W ramach akcji Agory „Polki bez granic” napisałam list o tym, co może stać się z życiem poza Polską, a konkretniej, po ulubionemu podeszłam do tematu z perspektywy językowej.
Tekst ukazał się wczoraj na stronie Wysokich Obcasów tutaj właśnie: Granic językowych nie przekraczam i, co było do przewidzenia, musiałam się z Wami podzielić.
Gdyby link się zaparł i nie dał się „roztworzyć”, to wklejam artykuł pod spodem:
Droga Zuzo! [Zuza to pani, która zachęciła mnie do wynurzeń]
Życie poza Polską
bezdyskusyjnie wpłynęło na moje podejście do języka i proszę mi wierzyć, że był
to dla mnie niełatwy proces. Początki zmian po prawdzie przebiegały w Polsce,
ale nie wiem, czy przybrałyby dzisiejszy obrót, gdybym nie zakorzeniła się w Stanach.
Jako dziecko
chowane w Polsce Ludowej przyjęłam, że cały świat obowiązuje czystość
wypowiedzi. W byłym NRD mówiło się po niemiecku, w ZSRR po rosyjsku, a w
Jugosławii - wybacz aż skrajną naiwność - wiadomo, że „po jugosławiańsku”. Mniejszości narodowe po prostu nie istniały.
Dialektów nie wspominano. Dlatego odkrycie innego języka zakorzenionego na
własnym podwórku mogę dziś porównać do stanu adaptacyjnego, jaki funduje uraz
psychiczny. Amerykanin, załóżmy, że po czterdziestce, potrafi powiedzieć „Pamiętam ten moment, kiedy dowiedziałem
się o śmierci Elvisa... ”,
a ja z podobną intensywnością zapamiętałam pierwsze zetknięcie się z kimś, kto
pod polskim niebem, w nadmorskim miasteczku mówił inaczej niż reszta, nie
wyglądając przy tym na zagranicznego turystę. Rozmowa toczyła się przy kiosku.
Przysadzista kobieta w barwnej chuście zakupiła pudełko zapałek, szwargocąc w kompletnie
mi nieznanym języku i zbaraniałam. A potem nastąpiło jeszcze gorsze:
zorientowałam się, że takich odstępców od reguły mieszka w kraju przynajmniej
dwóch, bo sprzedawczyni z kiosku to co? Pies? (Też Kaszubka, jak klientka od
zapałek, naturalnie, ale co ja wtedy wiedziałam?)
Zapomniałam z
czasem o tym incydencie, ale podświadomie przyjęłam, że można mieszkać w granicach
państwa polskiego i posługiwać się innym językiem. Sama smarowałam w pamiętniku
sekret za sekretem licealną angielszczyzną i jeszcze umyśliłam sobie ją
ulepszyć na studiach językowych, lecz płynnie myślałam tylko po polsku. I ci,
którzy chcieli poznać moją mowę ojczystą mieli wkrótce spotkać we mnie
sojusznika. Postanowiłam, że tak ich nauczę polskiego, że szczęki poopadają. Poprawiałam
wszystko, co się jeszcze po zajęciach ruszało. Wbijałam do głowy Amerykanom, że
„lek” - jeden ze znanych im jeszcze w Stanach
polskich wyrazów - to tabletka lub syrop na kaszel, a nie imię przewodniczącego
pierwszych wolnych związków zawodowych Solidarność. Nadgorliwa dbałość o wymowę
stawała się nie do zniesienia również w moim ewoluującym angielskim.
Podpowiadałam współrodakom, bo z przyzwyczajenia ubezdźwięczniamy końcówki,
żeby jednak starali się udźwięczniać ostatnie litery, gdzie trzeba. Żeby nie
nazywać kolegi z pracy „kaczką”. Co prawda on, Doug mu było,
słyszał z polskich ust duck, gdy się
do niego zwracano, ale nie miał za złe, że za pomocą dawno wyrobionych reguł
wymowy, a ja? Krzywiłam się, jeśli ktoś zapisywał moje imię tak „nie tak, jak należy”.
Niedługo potem
zbierałam się do Stanów z ważną wizytą na szczeblu prywatnym i byłam
przekonana, że znam i polski i angielski na ile mi to potrzebne do życia
(czytaj: prawie idealnie), a tu guzioł z pętelką! Zaplątałam się w amerykańskim
angielskim zaraz na wstępie, na pierwszym spotkaniu z rodziną męża, bo dopiero wtedy
uzmysłowiłam sobie, że po angielsku mówię językiem literackim o bardzo wąskim
zakresie. W dodatku z brytyjskimi naleciałościami. Popisałam się czym chata
bogata, bo jaki przedstawiciel klasy średniej w Stanach powie splendid, gdy pada propozycja
podjechania do sklepu sieci „wszystko
za dolara”? Great się mówi, jak coś się podoba. „Świetnie” i tyle. Żadne „wybornie”. Poza
tym kompletnie rozłożyłam się przy czasownikach. Ja do ludzi oszczędnie, po
jednym wyrazie, a oni do mnie po dwa: ja - discover,
oni - find out; ja - omit, oni - leave out; ja - postpone,
oni - put off. Najpoważniej się zbłaźniłam
przy zadaniu domowym bratanicy męża. Miała opisać i zilustrować kraj spoza
kontytentu północnoamerykańskiego. Ze względu na mój przyjazd wybrano do
zadania Polskę, więc naszkicowałam flagę, ale wyszła koślawo. Posłałam
dziewuszkę do dorosłych zebranych w kuchni - mała nawet nie wiedziała, po co
idzie. (Ja wiedziałam. Po gumkę do mazania.) I wyszło na to, że poprosiła o
prezerwatywę, czyli a rubber, ale zamieszanie
zakończyło się szczęśliwie, bo przyniesiono mi an ereaser.
Tego rodzaju
wpadki podcięły mi skrzydła. Unikałam mówienia po angielsku poza tym, co
niezbędne i zaszyłam się w polskich listach i książkach, aż przyszedł czas na
odwet. Nagle dała o sobie znać ambicja, jakiej wcześniej nie znałam. Brytyjskie
słownictwo dawno odstawiłam do lamusa, lecz postanowiłam wtopić się w kraj
akcentem. Dręczyłam znajomych Amerykanów, żeby mnie poprawiali - nie lubią
tego! - i dopięłam swego. Kiedy ulepszoną gadką zaczęłam nagabywać nowe twarze,
odzew był wielce przyjemny: What state
are you from? No, właśnie! Z jakiego stanu pochodzę? Ja, torunianka w
każdym calu. Odpowiadałam, że z Winconsin, zakładając, że wiedzą o tej części
Stanów ledwie tyle co ja, mianowicie, że trzeba jej szukać przy granicy z
Kanadą. Może nieładnie, ale swój sukces na obczyźnie mierzyłam wówczas
częstotliwością z jaką słyszałam pytanie o rzekome amerykańskie pochodzenie.
Należy przy tym dodać, że szarada się kończyła, jeśli odurzona sukcesem za dużo
wypiłam. Po którymś kieliszku pierwsza literka w takim other, oven i tym podobnych nie dała się dłużej zamortyzować
krótkim „a” i stawała się apiać polskim „o”, a na dobitkę zamiast yeah chlapałam pomorskim „jo”.
Jak dalece można
się posunąć dla zmiany tożsamości językowej? Nie wiem. Moje eksperymenty
ukróciło urodzenie dzieci. Po pierwszym jeszcze się łudziłam, ale po drugim nie
było najmniejszych wątpliwości: nie wrócę do Polski. Przestałam się świadomie w
cokolwiek wtapiać. Postanowiłam przynajmniej wrócić do języka polskiego na co
dzień, nieświadomie unosząc poprzeczkę jeszcze wyżej. Rozpoczęło się uciążliwe
balansowanie między dwoma językami i w tej pozycji tkwię do dziś.
Nie używam „pinglish”. Nie trzymam ubrań „w klozecie”
(closet - szafa wnękowa), nie wynajmowałam
nigdy „apartamentu”, bo w życiu nie byłoby mnie na
niego stać! (Apartment - mieszkanie.)
Nie podobają mi się wyrażenia typu „giętkość
umysłu” czy „kreatywność”. Unikam ich, bo inaczej
potwierdzałabym, czepiając się np. creative,
że bez niego Polacy dotychczas byli intelektualnie niedorozwinięci, zaledwie
„twórczy” albo „pomysłowi”.
Długoletni pobyt
w Stanach spowodował, że dopuszczam się zupełnie innego rodzaju akrobacji
językowych. Gdy jesteśmy sami, na skutek ciągłej wymiany zdań z dzieckiem (ile
się da po polsku), z pracodawcą (tylko po angielsku), z kasjerką (znów
angielski), z mężem (głównie angielski), z psiapsiółką (z jedną tak, z inną
siak), z polską rodziną na Skypie, ja i mój łeb zmieniamy sobie tory myślowe
przemieszczając się z jednego języka w drugi całymi frazami. Poruszam się
wzdłuż granicy dwóch języków nieco pokręconym slalomem, wymiennie zapożyczając
trochę z jednej strony, trochę z drugiej, ale z uwzględnieniem znanej mi
składni. Ilustrując tę teorię, I'd
use a few English words followed by a few Polish ones: w zależności od tego
what feels right at the moment. Sprostuję, że wyrażałabym się jak leci
także na głos - która myśl pierwsza, ta
lepsza, niezależnie od języka jaki wymusi uwagę.
Czy żal, że nie
podchodzę do języków tak zasadniczo jak kiedyś? Tak, bo mam wrażenie, że nie umiem
na zamówienie przywołać z kapelusza tylu określeń w danym języku, ile dusza
zapragnie. Nie, bo paradoksalnie dam radę opisać rzecz dwa razy. Tak, bo zacinam
się, kiedy lepsze słówko znajduje się po drugiej stronie słownika. Nie, bo
ciągłe zderzanie się dwóch systemów językowych obfituje w niespodzianki
semantyczne, które, przyznaję, ubóstwiam. I prawda, są chwile, że cała ta
podwójna kompetencja językowa, do której zmusza wybór życia poza krajem zdaje
mi się głęboko przereklamowana.
Biorąc pod lupę
sposób w jaki dzisiaj mówię, powtórzę, że bilans nie jest prosty. Dla
Brytyjczyka gadam jak Amerykanka. Dla Amerykanina I sound cute. Że niby mówię tak, że miło dla ucha. (Czyli jak?)
Dziwię się, jeśli Polak wytyka, że obcy akcent minimalnie kładzie się cieniem
na polszczyźnie. Dla mnie największym osiągnięciem jest to, że po prostu przyjęłam
ten galimatias zdań za normę.
Pobyt za
Atlantykiem odzwyczaił mnie od podchodzenia do nauki języka z precyzją, jeśli
zanosi się na to, że nie będzie potrzebna do szczęścia. Przestałam ganiać panie
w urzędach tylko dlatego, że literkę „w” w moim
imieniu biorą za literówkę i wpisują w papierach Sylvia. Mogę powiedzieć, że zadomowienie się w Stanach uleczyło
mnie w pewnym sensie z drobnoustrojowego krytykanctwa.
Powtarzam często
i Tobie też się przyznam, że nigdy nie wstydziłam się polskiego pochodzenia,
nawet kiedy gubiłam się w amerykańskich dialektach, nawet kiedy próbowałam
sprawdzić, czy można sobie zostać „rasową"
Amerykanką (kimś, kogo rodzina mieszka tu bodaj dwa pokolenia). Ów epizod
potwierdził, że nie warto być tym, kim się nie jest. Ciekawiej bywa, gdy na dzień
dobry mówię, skąd pochodzę, bo wiadomość, że z Polski generalnie w Stanach budzi
entuzjazm. Czy robię w domu „pierogi”? Tak się składa, że rozmówca
jadł je gdzieś tam i bardzo smakowały. I jeszcze się okazuje, że jakaś ciotka,
kuzyn, babka, przyszywany wuj lub rodzona wręcz matka była rodem z Polski. Jest
to niezwykle miłe tu, gdzie mieszkam na Florydzie, bez podpory solidnej,
polskiej enklawy na wzór niektórych północnych miast, że ktoś zupełnie obcy próbuje
się ze mną bratać przez żołądek na środku spożywczego.
Starszemu
Amerykaninowi oprócz pierogów przypomni się również polski robotniczy „środek” na walkę z sowieckim reżimem: „Lek Łolesa” (Lech Wałęsa). Ale teraz, kiedy
od rzucenia pomysłem wyjazdu do Stanów minęły dwie dekady, nie odważyłabym się
poprawiać polszczyzny, a tym bardziej angielszczyzny nikogo, kto próbuje po
prostu się z drugim dogadać. Nic mi do tego. Tych granic językowych nie
przekraczam i wrzucam sobie na luz, szczególnie, że jedynymi Amerykanami,
których dziś uczę polskiego są moje dzieci. Powodzenia tym, którzy chcą do
nastolatka podchodzić zbyt pryncypialnie!
[O czym Wy, czytelnicy tego bloga, wiecie najlepiej.]
Pięknie :) Gratuluję!
OdpowiedzUsuńDzieki (nie mam chwilowo polskiej klawiatury - "e" dzisiaj bez ogonka) :-) (Dygam przy okazji, kapeluszem wywijam...)
UsuńLove it (że tak polecę polgliszem :))
OdpowiedzUsuńTakze dziekuje (z tej samej klawiatury jak wyzej - nie ze swego kompa, stad bez polskich znaczkow). A! Bym zapomniala - panie Kaszubki poznalam dzieki wyjazdowi nad morze. ;-) Mowa o wyjezdzie z Toba...
UsuńWg mnie najtrudniejsze do opanowania w jezyku obcym sa sytuacje kulturowe. Siedzimy wszyscy przy stole i nalge mowia doslownie jakims kodem, ktorego ja nie znam. Niby wszystkie slowa znam a i tak nie rozumiem o co im chodzi. I dopiero, ktos mi tam tlumaczy do czego to bylo odniesienie.
OdpowiedzUsuńViola, dla mnie najgorszym "kodem" jest sprawozdanie z meczu futbolu amerykańskiego. Mąż już dawno postawił na mnie krechę. Pewnych zasad tego sportu nie zakumam chyba już do grobowej deski...
UsuńSylabo, raz probowalam zrozumiec te zasady ale ze tak powiem, nie wciaga mnie to... Znam jakies tam podstawowe slownictwo z tego zakresu i poki co starczy. Czy u Ciebie tez uwielbiaja gry planszowe, staram sie wybadac czy to takie narodowe hobby czy rodzinne?
OdpowiedzUsuńTo jesteś lepsza ode mnie, bo mnie się już nie chce zagłębiać w ten żargon ;-) Gry planszowe - jak najbardziej, ale widzę, że to bardziej w szerszym gronie rodzinnym, a już na pewno w starszym pokoleniu. I karty! Koniecznie!
UsuńPs. Chyba jednak skuszę sie na dwójkę Dumb and Dumber - ale dopiero za "u-u-u", kiedy będzie dostępne przez Internet. Pozdrawiam! :-)
Ja poczekam az bedzie na dvd, do kina na komedie raczej nie chodze.
OdpowiedzUsuńA jak Ci się podobają nowe "polskie" słówka typu słit-focia? Z moją Zośką najpierw się zaśmiewałyśmy, a teraz bierze mnie ... obrzydzenie jak to gdzieś widzę lub słyszę. Chyba nie jestem zbyt postępowa.
OdpowiedzUsuńUściski.
W związku z tym, że rzadko ktoś, kto się obstrykał na tej "foci" wygląda "słit", jakoś mnie i sam pomysł i zlepek językowy nie bawi. ;-)
Usuńhejka :-)
OdpowiedzUsuńnie zaglądałam tutaj ostatnio i nie widziałam powyższego wpisu a tu taka historia.....czytam sobie Gazetę Wyborczą w ostatni weekend.....czytam artykuł Polki bez granic.....czytam, czytam.....widzę podpis....i nagle olśnienie!!!!! toż to Sylaba!!!!!
i zaraz cieszyłam do męża....słuchaj, ja znam autorkę (no może znam to za wiele ;-), ale byłam dumna bardzo ;-)
pozdrawiam serdecznie
ivonesca
No, super mi miło! Nie wiedziałam nawet, że w "papierowej" Wyborczej to przedrukują. Bym wiedziała, to bym i o tym piała. (Wiedziałam o wersji online). Moją rodzinę podobnie "olśniło", gdy zobaczyli imię i nazwisko. Cieszy mnie, że się ucieszyłaś. I że wpadłaś się tym podzielić. Serdecznie, serdecznie pozdrawiam!
UsuńJa też tak miałam, skamieniałe zasady wtłoczone przez filologię studiowaną w Polsce, ale jakoś nie po drodze mi z tym było żyjąć w "obcym" kraju i też już się wyzbyłam tych perfekcyjności :)
OdpowiedzUsuńTo jakim językiem angielskim teraz władasz? Jakiego typu mieszanką? :-)
UsuńMiałam na myśli niemiecki. To mieszanka między językiem potocznym, akcentami z kilku landów a uniwersyteckim hochdeutsch. Angielskiego uczyłam się prawie od podstaw w Irlandii, ale jakoś nie potrafię przyjąć tutejszego akcentu, więc znowu jest to wypadkowa tego, co tutaj słyszę, a tego, co słyszę w filmach i na bbc :)
UsuńAch! Przecież że! Niemiecki! Oj, ma tępa głowa... Ale widzisz, Ty znasz dwa języki obce. Tego to zazdroszczę!
UsuńDawno mnie u Ciebie nie było... zastój blogowy u mnie w pełni. Ale o czym innym chciałam. O tej perfekcyjności. Pogodziłam się, że po 12 latach "gorzej" mówię po polsku - znaczy z "akcentem" włoskim, ale przyznam, że smutno mi nadal, jak byle jacy Polacy mi to ciągle od razu na przypadkowym spotkaniu wytykają. Niby gorsza mam być? Ten akcent to sam jakoś tak wchodzi, ja go nie słyszę. Trochę to drażniące to wytykanie, nie sądzisz? By się cieszył taki rodak, że po polsku za granicą sobie gada, a tu zawsze taką "łatkę" Ci przypną.
OdpowiedzUsuńA, ja też prawie torunianka. Spod Torunia dokładnie, ale szkoły w Toruniu się kończyło. Sentyment wielki mam do moich miejsc, że aż strach. Pozdrawiam
A witam w skromnych progach! U mnie może zastoju nie ma, ale przestoje takie, że "styd". Co do akcentu - oczywiście, że sama go nie słyszysz. Musiałabyś się nagrać i odłuchać. :-) Ale rzecz w czym innym - czy celowo coś inaczej wypowiemy? Nie... z rozpędu, z nawyku. Taka jest ta dwujęzyczność. Dlatego macham na to ręką. A nawet dwoma ;-) Pozdrawiam jak zwykle Cię i Twe kapelusze.
Usuń