środa, 14 listopada 2012

Wyprawa po Złote Runo


Trzeba wiedzieć, gdzie je zdobyć. (Nie leży na popularnych sklepowych stoiskach.)
Trzeba wiedzieć, kiedy się pojawi.
Zaznaczyć zawczasu miesiąc, dzień w kalendarzu.

Wybrać się z rana.
Długo podążać na zachód.
Przy korzystnych wiatrach przejechać na zielonym świetle większość ulicznych krzyżówek.

U celu podróży zacumować „okręt” na ostatnim wolnym, wąskim miejscu parkingowym.
Pokonać wojowniczy tłum gawiedzi...

Szczęściem w mojej nowożytnej bajce nie usypia się pieśnią strażnika. Wystarczy machnąć mu odliczoną gotówką przed nosem i osobiście wypcha skarbem siatę po same uchwyty.

Ale droga powrotna z wymarzonym balastem nie jest łatwa.

Chcąc wrócić cało z wyprawy nie szarżuję ze szczęścia. Ostrożnie drepczę na parking (ciężar torby kaleczy bark). Ostrożnie poruszam się po wilgotnych ulicach ściganych przelotną burzą (pojazd mógłby wpaść w poślizg).

Trzeba jeszcze zdobyć koper. Niejodowaną, nie morską sól. W domu wyparzyć słoiki.

Podobnych „trzeba” znalazłoby się więcej, lecz nic mnie nie powstrzyma.
Ani głodne harpie, ani ziejące ogniem woły, ani rozśpiewane syreny.
Dlatego dzięki absolutnej determinacji pod zakrętkami do słojów typu Twist-off zachodzi w mojej spiżarce cud fermentacji.

Naprawdę nie kojarzę, abym dokonała ostatnio bardziej heroicznej przeprawy w błogostan.
Poza tym, czy można zrobić pod palmą coś równie patriotycznego w okolicy jedenastego listopada, niż posmakować chrupiących małosolnych?




Ps. Jeśli ponownie zdobędę się na tę ekspedycję, na przykład za kilka dni, ogórki zajmą honorowe miejsce wśród talerzy w Święto Dziękczynienia. (Amerykańskie Thanksgiving wypada w tym roku 22-go listopada. Jak nietrudno się domyślić z tego wpisu, będzie wtedy wyjątkowo za co dziękować...)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz