbiegających od normy.

Zabrałabym ze sobą wszędzie poza Stany amerykański model tłumu: jesteśmy razem, ale uprzejmie osobno, w razie jakim ktoś pomoże, ale póki plażujemy, czujmy się swobodnie. Niechże nikt nikomu wzrokiem w paradę nie wchodzi. 

Patrzmy sobie za to do woli pod nogi. :-)