piątek, 24 października 2014

„Zmiana obuwia” - zamiast w kapciach - występ w Wysokich Obcasach

W ramach akcji Agory Polki bez granic napisałam list o tym, co może stać się z życiem poza Polską, a konkretniej, po ulubionemu podeszłam do tematu z perspektywy językowej. 

Tekst ukazał się wczoraj na stronie Wysokich Obcasów tutaj właśnie: Granic językowych nie przekraczam i, co było do przewidzenia, musiałam się z Wami podzielić. 

Gdyby link się zaparł i nie dał się roztworzyć”, to wklejam artykuł pod spodem:

Droga Zuzo! [Zuza to pani, która zachęciła mnie do wynurzeń]

Życie poza Polską bezdyskusyjnie wpłynęło na moje podejście do języka i proszę mi wierzyć, że był to dla mnie niełatwy proces. Początki zmian po prawdzie przebiegały w Polsce, ale nie wiem, czy przybrałyby dzisiejszy obrót, gdybym nie zakorzeniła się w Stanach.

Jako dziecko chowane w Polsce Ludowej przyjęłam, że cały świat obowiązuje czystość wypowiedzi. W byłym NRD mówiło się po niemiecku, w ZSRR po rosyjsku, a w Jugosławii - wybacz aż skrajną naiwność - wiadomo, że po jugosławiańsku. Mniejszości narodowe po prostu nie istniały. Dialektów nie wspominano. Dlatego odkrycie innego języka zakorzenionego na własnym podwórku mogę dziś porównać do stanu adaptacyjnego, jaki funduje uraz psychiczny. Amerykanin, załóżmy, że po czterdziestce, potrafi powiedzieć Pamiętam ten moment, kiedy dowiedziałem się o śmierci Elvisa..., a ja z podobną intensywnością zapamiętałam pierwsze zetknięcie się z kimś, kto pod polskim niebem, w nadmorskim miasteczku mówił inaczej niż reszta, nie wyglądając przy tym na zagranicznego turystę. Rozmowa toczyła się przy kiosku. Przysadzista kobieta w barwnej chuście zakupiła pudełko zapałek, szwargocąc w kompletnie mi nieznanym języku i zbaraniałam. A potem nastąpiło jeszcze gorsze: zorientowałam się, że takich odstępców od reguły mieszka w kraju przynajmniej dwóch, bo sprzedawczyni z kiosku to co? Pies? (Też Kaszubka, jak klientka od zapałek, naturalnie, ale co ja wtedy wiedziałam?)

Zapomniałam z czasem o tym incydencie, ale podświadomie przyjęłam, że można mieszkać w granicach państwa polskiego i posługiwać się innym językiem. Sama smarowałam w pamiętniku sekret za sekretem licealną angielszczyzną i jeszcze umyśliłam sobie ją ulepszyć na studiach językowych, lecz płynnie myślałam tylko po polsku. I ci, którzy chcieli poznać moją mowę ojczystą mieli wkrótce spotkać we mnie sojusznika. Postanowiłam, że tak ich nauczę polskiego, że szczęki poopadają. Poprawiałam wszystko, co się jeszcze po zajęciach ruszało. Wbijałam do głowy Amerykanom, że lek - jeden ze znanych im jeszcze w Stanach polskich wyrazów - to tabletka lub syrop na kaszel, a nie imię przewodniczącego pierwszych wolnych związków zawodowych Solidarność. Nadgorliwa dbałość o wymowę stawała się nie do zniesienia również w moim ewoluującym angielskim. Podpowiadałam współrodakom, bo z przyzwyczajenia ubezdźwięczniamy końcówki, żeby jednak starali się udźwięczniać ostatnie litery, gdzie trzeba. Żeby nie nazywać kolegi z pracy kaczką. Co prawda on, Doug mu było, słyszał z polskich ust duck, gdy się do niego zwracano, ale nie miał za złe, że za pomocą dawno wyrobionych reguł wymowy, a ja? Krzywiłam się, jeśli ktoś zapisywał moje imię tak nie tak, jak należy.

Niedługo potem zbierałam się do Stanów z ważną wizytą na szczeblu prywatnym i byłam przekonana, że znam i polski i angielski na ile mi to potrzebne do życia (czytaj: prawie idealnie), a tu guzioł z pętelką! Zaplątałam się w amerykańskim angielskim zaraz na wstępie, na pierwszym spotkaniu z rodziną męża, bo dopiero wtedy uzmysłowiłam sobie, że po angielsku mówię językiem literackim o bardzo wąskim zakresie. W dodatku z brytyjskimi naleciałościami. Popisałam się czym chata bogata, bo jaki przedstawiciel klasy średniej w Stanach powie splendid, gdy pada propozycja podjechania do sklepu sieci wszystko za dolara? Great się mówi, jak coś się podoba. Świetnie i tyle. Żadne wybornie”. Poza tym kompletnie rozłożyłam się przy czasownikach. Ja do ludzi oszczędnie, po jednym wyrazie, a oni do mnie po dwa: ja - discover, oni - find out; ja - omit, oni - leave out; ja - postpone, oni - put off. Najpoważniej się zbłaźniłam przy zadaniu domowym bratanicy męża. Miała opisać i zilustrować kraj spoza kontytentu północnoamerykańskiego. Ze względu na mój przyjazd wybrano do zadania Polskę, więc naszkicowałam flagę, ale wyszła koślawo. Posłałam dziewuszkę do dorosłych zebranych w kuchni - mała nawet nie wiedziała, po co idzie. (Ja wiedziałam. Po gumkę do mazania.) I wyszło na to, że poprosiła o prezerwatywę, czyli a rubber, ale zamieszanie zakończyło się szczęśliwie, bo przyniesiono mi an ereaser.

Tego rodzaju wpadki podcięły mi skrzydła. Unikałam mówienia po angielsku poza tym, co niezbędne i zaszyłam się w polskich listach i książkach, aż przyszedł czas na odwet. Nagle dała o sobie znać ambicja, jakiej wcześniej nie znałam. Brytyjskie słownictwo dawno odstawiłam do lamusa, lecz postanowiłam wtopić się w kraj akcentem. Dręczyłam znajomych Amerykanów, żeby mnie poprawiali - nie lubią tego! - i dopięłam swego. Kiedy ulepszoną gadką zaczęłam nagabywać nowe twarze, odzew był wielce przyjemny: What state are you from? No, właśnie! Z jakiego stanu pochodzę? Ja, torunianka w każdym calu. Odpowiadałam, że z Winconsin, zakładając, że wiedzą o tej części Stanów ledwie tyle co ja, mianowicie, że trzeba jej szukać przy granicy z Kanadą. Może nieładnie, ale swój sukces na obczyźnie mierzyłam wówczas częstotliwością z jaką słyszałam pytanie o rzekome amerykańskie pochodzenie. Należy przy tym dodać, że szarada się kończyła, jeśli odurzona sukcesem za dużo wypiłam. Po którymś kieliszku pierwsza literka w takim other, oven i tym podobnych nie dała się dłużej zamortyzować krótkim a i stawała się apiać polskim o, a na dobitkę zamiast yeah chlapałam pomorskim jo.

Jak dalece można się posunąć dla zmiany tożsamości językowej? Nie wiem. Moje eksperymenty ukróciło urodzenie dzieci. Po pierwszym jeszcze się łudziłam, ale po drugim nie było najmniejszych wątpliwości: nie wrócę do Polski. Przestałam się świadomie w cokolwiek wtapiać. Postanowiłam przynajmniej wrócić do języka polskiego na co dzień, nieświadomie unosząc poprzeczkę jeszcze wyżej. Rozpoczęło się uciążliwe balansowanie między dwoma językami i w tej pozycji tkwię do dziś.

Nie używam pinglish. Nie trzymam ubrań w klozecie (closet - szafa wnękowa), nie wynajmowałam nigdy apartamentu, bo w życiu nie byłoby mnie na niego stać! (Apartment - mieszkanie.) Nie podobają mi się wyrażenia typu giętkość umysłu czy kreatywność. Unikam ich, bo inaczej potwierdzałabym, czepiając się np. creative, że bez niego Polacy dotychczas byli intelektualnie niedorozwinięci, zaledwie twórczy albo pomysłowi”.

Długoletni pobyt w Stanach spowodował, że dopuszczam się zupełnie innego rodzaju akrobacji językowych. Gdy jesteśmy sami, na skutek ciągłej wymiany zdań z dzieckiem (ile się da po polsku), z pracodawcą (tylko po angielsku), z kasjerką (znów angielski), z mężem (głównie angielski), z psiapsiółką (z jedną tak, z inną siak), z polską rodziną na Skypie, ja i mój łeb zmieniamy sobie tory myślowe przemieszczając się z jednego języka w drugi całymi frazami. Poruszam się wzdłuż granicy dwóch języków nieco pokręconym slalomem, wymiennie zapożyczając trochę z jednej strony, trochę z drugiej, ale z uwzględnieniem znanej mi składni. Ilustrując tę teorię, I'd use a few English words followed by a few Polish ones: w zależności od tego what feels right at the moment. Sprostuję, że wyrażałabym się jak leci także na głos -  która myśl pierwsza, ta lepsza, niezależnie od języka jaki wymusi uwagę.

Czy żal, że nie podchodzę do języków tak zasadniczo jak kiedyś? Tak, bo mam wrażenie, że nie umiem na zamówienie przywołać z kapelusza tylu określeń w danym języku, ile dusza zapragnie. Nie, bo paradoksalnie dam radę opisać rzecz dwa razy. Tak, bo zacinam się, kiedy lepsze słówko znajduje się po drugiej stronie słownika. Nie, bo ciągłe zderzanie się dwóch systemów językowych obfituje w niespodzianki semantyczne, które, przyznaję, ubóstwiam. I prawda, są chwile, że cała ta podwójna kompetencja językowa, do której zmusza wybór życia poza krajem zdaje mi się głęboko przereklamowana.

Biorąc pod lupę sposób w jaki dzisiaj mówię, powtórzę, że bilans nie jest prosty. Dla Brytyjczyka gadam jak Amerykanka. Dla Amerykanina I sound cute. Że niby mówię tak, że miło dla ucha. (Czyli jak?) Dziwię się, jeśli Polak wytyka, że obcy akcent minimalnie kładzie się cieniem na polszczyźnie. Dla mnie największym osiągnięciem jest to, że po prostu przyjęłam ten galimatias zdań za normę.

Pobyt za Atlantykiem odzwyczaił mnie od podchodzenia do nauki języka z precyzją, jeśli zanosi się na to, że nie będzie potrzebna do szczęścia. Przestałam ganiać panie w urzędach tylko dlatego, że literkę w w moim imieniu biorą za literówkę i wpisują w papierach Sylvia. Mogę powiedzieć, że zadomowienie się w Stanach uleczyło mnie w pewnym sensie z drobnoustrojowego krytykanctwa.

Powtarzam często i Tobie też się przyznam, że nigdy nie wstydziłam się polskiego pochodzenia, nawet kiedy gubiłam się w amerykańskich dialektach, nawet kiedy próbowałam sprawdzić, czy można sobie zostać rasową" Amerykanką (kimś, kogo rodzina mieszka tu bodaj dwa pokolenia). Ów epizod potwierdził, że nie warto być tym, kim się nie jest. Ciekawiej bywa, gdy na dzień dobry mówię, skąd pochodzę, bo wiadomość, że z Polski generalnie w Stanach budzi entuzjazm. Czy robię w domu pierogi? Tak się składa, że rozmówca jadł je gdzieś tam i bardzo smakowały. I jeszcze się okazuje, że jakaś ciotka, kuzyn, babka, przyszywany wuj lub rodzona wręcz matka była rodem z Polski. Jest to niezwykle miłe tu, gdzie mieszkam na Florydzie, bez podpory solidnej, polskiej enklawy na wzór niektórych północnych miast, że ktoś zupełnie obcy próbuje się ze mną bratać przez żołądek na środku spożywczego.

Starszemu Amerykaninowi oprócz pierogów przypomni się również polski robotniczy środek na walkę z sowieckim reżimem: Lek Łolesa (Lech Wałęsa). Ale teraz, kiedy od rzucenia pomysłem wyjazdu do Stanów minęły dwie dekady, nie odważyłabym się poprawiać polszczyzny, a tym bardziej angielszczyzny nikogo, kto próbuje po prostu się z drugim dogadać. Nic mi do tego. Tych granic językowych nie przekraczam i wrzucam sobie na luz, szczególnie, że jedynymi Amerykanami, których dziś uczę polskiego są moje dzieci. Powodzenia tym, którzy chcą do nastolatka podchodzić zbyt pryncypialnie!

[O czym Wy, czytelnicy tego bloga, wiecie najlepiej.]

19 komentarzy:

  1. Odpowiedzi
    1. Dzieki (nie mam chwilowo polskiej klawiatury - "e" dzisiaj bez ogonka) :-) (Dygam przy okazji, kapeluszem wywijam...)

      Usuń
  2. Love it (że tak polecę polgliszem :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Takze dziekuje (z tej samej klawiatury jak wyzej - nie ze swego kompa, stad bez polskich znaczkow). A! Bym zapomniala - panie Kaszubki poznalam dzieki wyjazdowi nad morze. ;-) Mowa o wyjezdzie z Toba...

      Usuń
  3. Wg mnie najtrudniejsze do opanowania w jezyku obcym sa sytuacje kulturowe. Siedzimy wszyscy przy stole i nalge mowia doslownie jakims kodem, ktorego ja nie znam. Niby wszystkie slowa znam a i tak nie rozumiem o co im chodzi. I dopiero, ktos mi tam tlumaczy do czego to bylo odniesienie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Viola, dla mnie najgorszym "kodem" jest sprawozdanie z meczu futbolu amerykańskiego. Mąż już dawno postawił na mnie krechę. Pewnych zasad tego sportu nie zakumam chyba już do grobowej deski...

      Usuń
  4. Sylabo, raz probowalam zrozumiec te zasady ale ze tak powiem, nie wciaga mnie to... Znam jakies tam podstawowe slownictwo z tego zakresu i poki co starczy. Czy u Ciebie tez uwielbiaja gry planszowe, staram sie wybadac czy to takie narodowe hobby czy rodzinne?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To jesteś lepsza ode mnie, bo mnie się już nie chce zagłębiać w ten żargon ;-) Gry planszowe - jak najbardziej, ale widzę, że to bardziej w szerszym gronie rodzinnym, a już na pewno w starszym pokoleniu. I karty! Koniecznie!
      Ps. Chyba jednak skuszę sie na dwójkę Dumb and Dumber - ale dopiero za "u-u-u", kiedy będzie dostępne przez Internet. Pozdrawiam! :-)

      Usuń
  5. Ja poczekam az bedzie na dvd, do kina na komedie raczej nie chodze.

    OdpowiedzUsuń
  6. A jak Ci się podobają nowe "polskie" słówka typu słit-focia? Z moją Zośką najpierw się zaśmiewałyśmy, a teraz bierze mnie ... obrzydzenie jak to gdzieś widzę lub słyszę. Chyba nie jestem zbyt postępowa.
    Uściski.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W związku z tym, że rzadko ktoś, kto się obstrykał na tej "foci" wygląda "słit", jakoś mnie i sam pomysł i zlepek językowy nie bawi. ;-)

      Usuń
  7. hejka :-)
    nie zaglądałam tutaj ostatnio i nie widziałam powyższego wpisu a tu taka historia.....czytam sobie Gazetę Wyborczą w ostatni weekend.....czytam artykuł Polki bez granic.....czytam, czytam.....widzę podpis....i nagle olśnienie!!!!! toż to Sylaba!!!!!
    i zaraz cieszyłam do męża....słuchaj, ja znam autorkę (no może znam to za wiele ;-), ale byłam dumna bardzo ;-)
    pozdrawiam serdecznie
    ivonesca

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, super mi miło! Nie wiedziałam nawet, że w "papierowej" Wyborczej to przedrukują. Bym wiedziała, to bym i o tym piała. (Wiedziałam o wersji online). Moją rodzinę podobnie "olśniło", gdy zobaczyli imię i nazwisko. Cieszy mnie, że się ucieszyłaś. I że wpadłaś się tym podzielić. Serdecznie, serdecznie pozdrawiam!

      Usuń
  8. Ja też tak miałam, skamieniałe zasady wtłoczone przez filologię studiowaną w Polsce, ale jakoś nie po drodze mi z tym było żyjąć w "obcym" kraju i też już się wyzbyłam tych perfekcyjności :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To jakim językiem angielskim teraz władasz? Jakiego typu mieszanką? :-)

      Usuń
    2. Miałam na myśli niemiecki. To mieszanka między językiem potocznym, akcentami z kilku landów a uniwersyteckim hochdeutsch. Angielskiego uczyłam się prawie od podstaw w Irlandii, ale jakoś nie potrafię przyjąć tutejszego akcentu, więc znowu jest to wypadkowa tego, co tutaj słyszę, a tego, co słyszę w filmach i na bbc :)

      Usuń
    3. Ach! Przecież że! Niemiecki! Oj, ma tępa głowa... Ale widzisz, Ty znasz dwa języki obce. Tego to zazdroszczę!

      Usuń
  9. Dawno mnie u Ciebie nie było... zastój blogowy u mnie w pełni. Ale o czym innym chciałam. O tej perfekcyjności. Pogodziłam się, że po 12 latach "gorzej" mówię po polsku - znaczy z "akcentem" włoskim, ale przyznam, że smutno mi nadal, jak byle jacy Polacy mi to ciągle od razu na przypadkowym spotkaniu wytykają. Niby gorsza mam być? Ten akcent to sam jakoś tak wchodzi, ja go nie słyszę. Trochę to drażniące to wytykanie, nie sądzisz? By się cieszył taki rodak, że po polsku za granicą sobie gada, a tu zawsze taką "łatkę" Ci przypną.
    A, ja też prawie torunianka. Spod Torunia dokładnie, ale szkoły w Toruniu się kończyło. Sentyment wielki mam do moich miejsc, że aż strach. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A witam w skromnych progach! U mnie może zastoju nie ma, ale przestoje takie, że "styd". Co do akcentu - oczywiście, że sama go nie słyszysz. Musiałabyś się nagrać i odłuchać. :-) Ale rzecz w czym innym - czy celowo coś inaczej wypowiemy? Nie... z rozpędu, z nawyku. Taka jest ta dwujęzyczność. Dlatego macham na to ręką. A nawet dwoma ;-) Pozdrawiam jak zwykle Cię i Twe kapelusze.

      Usuń