czwartek, 30 kwietnia 2015

Bajki tysiąca i jednej Polki - Przed tysięczną i tysiąc pierwszą podróżą


Ten wpis nie jest wpisem o Kozie i Kozaku, ale o innej dwójce rodzeństwa: Ali i Karinie. Wyjątkowo rzadka i trudna choroba genetyczna Kariny, fibrodysplasia ossificans progressiva (FOP) dyktuje limity jakie człowiek zdoła przekroczyć fizycznie, ale beztroska wyobraźnia i zdrowe słowo pisane nie powinny mieć granic. Dlatego życząc, aby jak najszybciej opracowano lek, na który czeka rodzina Kariny i kilka tysięcy innych chorych na FOP Klub Polek na obczyźnie zadedykował Ali i Karinie serię bajek. Moja bajka poniżej jest ostatnią z cyklu. Karinko, Alu, mamo i tato dziewczynek, pozostali Drodzy Czytelnicy - pozdrawiam i zapraszam!




Istnieje mapa bez krańców świata - są na niej wszystkie kontytenty, miasteczka i wsie, ale jako że zawieruszyła się w bibliotecznym dziale baśni, nabyła magicznych cech: jeśli się na niej stanie, potrafi porwać ze sobą w najbardziej odległe miejsce.
Byli tacy, którzy próbowali przedostać się mapą na skróty na Wielką Rafę Koralową u brzegów Australii, na szczyty Himalajów, a nawet do sklepu obuwniczego dwie przecznice dalej. Te próby jednak kończyły się fiaskiem, bo żaden ze śmiałków nie odkrył, że na wyprawę mogą wybrać się tylko dzieci. Czternastoletnia Ala i jej ośmioletnia siostra Karina poznały także inny sekret mapy - nie da się nią podróżować w pojedynkę. Dziewczynki dobrze wiedzą, że trzeba razem usiąść na wygniecionym papierze i mocno złapać się za ręce i dopiero wtedy otworzy się przed nimi droga. Dokąd tym razem? Jak zwykle tam, gdzie ktoś na tę dwójkę będzie czekał. 
Tak jak tutaj.


Tym razem siostry znalazły się w rozgrzanym słońcem powietrzu i zanim spód mapy dotknął czubków szerokolistnej trawy, dziewczynki uchwyciły odgłos przetaczającej się w oddali burzy. Zaparkowały na obrzeżach opustoszałego skwerku, lecz nie zdążyły się dobrze rozejrzeć, bo z ozdobnych krzewów wyjrzał żółw.






Zwierz w powitaniu skłonił głowę. Przemówił powoli.
- Witajcie! Witajcie w mieście błyskawic.
- Dzień dobry! - odkłoniły się dziewczynki.
- Przepraszam żółwia, ale gdzie jesteśmy? - zapytała Ala schodząc za siostrą z mapy.
- W Orlando na Florydzie.
- Floryda! Byłyśmy tu kiedyś!
- Ej! Tu jest Myszka Miki! - zawołała Karina.
- I Orlando Magic! - dodała siostra. - Ale... to chyba nie w tym miejscu?
- No, nie. Do Disney Worldu macie kawał w tamtą stronę. - Żółw wskazł łapką. - Zaś hala sportowa jest w centrum, a wy wylądowałyście na wschodniej stronie miasta. My natomiast, drogie panie, my stoimi w pełnym słońcu. Mnie nie przeszkadza, ze względu na was przejdźmy jednak w cień. I pozwólcie, że się przedstawię, Alu, Karinko - Tom Żółtobrzuchy.
- Bardzo nam miło!
Ala schyliła się po mapę i cała trójka przeniosła się pod żywopłot osłonięty drobnym listowiem młodziutkiego dębu z gatunku wieczno zielonych.
- Jaki ten papier zniszczony! - Ala delikatnie wsunęła mapę do plecaka. - Niedługo całkiem się rozleci.
- W rzeczy samej! Podróże kształcą, ale potrafią być męczące - westchnął żółw. - Ile zrobiłyście kursów? Ze czterdzieści, prawda? Plus setki tras, jakie mapa odbyła w pojedynkę i niestety! Magia - magią, a nawet najlepszym kondycja wysiada. 
- Mapa latała bez nas? Setki razy? Kiedy? - zdumiała się Karinka.
- Teraz, będąc w waszym posiadaniu, przy czym zawsze zjawiała się na czas wyczuwając, że macie zamiar z niej skorzystać.
- A dokąd latała? - zapytała znów Karina.
- Odwiedzała przyjaciół...
- Jakich przyjaciół?
- Tych, którzy nadali jej magiczne właściwości.
Dziewczynki popatrzyły po sobie marszcząc czoła.
- Wiem, z kim się spotykała! - wykrzyknęła Karina klasnąwszy w ręce. - Z Meili! Z córką Bogów z Taiwanu!
- Ty! Masz rację! I pewnie ze Starym Niedźwiedziem z Berlina!
- Czemu z nim?
- Bo... bo spełnia życzenia? I zakład, że widziała się z kamienną księżniczką z Naumburga? I z Królem Śniegu? I z Babą Martą?

- I pewnie latała do naszych poznańskich koziołków.
- Czy ja wiem? Koziołki wcale nie są tak oddalone od domu!
- Ale są śliczne!
- No, są... są... I śmieszne. Jak foki! Je też pewno odwiedzała. I pandy! I słonie! I trolle i krasnoludy! I owcę Siję!
- Niezupełnie... - wtrącił żółw. - Te postaci nie nadały mapie nadzwyczajnych cech. One je już w pewnym stopniu posiadały, a często wręcz same korzystały z umiejętności mapy.  
- To kto ją przemienił?
- Nie kto, a co: inskrypcje starych ksiąg między którymi leżała wiele lat.
- Naprawdę?
- Spróbujcie kiedyś pomieszkać parę wieków w zamkniętych metrach kwadratowych, spotykając się ciągle z tymi samymi, fascynującymi ludźmi. Murowane, że z niejednym z nich byście się zaprzyjaźniły, a nawet nabrały ich cech...
- Ja się zaprzyjaźniam o wiele szybciej - zauważyła Karinka.
Żółw uśmiechnął się tajemniczo w odpowiedzi.
- A owszem! - dodał spoglądając za siostry. - Doszły mnie słuchy...
- Tu jesteście! - odezwał się zza pleców dziewczynek czyjś głos. - Nie widać was za tymi krzakami!
Dziewczynki odwróciły się i zobaczyły... Niemożliwe! Mały Książę? Serio? Nad jego czupryną zataczały koła wróbel z Ulm i ptak Turul z Budy. Obok chłopca podskakiwał inny - Björn ze Szwecji. Obu prowadził Pan Groszek. Za nimi kroczyli Juan i Smutna Księżniczka (dzięki siostrom-podróżniczkom już nie taka smutna!), Król Atlantyk z Królową Afryką i całkiem wyrośnięte pisklę dropa. Chomik-globtrotter podskubywał czekoladowego Józka, który się o to nie gniewał, bo uważał, że kawałek czekolady należy się każdemu, a dalej, po lwich grzbietach kicał zając Tadek... Wokół niego... O rety! Czyżby zebrali się wszyscy bajkowi współbohaterowie poprzednich wypraw dziewczynek?
- Co wy tu robicie? - wydukała Ala, a Karina zaczęła się rzucać gościom na szyję.
Radosne poszturchiwania, piski i okrzyki uciszyło wkrótce ponaglenie żółwia.
- Pogoda nam dzisiaj nie sprzyja, kochani! Musimy się śpieszyć. Zbierzcie się bliżej i pozwólcie, że wyjaśnię dziewczynkom, dlaczego znalazły się w Orlando.
Bajkowi goście przysiedli na trawie, kierując wzrok na żółwia. Gdy przygasły ostatnie rozmowy, Żółtobrzuchy zwrócił się bezpośrednio do dziewczynek.
- Alu i Karino, rozgryzłyście niejeden sekret mapy. Wiecie, że przywołuje postaci książkowe, jest na ty z autorami najbardziej niewiarygodnych historii, oswaja zjawy, ożywia legendy, zna każdy język i pozwala wam je rozumieć. Odkryłyście, w jaki sposób z jej pomocą wędrować po świecie...
- I w czasie! - Karina weszła żółwiowi w słowo, pomna niedawnej wyprawy na ławeczce spod opactwa w Notre Dame de l'Ouye. 
- Otóż to! Mapa potrafi poruszać się i w snach, i w czasie, i w przestrzeni, jeśli kojarzycie Krzywy Las, Dolinę Aosty czy niedoszłego pasażera Titanica. Ale chciałem zwrócić waszą uwagę na to, że punkty docelowe waszych wizyt nie były przypadkowe. Nie bez przyczyny wylądowałyście w baśniowym Hogwarcie, ale przede wszystkim w miejscach autentycznych: w Windsorze, Crowborough, Heilderbergu, a nawet w murach biblioteki we włoskim Urbs Salvia. To nie wy zapraszałyście mapę na wyprawy, a ona was. Widok z najwyższego budynku świata w Dubaju, jaki, nota bene, oglądałyście dwa razy, też miał odwrócić waszą uwagę od poszukiwań mapy. Bo widzicie... - ciągnął żółw - biblioteka, w której mapa zaczerpnęła mocy od starych ksiąg, manuskryptów, pergaminów, kamiennych tablic... ta biblioteka już nie istnieje. Jej kolekcja została rozproszona po świecie, niekoniecznie po innych bibliotekach, muzeach czy prywatnych kolekcjach. Mapa latała śladem swoich przyjaciół - gdy tylko chowałyście ją do plecaka - bo nawet dzisiaj potrafią udzielić jej magicznej mocy. Tak się składa, że najmłodsza z ksiąg, w towarzystwie której spoczywała kiedyś mapa, znajduje się tutaj. - Żółw zniżył głos unosząc głowę, wskazując noskiem miniaturową budkę na jednym z rogów skweru. - Jest tam, w punkcie wymiany książek.





Wszystkie pary oczu skierowały się na niepozorny, niebieski domek zamocowany na dwóch drewnianych słupach, ale tylko Ala i Karina wyglądały na zdziwione.
- OK. I mapa tam się teraz przedostanie? - wysnuła logiczny wniosek Karina.
- Nie, nie da już rady. Musicie książkę wyjąć. We dwie.
Na te słowa na środku wybetowanego ryneczku wiatr poderwał w górę suche dębowe listki i sypnął nimi w biblioteczkę, a w oddali znów zadudnił piorun.
- Plan działania jest prosty: Ala z Kariną podejdą do budki... Sokole Oko? - Żółtobrzuchy odwrócił się do indiańskiego chłopca stojącego na uboczu. - Pamiętałeś o kluczu?
Chłopiec wyciągnął z kieszeni liść, podobny do tego, o którym opowiadał, że potrafi uszczęśliwiać.
Żółw spojrzał na starszą siostrę. 
- Alu, otworzysz nim drugie dno biblioteczki i wyjmiesz stamtąd dużą książkę. Ostrzegam, jest bardzo ciężka. Nie upuść jej. Zabrał pan egzemplarz jakiejś swojej książki, panie Dickens? - żółw zwrócił się nagle do brodatego mężczyzny. I on sam i jego frak zdał się dziewczynkom o wiele starszy od ich poprzedniego spotkania.
- Mam!
- Świetnie. Może go pan dać Karinie? Kiedy wyjmą księgę, włożą na wymianę pana książkę. I to chyba tyle. Dacie radę, dziewczyny? Wiecie, co macie robić?
- Tak jest! To żadna filozofia - odparła Ala, wstając.
W tym samym momencie pojawiła się na skwerze pani z bardzo znudzoną miną i z psem na smyczy. Ponaglając szczeniaka, przeprowadzała go od drzewa do drzewa w kierunku, gdzie odbywało się tajne zebranie. Dziewczynki zamarły zaniepokojone.
- Ojej! I co teraz? - pisnęła Karina.
- Nic... Pies, owszem, czuje nas i widzi, ale dla jego właścicielki jesteśmy niewidzialni. Oprócz was, dziewczynki.
- Wskakujmy na mapę! - Ala odruchowo szarpnęła za plecak, ale przypomniała sobie, że mapa może nie ruszyć...
- Nie macie wyjścia. Śmigajcie do budki. Kiedy miniecie panią z psem, uśmiechnijcie się tylko i powiedzcie Hi! How are you? Powtórzcie: Hi! How are you?
- Hi! How are you?
- Bardzo ładnie! A teraz biegiem! - Smutna Księżniczka popchnęła lekko dziewczynki na chodnik, skąd wyraźnie było widać granatowe niebo tam, gdzie jeszcze niedawno świeciło słońce.
Na widok sióstr szczeniak rozpiszczał się na dobre.
Ala z Kariną wydusiły z siebie grzecznościowe dzień dobry i nie czekając na odpowiedź ruszyły truchtem przed siebie. Podbiegły do biblioteczki w tym samym momencie, gdy pani z psem wsiadła do stojącego przy skwerze samochodu. Znów zerwał się wiatr i znów zawirowało suchymi listkami dębu. Samochód odjechał. Kolejny podmuch wiatru z trzaskiem otworzył niedomknięte drzwiczki budki.





Ala dobiegła pierwsza i sięgnęła drzwiczek.
- Przytrzymasz?
Młodsza siostra złapała za uchwyt, a starsza zaczęła szybko wybierać książki, odkładając na chodnik tanie kryminały, przedruki klasyki, wyciągając przetarte grzbiety, powyginane uszy wydań cieniutkich i sztywne, kartonowe oglądajki dla najmłodszych. Wreszcie spodnie wieko ukazało się w całej okazałości. Ala wsunęła liść w podłużną szparę i klapa samoczynnie się uniosła.
- O matko! Przecież to jakaś wielka ceglicha... Łomem tego nie wyjmiesz! - jęknęła dziewczynka mocując się ze starym, szytym woluminem o skórzanej okładce i pożółkłych kartkach. Aż ugięła się pod jego ciężarem.
- Karina! Zatrzaśnij klapę, zabierz liść i powkładaj książki z powrotem!
Karinie nie trzeba było dwa razy powtarzać! Uprzątnęła jak należy, dokładając pierwsze zbiorowe wydanie opowieści Oliwiera Twista i porządnie zamknęła drzwiczki.
Wreszcie Ala z ulgą położyła starą księgę na trawie pod dębem.
- I co teraz? - zapytała żółwia, łapiąc oddech.
- Wyjmijcie mapę i zróbcie z niej okładkę dla książki.
- A jeśli papier się porwie?
- Nie porwie się. Nie w waszych rękach.
Dziewczynki niepewnie zagięły do środka górny i dolny brzeg mapy. Ułożyły na niej księgę.
- O czym to jest? - spytała Karinka, zaglądając na stronę tytułową. Zaczęła sylabizować. - O Cia-łach As-tral-nych i...
- Potem poczytacie to magnus opus, teraz włóżcie okładki w rękawy z mapy, bo nadchodzi nawałnica! Naprawdę nie mamy wiele czasu - przerwał żółw.
- OK! - odkrzyknęła za moment Ala. - Gotowe. Teraz co?
- Odczekajmy kilka minut - odparł.
- I potem mapa będzie jak nowa, prawda? - zapytała Karina.
- Lepiej tego ująć nie mogłaś... - wyszeptała księga, ale nikt jej nie usłyszał.
- I polecimy sobie na plażę! - ucieszyła się Karinka.
Błysnęło. Burzowe chmury kłębiły się zaledwie kilka mil od skweru. Żółw wyciągnął szyję i zastygł na chwilkę.
- Niedobrze... Niedobrze... O czym wy...? Dokąd chcecie lecieć? Na plażę? Nie dzisiaj, dziewczynki! Musicie wracać do domu.
- Myślałam, że skoro już tu jesteśmy, to podskoczymy chociaż do Kennedy Space Center! Czytałam, że można zobaczyć na wystawie wahadłowiec Atlantis!
- Można! - potwierdził entuzjastycznie Mały Książę wyciągając smartfona. - I to jak można! Zobaczcie same...
































Ćwir, ćwir! Poszybować takim! - zaświergotały ptaki.
- Mapa jest za słaba - wtrącił znów żółw. - W tym stanie już dużo nie wytrzyma. A poza tym, to nasze spotkanie jest 999-tą wyprawą mapy. Posłuchajcie uważnie: tysięczna będzie się liczyła podwójnie - jako tysięczna i tysiąc pierwsza. I w tę trasę, jeśli się zdecydujecie, wybierzecie się osobno.
Ala z Karinką popatrzyły zaskoczone na żółwia.
- Nie rozumiem - wyszeptała starsza siostra.
- Usiądziecie na mapie razem, jak zwykle trzymając się za ręce, jednak nie będziecie miały wpływu na to, dokąd mapa was zabierze, jak dotąd czasem bywało i, jak wspomniałem, wylądujecie osobno, każda w innym zakątku świata.
Zapadła cisza, w której znów zagrało podwójne uderzenie pioruna.
Na pewno nigdzie się nie ruszam bez Kariny! Gdzie jest powiedziane, że musimy dalej bawić się w wycieczki po globie? Możemy wrócić do domu, schować mapę i nigdy już z niej nie korzystać...
- Możecie - odezwał się żółw, który najwidoczniej usłyszał myśl Alicji. - Oczywiście, że możecie, ale w ten sposób wiele stracicie. Po tej podwójnej podróży mapa nabierze nowych właściwości, a wy przeżyjecie przygodę nieporównywalną do dotychczasowych. Pod warunkiem, że podejmiecie ryzyko tysiąc i tysiąc pierwszej drogi...
- Tylko jak wrócimy bez trzymania się za ręce? A mapa? Rozdwoi się?
Dziewczynki popatrzyły po przybyłych, szukając rozwiązania.
- Tego nie wiem - odrzekł żółw. - Liczę po cichu, że kiedyś mi o tym opowiecie.
- Rozumiemy, że następna wyprawa jawi się jako wielka niewiadoma i dlatego właśnie wszyscy przybyliśmy, żeby was zdopingować, pomóc podjąć wam właściwą decyzję, tak jak wy pomogliście niektórym z nas - odrzekła Królowa Afryka.
- Zaufałyście mapie nie raz. Czy macie do niej jakieś zastrzeżenia? - dodał Król Atlantyk.
- Nie... Oczywiście, że nie... - zaczęła niepewnie starsza siostra.
- A właśnie, że tak! Jeden lot wcale nie był przyjemny! Wiatr wiał tak mocno, że Ala musiała użyć hamulca bezpieczeństwa i nie dość, że zostałyśmy oblane sokami z warzyw, to obsypały nas trociny! Ładna mi magia! - zauważyła Karina i wytknęła zaczepnie język.
- Zgadza się. Było tak! Ale czy wyprawa okazała się nieudana? - spytał jeden z trolli.
- No... nie...
- Czyli nie podważacie intencji przewodniczki? - dodał inny.
- Nie...
- Mapa wie, co robi - dodał Król Śniegu.
Ala z Kariną nadal nie były przekonane. Czyżby plany powrotu do Acapulco, do parku wodnego Alton Towers i wyjazd do parku Playmobil po prostu wzięły w łeb? Poza tym Karina tak bardzo chciała odwiedzić znów Lenę i Nini i pozostałych nowopoznanych towarzyszy zabaw.
Za radą żółwia przygotowały się jednak do drogi powrotnej. Usiadły po turecku, Karinka na kolanach Ali, na księdze opatulonej mapą. Mimo słów otuchy, wciąż były pewne wątpliwości.
- Ale dlaczego mamy zostać rozdzielone? - wyrwało się Ali.
- Bo nie każdą podróż w życiu da się przejść razem... w to samo miejsce - odparła z trudem księga.
 Wszyscy wstrzymali oddech.
- I kolejna wyprawa... ma przygotować was na taką... ewentualność - głos księgi łamał się jak stukot błyskawic.
Palce sióstr splotły się ciaśniej.
Dziewczynki poczuły znajomy, delikatny ruch w górę.
- Ale w jaki sposób wrócimy z tej podwójnej podróży? Która z nas będzie miała mapę?
- Nie martwcie się zawczasu o szczegóły - dodał gromko opasły tom.
- Ale ja nie chcę być sama i już! - zaprotestowała Karina, tęskniąc nagle za Śpioszkiem, swoją przytulanka.
- Nie będziesz. Żadnej niewiadomej nie przekracza się samemu... nawet, jeśli jest się o tym... stuprocentowo przekonanym... Tyle wam gwarantuję.
- To się jeszcze zobaczy, co Karina?
- Się zobaczy! - Karina przytuliła się do Ali i pomachała malejącym postaciom w dole. - Do widzenia! 
Odmachał dziewczynkom las rąk.
Zaczęły padać ciepłe, ciężkie krople deszczu.
- Czy możemy polecieć ociupinkę szybciej? - spytała Karinka.
- Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej? - rozjaśniła się księga, otulona rozpędzającą się mapą. - Proszę bardzo! Powrót do domu po każdej przejażdżce macie jak w banku! Tego możecie być pewne nawet na tysiąc... tysiąc jeden procent!

czwartek, 26 marca 2015

Zaklinacz deszczu

Dzień upalny, od dawna czekamy na deszcz.

Kozak biega po dworze w krótkich portkach, a i tak się poci.
Stoi i się poci.
Przysiada, pot nie przestaje zlepiać mu fryzu na skroniach.
Wszyscy pochowali się rozumnie przed gorącem, a on jeden jak ten palec, który skaleczył w garażu, musi się wyróżniać i sterczy na betonowym podjeździe.

Że też się nie nudzi.

Obserwuję go przez niedomknięte drzwi.
Wychodzę zapytać, czy może zmienił zdanie i woli wejść do domu, lecz nie odpowiada, bo wyrzuca z siebie ważne wydarzenie, o jakim jeszcze dzisiaj nie miałam przyjemności z ust syna usłyszeć.
- Mamo! Widziałem pajęczynę - przeżywa po angielsku, ale ja, za pozwoleniem, zrelacjonuję po polsku.
- To się cieszę. Gdzie ją widziałeś?
- Tam!
Za przedłużeniem ręki wyraźnie rysuje się metalowa palisada czarnego płotu sąsiadów.
- To chodź już do domu...
- I wiesz co? Ta pajęczyna była taka piękna...
- Domyślam się, ale wejdź już do domu...
- ...że ją całą poplułem!
???
- Plułem i plułem, a kiedy skończyłem, była jeszcze piękniejsza! Wiesz, że moja ślina wyglądała na tej pajęczynie jak prawdziwa rosa? Zobacz! Jeszcze wisi!


środa, 24 grudnia 2014

Wesołe Święta

Nigdy nie opisywałam swoich Wigilii za oceanem, bieżącej też nie dałabym rady spisać uczciwie, ale w tym najkrótszym z wpisów chciałam się podzielić obrazkiem spod choinki. Oto latają rozpruwane opakowania, Kozak wyczytuje kolejne imiona, rozdaje prezenty, potykając się o roztwarte pudełka i papierzyska. Wreszcie pobojowisko przygasa, a Kozak otumaniony szczęściem wzdycha z entuzjazmem:
- Uwielbiam Boże Przyrodzenie!

A zmieniając klimat, wklejam jeszcze fragment z koncertów gwiazdkowych, jakie chór, w którym śpiewam, przedstawił w tym roku z pomocą orkiestry.

I życzę Wam przy okazji wszystkiego dobrego, żeby miało się w życiu w co wierzyć i kogo kochać.

Sylaba



czwartek, 4 grudnia 2014

Lekcja Pięćdziesiąta: Nie na jawie - in my dreams

Odkąd ogłoszono we wrześniu, że na tegorocznym bożonarodzeniowym koncercie chóru odtworzymy amerykańskie szlagiery gwiazdkowe z lat 30-tych i 40-tych, ciągle chodzi mi po głowie piosenka I'll Be Home for Christmas (Na święta będę w domu) wylansowana przez Binga Crosby'ego. Zazwyczaj słucham tej piosenki i użalam się nad sobą. Ostatnio jednak rozmyślam o tych, dla których piosenka powstała: o żołnierzach II-giej wojny światowej.

Przy okazji łapię się na tym, że jeśli w przypływie rozmyślań dostrzegę Kozę, moją córkę, od razu ustawiam ją do szeregu pytaniami, na które wiem, że dziewczyna nie ma ochoty.
- To w którym roku wybuchła II-ga wojna światowa?
- Tysiąc o-siem-set... - zaczyna po angielsku - tysiąc osiemset... tysiąc dziewięćset... - Dziecko wie, że rozbija się nie o same fakty, ale też o moje sponiewierane rodzinnymi stratami emocje, więc sobie na nich lekko pogrywa. Poprawiwszy błąd, którego przecież nie było, a zaledwie świetny dowcip, MAMO!!! czeka, aż ochłonę ze zgorszenia.
- OK. A dalej?
- Nie pamiętam!
Patrzę na córkę spode łba.
- Trzydziesty dziewiąty - rzecze wreszcie.
- A w którym się skończyła?
- Pięć lat później.
- Zastanów się.
- Sześć lat później.
- Czyli w którym roku?
I potrafię tak w kółko. 
Koza też.

I'll Be Home for Christmas napisano z myślą o amerykańskim żołnierzu ostatniej wojny światowej i właśnie takiego poznałam tydzień temu, gdy z krewnymi i znajomych obchodziliśmy Thanksgiving, Święto Dziękczynienia. Podsłuchałam z drugiego końca stołu, że dzisiejszy weteran miał osiemnaście lat, zgłaszając się na komisję poborową, i że latał potem nad Europą transportując spadochroniarzy. Napadłam go przy deserze prosząc o wspomnienia z tego okresu i ze wszystkich zwierzeń utknęła mi myśl wypowiedziana mimochodem.
- Byliśmy młodzi i tak naprawdę nie mieliśmy pojęcia, co robimy.
I druga, dodana na odchodne:
- Wygraliśmy tę wojnę liczebnością. W odpowiednim momencie było nas [aliantów] więcej, niż wojsk wroga.
I to tyle o micie niepokonanej armii amerykańskiej.

Max, bo tak prosił zwracać się do siebie rozmówca, wrócił z wojny do domu na Gwiazdkę nie tylko in his dreams, w marzeniach, jak wzmiankuje ostatnia linijka tekstu. Rzeczywiście dotarł w rodzinne strony. Poznał w Indianie Polkę trzeciej generacji, mówiącą jeszcze po polsku, zakochał się z wzajemnością...

Moi dziadkowie już o historiach wojennych mi nie opowiedzą, ale wiem, że pochodzili z tych samych okolic, z tego samego miasteczka. Mieszkali na równoległych ulicach, a poznali się dopiero w 1942 roku. On, wysoki, przystojny, czarnobrewy, o długich palcach muzyka. Ona drobniejsza i przepięknie uśmiechnięta, w sukienkach szytych na miarę. Znali się może trzy miesiące, gdy zapadła decyzja o ślubie, a krótki, początkowy staż małżeński po przymusowym wcieleniu dziadka do armii niemieckiej przerwał wyjazd do Danii. Potrafiąc grać na kilku instrumentach, dziadek trafił do orkiestry. Żałuję, że nie zapytałam w porę, dlaczego pewnego dnia zagrał na środku niemieckich koszar (?) polski hymn państwowy? Czy chciał popełnić samobójstwo? Czy była to brawura czy odwaga? W rodzinie mówi się, że było jak w Pianiście, kiedy niemiecki kapitan, zachwycony grą daruje Szpilmanowi życie. Egzekucja ominęła dziadka tylko dlatego, że żal było pozbywać się utalentowanego muzyka. Ale co poczuł, gdy dowiedział się znów innego dnia, że ma odstawić nuty i strzelać z działa przeciwlotniczego do alianckich samolotów? Opowiadał, że tak marnie celowo celował, aż odsunięto go od zadania. A zaraz potem dostał się do niewoli amerykańskiej, gdzie nagle jeden po drugim niemieccyżołnierze mówiący po polsku zaczęli wiązać sobie na ramionach biało-czerwone kolory. Wyłowiwszy z więźniów kolumny Polaków, Amerykanie przerzucili ich do Anglii i stamtąd można było wreszcie zawalczyć oficjalnie po właściwej stronie. 

Wcielenie na siłę do Wehrmachtu albo kulka w łeb i wywózka najbliższych do obozu. Co wybrać? Czy gdyby dziadek nie poznał babci, nie zakochał się, mniej ceniłby życie i odmówiłby założenia niemieckiego munduru? Czy straciwszy głowę dla uroczej, siedemnastoletniej panny Kowalskiej nadzwyczajnie w świecie się ocalił?
Historia nie jest czarno-biała, mówię Kozie. Nawet ta zupełnie wczorajsza, kiedy oboje z Kozakiem - siostra z bratem - przyszliście na siebie wspólnie poskarżyć. I widać to na przedwojennych zdjęciach, że kontrast kontrastem, a jest też sporo szarości.

I'll Be Home for Christmas.
Ciekawa jestem, kiedy pierwszy raz moi dziadkowie usłyszeli tę piosenkę.
Nauczywszy się na obczyźnie angielskiego, dziadek, jak przypuszczam, tekst by zrozumiał, bo jest prosty. Może trochę trudności sprawiłoby słowo mistletoe - jemioła, pod którą świąteczny pocałunek jest gwarancją ziszczenia marzeń zakochanych. Przynajmniej według konwencjonalnej, okolicznościowej komedii romantycznej made in USA.

Moi dziadkowie nie całowali się pod jemiołą zawieszoną u sufitu (czy na drzwiach wejściowych). Tego jestem prawie pewna. Całowali się pod groźbą rozłąki w środku potwornej wojny, a nie mam najmniejszych wątpliwości, oglądając ich kilka wspólnych zdjęć, jakie przetrwały, że podejmując szybką decyzję o ślubie byli zakochani po czubki swych eleganckich fryzur z lat 40-tych. Wiadomo, myśl o rozstaniu przeraża, jaka więc siła w wojennej i powojennej beznadziei pozwoliła im trwać ze sobą, najpierw na kilkuletnią odległość, potem na długo, długo w domu, który dziadek wybudował, harując jak wół? Ile lat, patrząc na męża, widziała w nim babcia zabójczo przystojnego młodziaka, który miał gadanego jak mało kto? Wielka szkoda, że nie mogę zapuścić się na chwilkę do przeszłości, żeby dowiedzieć się, czy perorował swym zwyczajem, kiedy pierwszy raz zobaczył babcię? Czy jąkał się niczym struny mandoliny, którą przyszedł dziewczynie nastroić?

Miłość, podobnie do każdej innej historii, rzecz złożona. W każdej są dwie strony medalu i nie zamierzam żadnej z nich wygładzać. Pozwalam im żyć takimi, jakimi są, nawet jeśli ciągną wstecz lub w niezawiniony wstyd. Chcę, żeby dzieci miały świadomość, że to, co dziś mają, to składowa poświęceń wielu pokoleń, ale też uczuć, które przetrwały. I chcę, żeby Koza wiedziała, nawet zbudzona w środku nocy, że druga wojna światowa nie rozpoczęła się od japońskiego nalotu na amerykańskie Pearl Harbor 7-go grudnia 1941 roku.

- Hej, to w którym roku urodzili się Twoi dziadkowie z Polski? - męczę córkę.
Odpowie, jak zwykle już po angielsku.
- Byś mogła spróbować po polsku? - zachęcam na ile starcza sił.
- Eee... już się po polsku nagadałam...
- KIEDY?
- W nocy. Śniło mi się, że byłam w Polsce i te moje gadatliwe kuzynki nie dały mi spokoju! I dorośli to samo! Mamy za dużą rodzinę!

piątek, 31 października 2014

Wcale mu nie mówiłam, że zbliżają się pierwsze dni listopada...

Piękny, słoneczny dzień. Aż przyjemnie usiąść w cieniu.
Huśtają się w drzewach włosy włochate. W gęstych firankach. Na popielato.




















- Co to jest?
- Spanish Moss. Oplątwa. To taka roślina, która lubi rosnąć na drzewach.
- Czy ona rośnie w Polsce?
- Nie...
- A ja myślałem, że Spanish Moss to wierzba płakająca.
- Wierzba płacząca inaczej wygląda i sama jest drzewem, a nie rośliną żyjącą na drugiej.
Opisuję Kozakowi. Przypomniał sobie podłużne listki na luźno zwieszonych, smukłych gałązkach.
- A dlaczego mówi się wierzba płacząca?
- Nie wiem. Może dlatego, że melancholijnie wygląda, kiedy wiatr porusza jej gałęziami.
A czemu pytasz?
- Myślałem, że mówi się wierzba płacząca, bo ludzie na nią patrzą i myślą o tym, jakie życie jest smutne...

piątek, 24 października 2014

„Zmiana obuwia” - zamiast w kapciach - występ w Wysokich Obcasach

W ramach akcji Agory Polki bez granic napisałam list o tym, co może stać się z życiem poza Polską, a konkretniej, po ulubionemu podeszłam do tematu z perspektywy językowej. 

Tekst ukazał się wczoraj na stronie Wysokich Obcasów tutaj właśnie: Granic językowych nie przekraczam i, co było do przewidzenia, musiałam się z Wami podzielić. 

Gdyby link się zaparł i nie dał się roztworzyć”, to wklejam artykuł pod spodem:

Droga Zuzo! [Zuza to pani, która zachęciła mnie do wynurzeń]

Życie poza Polską bezdyskusyjnie wpłynęło na moje podejście do języka i proszę mi wierzyć, że był to dla mnie niełatwy proces. Początki zmian po prawdzie przebiegały w Polsce, ale nie wiem, czy przybrałyby dzisiejszy obrót, gdybym nie zakorzeniła się w Stanach.

Jako dziecko chowane w Polsce Ludowej przyjęłam, że cały świat obowiązuje czystość wypowiedzi. W byłym NRD mówiło się po niemiecku, w ZSRR po rosyjsku, a w Jugosławii - wybacz aż skrajną naiwność - wiadomo, że po jugosławiańsku. Mniejszości narodowe po prostu nie istniały. Dialektów nie wspominano. Dlatego odkrycie innego języka zakorzenionego na własnym podwórku mogę dziś porównać do stanu adaptacyjnego, jaki funduje uraz psychiczny. Amerykanin, załóżmy, że po czterdziestce, potrafi powiedzieć Pamiętam ten moment, kiedy dowiedziałem się o śmierci Elvisa..., a ja z podobną intensywnością zapamiętałam pierwsze zetknięcie się z kimś, kto pod polskim niebem, w nadmorskim miasteczku mówił inaczej niż reszta, nie wyglądając przy tym na zagranicznego turystę. Rozmowa toczyła się przy kiosku. Przysadzista kobieta w barwnej chuście zakupiła pudełko zapałek, szwargocąc w kompletnie mi nieznanym języku i zbaraniałam. A potem nastąpiło jeszcze gorsze: zorientowałam się, że takich odstępców od reguły mieszka w kraju przynajmniej dwóch, bo sprzedawczyni z kiosku to co? Pies? (Też Kaszubka, jak klientka od zapałek, naturalnie, ale co ja wtedy wiedziałam?)

Zapomniałam z czasem o tym incydencie, ale podświadomie przyjęłam, że można mieszkać w granicach państwa polskiego i posługiwać się innym językiem. Sama smarowałam w pamiętniku sekret za sekretem licealną angielszczyzną i jeszcze umyśliłam sobie ją ulepszyć na studiach językowych, lecz płynnie myślałam tylko po polsku. I ci, którzy chcieli poznać moją mowę ojczystą mieli wkrótce spotkać we mnie sojusznika. Postanowiłam, że tak ich nauczę polskiego, że szczęki poopadają. Poprawiałam wszystko, co się jeszcze po zajęciach ruszało. Wbijałam do głowy Amerykanom, że lek - jeden ze znanych im jeszcze w Stanach polskich wyrazów - to tabletka lub syrop na kaszel, a nie imię przewodniczącego pierwszych wolnych związków zawodowych Solidarność. Nadgorliwa dbałość o wymowę stawała się nie do zniesienia również w moim ewoluującym angielskim. Podpowiadałam współrodakom, bo z przyzwyczajenia ubezdźwięczniamy końcówki, żeby jednak starali się udźwięczniać ostatnie litery, gdzie trzeba. Żeby nie nazywać kolegi z pracy kaczką. Co prawda on, Doug mu było, słyszał z polskich ust duck, gdy się do niego zwracano, ale nie miał za złe, że za pomocą dawno wyrobionych reguł wymowy, a ja? Krzywiłam się, jeśli ktoś zapisywał moje imię tak nie tak, jak należy.

Niedługo potem zbierałam się do Stanów z ważną wizytą na szczeblu prywatnym i byłam przekonana, że znam i polski i angielski na ile mi to potrzebne do życia (czytaj: prawie idealnie), a tu guzioł z pętelką! Zaplątałam się w amerykańskim angielskim zaraz na wstępie, na pierwszym spotkaniu z rodziną męża, bo dopiero wtedy uzmysłowiłam sobie, że po angielsku mówię językiem literackim o bardzo wąskim zakresie. W dodatku z brytyjskimi naleciałościami. Popisałam się czym chata bogata, bo jaki przedstawiciel klasy średniej w Stanach powie splendid, gdy pada propozycja podjechania do sklepu sieci wszystko za dolara? Great się mówi, jak coś się podoba. Świetnie i tyle. Żadne wybornie”. Poza tym kompletnie rozłożyłam się przy czasownikach. Ja do ludzi oszczędnie, po jednym wyrazie, a oni do mnie po dwa: ja - discover, oni - find out; ja - omit, oni - leave out; ja - postpone, oni - put off. Najpoważniej się zbłaźniłam przy zadaniu domowym bratanicy męża. Miała opisać i zilustrować kraj spoza kontytentu północnoamerykańskiego. Ze względu na mój przyjazd wybrano do zadania Polskę, więc naszkicowałam flagę, ale wyszła koślawo. Posłałam dziewuszkę do dorosłych zebranych w kuchni - mała nawet nie wiedziała, po co idzie. (Ja wiedziałam. Po gumkę do mazania.) I wyszło na to, że poprosiła o prezerwatywę, czyli a rubber, ale zamieszanie zakończyło się szczęśliwie, bo przyniesiono mi an ereaser.

Tego rodzaju wpadki podcięły mi skrzydła. Unikałam mówienia po angielsku poza tym, co niezbędne i zaszyłam się w polskich listach i książkach, aż przyszedł czas na odwet. Nagle dała o sobie znać ambicja, jakiej wcześniej nie znałam. Brytyjskie słownictwo dawno odstawiłam do lamusa, lecz postanowiłam wtopić się w kraj akcentem. Dręczyłam znajomych Amerykanów, żeby mnie poprawiali - nie lubią tego! - i dopięłam swego. Kiedy ulepszoną gadką zaczęłam nagabywać nowe twarze, odzew był wielce przyjemny: What state are you from? No, właśnie! Z jakiego stanu pochodzę? Ja, torunianka w każdym calu. Odpowiadałam, że z Winconsin, zakładając, że wiedzą o tej części Stanów ledwie tyle co ja, mianowicie, że trzeba jej szukać przy granicy z Kanadą. Może nieładnie, ale swój sukces na obczyźnie mierzyłam wówczas częstotliwością z jaką słyszałam pytanie o rzekome amerykańskie pochodzenie. Należy przy tym dodać, że szarada się kończyła, jeśli odurzona sukcesem za dużo wypiłam. Po którymś kieliszku pierwsza literka w takim other, oven i tym podobnych nie dała się dłużej zamortyzować krótkim a i stawała się apiać polskim o, a na dobitkę zamiast yeah chlapałam pomorskim jo.

Jak dalece można się posunąć dla zmiany tożsamości językowej? Nie wiem. Moje eksperymenty ukróciło urodzenie dzieci. Po pierwszym jeszcze się łudziłam, ale po drugim nie było najmniejszych wątpliwości: nie wrócę do Polski. Przestałam się świadomie w cokolwiek wtapiać. Postanowiłam przynajmniej wrócić do języka polskiego na co dzień, nieświadomie unosząc poprzeczkę jeszcze wyżej. Rozpoczęło się uciążliwe balansowanie między dwoma językami i w tej pozycji tkwię do dziś.

Nie używam pinglish. Nie trzymam ubrań w klozecie (closet - szafa wnękowa), nie wynajmowałam nigdy apartamentu, bo w życiu nie byłoby mnie na niego stać! (Apartment - mieszkanie.) Nie podobają mi się wyrażenia typu giętkość umysłu czy kreatywność. Unikam ich, bo inaczej potwierdzałabym, czepiając się np. creative, że bez niego Polacy dotychczas byli intelektualnie niedorozwinięci, zaledwie twórczy albo pomysłowi”.

Długoletni pobyt w Stanach spowodował, że dopuszczam się zupełnie innego rodzaju akrobacji językowych. Gdy jesteśmy sami, na skutek ciągłej wymiany zdań z dzieckiem (ile się da po polsku), z pracodawcą (tylko po angielsku), z kasjerką (znów angielski), z mężem (głównie angielski), z psiapsiółką (z jedną tak, z inną siak), z polską rodziną na Skypie, ja i mój łeb zmieniamy sobie tory myślowe przemieszczając się z jednego języka w drugi całymi frazami. Poruszam się wzdłuż granicy dwóch języków nieco pokręconym slalomem, wymiennie zapożyczając trochę z jednej strony, trochę z drugiej, ale z uwzględnieniem znanej mi składni. Ilustrując tę teorię, I'd use a few English words followed by a few Polish ones: w zależności od tego what feels right at the moment. Sprostuję, że wyrażałabym się jak leci także na głos -  która myśl pierwsza, ta lepsza, niezależnie od języka jaki wymusi uwagę.

Czy żal, że nie podchodzę do języków tak zasadniczo jak kiedyś? Tak, bo mam wrażenie, że nie umiem na zamówienie przywołać z kapelusza tylu określeń w danym języku, ile dusza zapragnie. Nie, bo paradoksalnie dam radę opisać rzecz dwa razy. Tak, bo zacinam się, kiedy lepsze słówko znajduje się po drugiej stronie słownika. Nie, bo ciągłe zderzanie się dwóch systemów językowych obfituje w niespodzianki semantyczne, które, przyznaję, ubóstwiam. I prawda, są chwile, że cała ta podwójna kompetencja językowa, do której zmusza wybór życia poza krajem zdaje mi się głęboko przereklamowana.

Biorąc pod lupę sposób w jaki dzisiaj mówię, powtórzę, że bilans nie jest prosty. Dla Brytyjczyka gadam jak Amerykanka. Dla Amerykanina I sound cute. Że niby mówię tak, że miło dla ucha. (Czyli jak?) Dziwię się, jeśli Polak wytyka, że obcy akcent minimalnie kładzie się cieniem na polszczyźnie. Dla mnie największym osiągnięciem jest to, że po prostu przyjęłam ten galimatias zdań za normę.

Pobyt za Atlantykiem odzwyczaił mnie od podchodzenia do nauki języka z precyzją, jeśli zanosi się na to, że nie będzie potrzebna do szczęścia. Przestałam ganiać panie w urzędach tylko dlatego, że literkę w w moim imieniu biorą za literówkę i wpisują w papierach Sylvia. Mogę powiedzieć, że zadomowienie się w Stanach uleczyło mnie w pewnym sensie z drobnoustrojowego krytykanctwa.

Powtarzam często i Tobie też się przyznam, że nigdy nie wstydziłam się polskiego pochodzenia, nawet kiedy gubiłam się w amerykańskich dialektach, nawet kiedy próbowałam sprawdzić, czy można sobie zostać rasową" Amerykanką (kimś, kogo rodzina mieszka tu bodaj dwa pokolenia). Ów epizod potwierdził, że nie warto być tym, kim się nie jest. Ciekawiej bywa, gdy na dzień dobry mówię, skąd pochodzę, bo wiadomość, że z Polski generalnie w Stanach budzi entuzjazm. Czy robię w domu pierogi? Tak się składa, że rozmówca jadł je gdzieś tam i bardzo smakowały. I jeszcze się okazuje, że jakaś ciotka, kuzyn, babka, przyszywany wuj lub rodzona wręcz matka była rodem z Polski. Jest to niezwykle miłe tu, gdzie mieszkam na Florydzie, bez podpory solidnej, polskiej enklawy na wzór niektórych północnych miast, że ktoś zupełnie obcy próbuje się ze mną bratać przez żołądek na środku spożywczego.

Starszemu Amerykaninowi oprócz pierogów przypomni się również polski robotniczy środek na walkę z sowieckim reżimem: Lek Łolesa (Lech Wałęsa). Ale teraz, kiedy od rzucenia pomysłem wyjazdu do Stanów minęły dwie dekady, nie odważyłabym się poprawiać polszczyzny, a tym bardziej angielszczyzny nikogo, kto próbuje po prostu się z drugim dogadać. Nic mi do tego. Tych granic językowych nie przekraczam i wrzucam sobie na luz, szczególnie, że jedynymi Amerykanami, których dziś uczę polskiego są moje dzieci. Powodzenia tym, którzy chcą do nastolatka podchodzić zbyt pryncypialnie!

[O czym Wy, czytelnicy tego bloga, wiecie najlepiej.]

sobota, 4 października 2014

Bądźmy sobie

W Klubie Polki (i Polaka) na obczyźnie rzucono temat mój kraj idealny. Puszczamy wodze wyobraźni zdań warunkowych - gdyby tak można było przeflancować to, co dobre z Polski na swój zagraniczny grunt i odwrotnie, co takiego byśmy ze sobą zabrali?

Mój post wypada jako jeden z ostatnich i trudno dorzucić po miesiącu wpisów cokolwiek oryginalnego. Powiedzieliście prawie wszystko, Drodzy Klubowicze. I ja zresztą też wspominałam wcześniej na swoim blogu o tym, z czym się wyrastało i czego żal. Np. o małosolnych zwierzałam się tutaj.

Pisząc o Stanach błędem byłoby nie zawęzić pisania do konkretnego regionu, więc i tym razem trzymam się niektórych odcinków Florydy.  
Dziś będzie o plażach publicznych. 

W telegraficznym skrócie - na polską plażę zabrałabym stąd:

1. czyste, darmowe szalety przy parkingu
2. prysznice nie tylko w budynku z WC, ale przy samym zejściu z plaży
3. nawet u szczytu sezonu przestrzeń wokół siebie, żeby nie wyglądała jak patchwork: mój brzeg ręcznika przy sąsiadów kocykach
oraz
4. wyglądającego, że miło, lecz bez przerostu formy nad treścią pana porządkowego w kąpielówkach. I o te kąpielówki się głównie rozbija. Zafundowałabym polskim panom amerykańskie plażówki, a mowa o stroju z nogaweczkami do pół uda. Żadnych ciasnot w kroku uwidaczniających ichnie klejnoty. Luz proponuję i w tym rewirze.

Na florydzką plażę zabrałabym:

1. obiadową jadłodalnię, żeby czekała na mnie przy zejściu z plaży - nie musi być w tym samym budynku, co WC i prysznice ;-)
2. trochę kamlotów lub parawanik, aby można było przynieść nad wodę laptopa i nie martwić się, że gdy zawieje wiaterek, piasek zniszczy sprzęt
3. skarpę spod Chłapowa.

Dodatkowo

4. w wyznaczonym miejscu oceanu przeciętną temperaturę 27 stopni Celsjusza opuściłabym do tej w Bałtyku. Żeby można było sobie schłodzić w wodzie jaki napój i nie tachać przenośnych lodówek.

Punktów miało być pięć i oto obie piątki:

Na purytańską, amerykańską plażę zabrałabym polskie gołe dupcie małych dzieci. Nie mówię o ekshibicjoniźmie, tylko o tym, żeby bez łamania niepisanych reguł można było na widoku dzieciakowi pieluszkę czy gatki zmienić i pośladki wywietrzyć. Żeby dupcia była dupcią, a nie, jak tu się straszy, potencjalnym obiektem pedofila. Żeby mogła sobie pobiegać w swej naturalnej odsłonie chociaż przez moment, nie wywołując zgorszenia.

Wreszcie na polskiej plaży poprosiłabym o amerykańskie niegapienie się na ludzia. Zaleciłabym zastosowanie zasady Keep your eyes to yourself - ślepia przy sobie. Wystąpiłabym z petycją o nie gałowanie na innych, szczególnie, że niektórym z nas społeczeństwo już dawno przylepiło etykietkę odbiegających od normy.

Zabrałabym ze sobą wszędzie poza Stany amerykański model tłumu: jesteśmy razem, ale uprzejmie osobno, w razie jakim ktoś pomoże, ale póki plażujemy, czujmy się swobodnie. Niechże nikt nikomu wzrokiem w paradę nie wchodzi. 

Patrzmy sobie za to do woli pod nogi. :-)




sobota, 20 września 2014

Nie nadążam: zdetronowana, z zasmarkanym akcentem w pożegnaniu z Afryką

- Cześć, mama! - mówi Kozak. - Czy mogę jeszcze czegoś zjeść?
Przypuszczalnie jedzony był popcorn, bo na podłodze szlaja się puste opakowanie po prażonej kukurydzy. 
Jest sobotni poranek, siódma trzydzieścicośtam. Obudziło mnie trzaskanie drzwiami od spiżarki.
Łeb mi pęka. 
Przecieram chusteczką zatkany nochal. 
Łamie mnie w gnatach.
- A dzo chdzesz?
- Chrupki cymonowe - Kozak wyciąga otwarty karton, ten wypada mu z rąk i cała zawartość...

Uroczo rozpocząć weekend od mega syfu w kuchni. (Tak teraz się podobnież mówi po polsku: „mega”. Po tutejszemu: epic - aktualnie bardzo popularny zwrot młodzieżowy.)
Ale żadnego mega syfu nie rejestruję.
No epic mess, bo ktoś wstawił na półkę puste opakowanie. 
Nie muszę zamiatać. Ani się schylać! 
Od tej pory nie będę wytykać dzieciom lenistwa, kiedy przyłapię ich na upychaniu po kuchni pustych pojemników po jedzeniu.
- Nie ma chrupek? - Kozak sięga do środka i wylizuje cukier z cynamonem.
- Do może zrobię dzi owsiankę?
- O tak!
Wyciągam garnek.
- Ale nie taką! Nie chcę old-fashioned oats.
Chciałam „staromodnie” ugotować płatki na sypko, w garnku. Z rodzynkami, z jabłkiem, na kuchence.
- Poproszę... „new-fashionedoats.
Taki produkt nie istnieje. To tylko słowna sklejka Kozaka. Wyszperał już kartonik instant oatmeal i podał mi do rąk.
- Ja lubię TO! Poproszę dwa paczki.
Może „TO” i lepiej. Nie mam sił na stanie przy kuchni.

Owsiana paćka wkrótce gotowa.
Wrzątek z czajnika zaczyna weń stygnąć i chcę postawić miskę na stole, ale tam Kozak wcześniej rozlał wodę ze szklanki. Pewnie przy okazji posilania się resztką popcornu.
Schylam się po szmatę.
Nie ma.
A! Wczoraj wieczorem Kozak rozlał swoje picie. I moje. Potem zmoczył z wanny łazienkę. Ścierki pewnie są tam.
Idę do pralni, bo bliżel. Może została jakaś ścierka porządnych rozmiarów. Potykam się w przejściu o stertę brudnych ciuchów.
Dzo za dureń mi do du wyłożył?”
Sięgam pamięcią wstecz. Tym durniem jest niewyspana, zasmarkana kobieta po czterdziestce, stojąca obecnie w dwóch różnych skarpetkach i rozjechanych laczach nad kupką ubrań.
Planowała wczoraj zrobić pranie, bo Kozak nie miał już ani jednej czystej pary spodenek...
- Mama, wyglądasz jak królowa!
- Ooo... - Rozjaśniam się ze wszech miar ucieszona. Wycieram znów nos, poprawiam poczochrane włosy, związuję pasek obwisłej podomki w malinowym kolorze.
Kto by pomyślał! Przetarty ciuch, a nadal potrafi budzić respekt.
- Chodź jeźdź - mówię. Zamykam za sobą drzwi do pralni.
- Czy ja też mogę założyć moją podomkę?
- Dy masz szlafrok, ale dobrze...
Idziemy do pokoju Kozaka. Grzebię w jednej części szafy, z drugiej Kozak wyciąga podkoszulek. Zrzuca z siebie piżamę. Rozmyślił się?
- Proszę majdki...
- Dzisiaj będę chodził bez majtków.
- Bez majdek? Spodenki masz brudne, włóż chodziaż majdki!
- Nie martw się! Założę czapkę z daszkiem. Będę elegancki.
I już go nie ma, bo czapka jest w pralni. Jeśli dobrze kojarzę, czapka jest czysta.

Wlokę się we wskazanym bosymi stópkami kierunku. Pokasłuję.
W pralni potknięcie, umiarkowane przekleństwo i stękanie. Kozak zapewne wpadł na brudne pranie, a potem wspiął się na automatyczną suszarkę do ubrań.
Mija mnie za chwilę w czapce na głowie, gnając w przeciwną stronę.
- Mama! Jaki to jest najgroźniejszy aligator?
???
- Nie wiem - poddaję się bez walki. - Jaki?
- Krokodyl!
I znów Kozak „wyśmignął” mi z pola widzenia.
- Chodź jeźdź! - przypominam.
Chcę przysiąść na krześle, ale jest mokre. Musi być od wody, tej rozlanej przez Kozaka, który pożywiał się popcornem. I batonikiem? Podnoszę papierek. Zgniatam go i chowam w kieszeń. Śmieć ma do towarzystwa zerwaną przez Kozaka gumkę do włosów i złamaną przez Kozaka kredkę świecową.

Przykucam obok drzwi tarasowych i „tren” peniuaru zamiata niezamiecioną wczoraj podłogę. Ktoś miał tu posprzątać, ale nie pamiętam kto.

Patrzę przez szybę na półtropikalny deszcz. Od wczoraj raz leje, raz siąpi i w to mi graj. Nie będę musiała kosić przerośniętego trawnika.
Teraz popaduje równiutko, bo nie ma wiatru. Krople wody spadają prostopadle do ziemi w cieniuśkich sznureczkach, jakby kto delikatnie przelewał wodę przez mega sitko o mini oczkach.

Otwieram drzwi i wzrasta szmer wody.
Na jezdni ciche pląsy w kałużach.
Osiedle nadal śpi.
Oprócz mnie i Kozaka, znaczy się. Może kogoś jeszcze.
Zostawiam drzwi rozsunięte, bo od maja nie było tak przyjemnego poranka. Powietrze wilgotne, lecz prawie chłodne.
Właśnie! W kuchni stygnie owsianka instant o smaku syropu klonowego.

Wołam synka, bawiącego się w najlepsze klockami lego.
Nie może teraz jeść.
Jest zajęty budowaniem Afryki.

Opadam na kanapę. Muszę złapać oddech. I po prostu się nie ruszać.
Co tam nowego w laptopie?
A może coś napiszę?

Pod koniec sklecania niniejszego wpisu, przypomina mi się, że wyglądam dziś jak królowa.
Co z tego, kiedy nie panuję nad sytuacją i kto inny tak naprawdę władzę sprawuje?
O, proszę! Znów spada korona:
- Mama, czy mogę czegoś zjeść?
Ludu drogi!
- Przedziesz masz owsiankę...
- A masz lody? W Afryce jest potęęężny upał. 

To dlatego lata dziś pół goły, acz w nakryciu głowy!

Dosyć tego biadolenia, Dwórki i Dworzanie!
Nadszedł czas na mega pranie!
Kicham na swe niedysponowanie!


Ps. W tekście wystąpiły następujące angielskie wyrazy:

epic mess [wym. epyk mes] - mega syf/bałagan
no epic mess [wym. noł plus patrz wyżej] - nie ma mega syfu/bałaganu
old-fashioned oats [wym. ołd-fesziend ołtz] - tradycyjne płatki owsiane
new-fashioned oats [wym. nju-fesziend ołts] - „sklejka wyrazowa” Kozka mająca oznaczać owsiankę na szybko
instant oatmeal [wym. ynstent ołtmiil] - owsianka typu „instant”, na szybko

I witam Dominikę na liście czytelniczej :-)

piątek, 12 września 2014

Lekcja Czterdziesta Dziewiąta: Zakończona haniebnie

Poczytała sobie Koza pierwsze strony kontrowersyjnych dla matki Dzienników Nikki” (patrz: poprzedni post), a potem przyznała, że zaczęła skakać z rozdziału do rozdziału, tam, gdzie pamiętała, że było ciekawiej.
Dotarła do jakiejś historyjki z tatuażem i sama, bez próśb o polski, zaczęła relacjonować zdarzenie swą sfatygowaną polszczyzną.
Najpierw powoli, jak żółw ociężale,
ruszyła dziewczyna w fabułę nieśmiale.
Ruszyła baniaczkiem i ciągnie z mozołem.
I kręci się, kręci się słowo za słowem. (O tym, jak to tata Nikki rozjechał niechcący samochodem jeden z ważnych gadżetów szkolnych.)
I biegu przyśpiesza i gna coraz prędzej...
A matka się cieszy. Nie będzie dziś zrzędzić!
- I Nikka rozmawia do tych koleżanek... - wyjaśnia Koza, a ja nie poprawiam, jak nie poprawiałam wcześniej, żeby nie peszyć. -... że to nie jej wina i... Ej!!!
O...
Wykoleiła się!
Za moimi plecami znalazło się coś, co zdołało przerwać tok myślenia. 
Szkoda, szkoda. Tak dobrze szło! 
Do rejsowego, japońskiego pociągu daleko, ale jeszcze kawałek i by prawie dudniło i stukało rytmicznie jak w porządnym parowcu.
- Ja tylko ściałem... - „Coś” okazało się „kimś”. Młodszym bratem. O wiele! I to bratem nastolatki! Nie ma nic gorszego na świecie niż taki brat.
- A co to jest? - pyta to ciekawskie jajo.
- Nie bierz! - Koza podnosi głos bez cienia akcentu i zaczyna gnać w niebezpiecznym kierunku. - Powiedziałam, nie bierz! To nie dla ciebie!
Nic tu po mnie. Lepiej się usunąć, żeby zachować w pamięci poprzednią, miłą rozmowę. Przecież dziś każde słowo po polsku w ustach Kozy jest dla mnie...
- ZOSSSSTAW! NATYCHMIAST! - wali buch, buch.
... na wagę złota.
- WY-NO-CHA!
Pięcha młodszego - w ruch!

I tak rozpędza się katastrofa.

wtorek, 9 września 2014

Lekcja Czterdziesta Ósma: Wybaczcie, jeżeli nie znacie angielskiego, ale był konieczny

Grzebałam w biblioteczce Kozy i ciśnienie mi się podniosło.

Książki stały równo. Nic z tych rzeczy, kiedy matka wpada czystki robić u dzieci. (Gdy w domu mnie latem nie było, Koza pięknie poustawiała swoje czytadła, za co pochwała się należy!)
Po prostu znów złapałam za „Dzienniki Nikki” - polską wersję amerykańskich powieści dla „wczesnonastolatek” - Dork Diaries Rachel Renée Russell. Młodsza Koza zaczytywała się w tej serii parę lat temu i na moją prośbę przysłano mi wtedy tłumaczenie pierwszego tomu.
Zdenerwowałam się, bo znów stanęły mi przed oczami stracone pieniądze na ten zakup i przesyłkę. A za stracone je uważałam dlatego, że przekład zaliczam do byle jakich, a in the long run (w rezultacie) - krzywdzących.

Już na pierwszych kilku stronach widać, że

1. tłumacz nie zna amerykańskiego angielskiego lub nie ma dobrego słownika

Tłumaczy „but I figured I couldn’t go wrong” „to i tak nieźle”.
I figured” – niesłychanie popularny zwrot w potocznym amerykańskim – znaczy „dojść do wniosku, że”; „can’t go wrong” znaczy tu mniej więcej „nie rozczarować się”, „nie ma mowy o rozczarowaniu,” a w książkowym kontekście „nie pożałować zakupu” (bohaterka komórkę sobie sprawiła). Proponuję więc „ale doszłam do wniosku, że nie pożałuję zakupu”.

Dalej o telefonie po polsku można przeczytać, że był w promocyjnej cenie. Ale w oryginale nie ma nic o promocji (sale) a o wyprzedaży i to końcowej, mianowicie „clearance”. Taka wyprzedaż sugeruje, że towar nie schodził i trzeba było cenę obniżyć do 70 czy 80 czy więcej procent, żeby po prostu się go pozbyć. I ten żart, że telefon pochodził ze spadów umyka w tłumaczeniu.

Reasumując, punk 2. brzmi: tłumacz nie zna się na realiach rządzących amerykańskim handlem, a zakupy przecież to sport, który Amerykanie lubią uprawiać najczęściej i na wiele sposobów. Tu akurat nie powinno się iść na skróty.

3. tłumacz gubi się w grze słów

Juicy gossip” w tłumaczeniu to „gorące plotki”, a „Juicy Couture designer cell phone” przetłumaczono „Gorący Telefon”. [Tłuste literki moje.]

Juicy Couture to markowa firma i „Gorący Telefon” tego w ogóle nie oddaje.

Gdyby tak przetłumaczyć „juicy gossip” na „plotki w pikantnym stylu”, a „Juicy Couture designer cell phone” na „telefon markowej firmy Pikanty Styl”, zachowana zostaje gra słów „juicy gossip” i Juicy Couture”. (I sugestia poprawkowa: pojawiające się wówczas na stronie 3 nieporozumienie z telefonem można wytłumaczyć np. tak: „powiedziałam dzwońcie ‘z ploteczkami w pikantnym stylu na moją nową komórkę’, a NIE ‘z nowymi ploteczkami na moją komórkę z Pikantnego Stylu’ ”.) 

4. tłumacz pomija slang

I was like, ‘Hello’ ” – witamy w tekście amerykańską plagę językową ostatnich lat, wyrażenie „I was like”, które tutejsi nauczyciele próbują tępić w mowie u dzieci i młodzieży! Koniecznie trzeba oddać to niechlujstwo odpowiednim, innym polskim błędem językowym. Od jakich słów nieładnie zaczynać w polszczyźnie zdania? „Więc”, „no i”? Na pewno się coś jeszcze znajdzie. (Pomożecie?) O, na przykład "i". I :-) kiedy autorka podkreśla u niedojrzałej bohaterki wszędobylski tudzież byle jaki styl mówienia typowej amerykańskiej nastolatki, w tłumaczeniu odzywa się ona o dziwo bardzo poprawnie:
„- Halo? – powiedziałam.”

5. tłumacz gubi się w gramatyce na poziomie średniozaawansowanym

Na stronie 7 ktoś woła: „OH. NO. SHE DIDN’T!”
Jedna z poprawnych wersji tłumaczenia patrząc na kontekst to „NIE! NIE WIERZĘ!” a nie „O, NIE, NIE ZROBIŁA TEGO!”
She didn’t” – patrząc od strony gramatycznej, przedstawia się następująco: she - „ona” (trzecia osoba) i operator czasu przeszłego prostego „did” plus przeczenie „not”. Nie ma tu czasownika. Żadnego. Tym bardziej czasownika „robić”.

Przetłumaczenie powyższego na „nie zrobiła tego” to błąd, jaki robią polscy uczniowie może w szkole średniej, może w liceum, ale tłumacz? „Nie zrobiła tego” w języku angielskim to „She didn’t do it.”

She didn’t” jest celowo niekompletnym wyrażeniem w języku amerykańskim (być może i innym angielskim), bo ma podkreślić niedowierzanie, a ściślej ten moment, kiedy odbiera człowiekowi mowę i reszta zdania nie chce przejść przez usta. Jeszcze dosadniejszym „NIE WIERZĘ!” byłoby nawet rozparcelowanie operatora i przeczenia: „She did not!”. A jak komu „nie wierzę” nie leży, to niech sobie wstawi „coś ty!”. Opcji jest sporo.

6. tłumacz nie ma czasu na niuanse, wiem, mało który tłumacz ma, ale zawsze tych smaczków szkoda, szczególnie, kiedy usuwa się humor

Talk about major HEARTBREAK!” nie jest w oryginale aż tak melodramatyczne jak to przedstawiono w języku polskim - „ZŁAMAŁA MI TYM SERCE” (pomijam, że polska wersja w ogóle tu nie trzyma się oryginału). Zdanie angielskie sugeruje rozczarowanie, ale też ironię, a w tym kontekscie nawet i złość. Potwierdza to poprzednie zdanie, a konkretnie wyrażenie „just a stupid little book”. W ten sposób odezwie się w języku angielskim rozgniewane dziecko. W dodatku "talk about major HEARTBREAK" brzmi śmiesznie w angielszczyźnie. A „ZŁAMAŁA MI TYM SERCE” za bardzo śmieszne czy ironiczne nie jest, stąd prędzej przetłumaczyłabym zdanie jako „Zafundowała mi niezły CIOS W SERCE!”

Mogłabym dalej rozprawiać o tym przekładzie, o tym, jak przedstawia się kolejny raz polskiemu czytelnikowi byle jakie tłumaczenie (wiem, czemu, wiem), ale wystarczy, że stałam przed gablotką Kozy i trzepałam paluchami po stronicach i że córka musiała tyrady wysłuchać. Bo przy Kozie, Kochani, to sami swoi - nie wyrażałam się o nieścisłościach tłumaczenia tak układnie jak tutaj.

Co tu robi w ogóle ten post?

Kiedy poszłam sobie ochłonąć, miętoląc w ustach ostatnie złości pod adresem tłumacza, Koza wzięła książkę do ręki, bo... nic nie działa w marketingu tak skutecznie jak antyreklama?

I teraz nie wiem, Drogi Tłumaczu, czy w efekcie mam Panu dziękować czy nie.

Bez nagonki Koza czyta rzecz po polsku. Może nie przebrnie przez więcej, niż kilkanaście stron - jak jej matka - ale fakt faktem, że czyta. 

A ja jestem w kropce. Czy nagłe zainteresowanie Kozy oznacza, że nie pożałuję zakupu”?


poniedziałek, 8 września 2014

Lekcja Czterdziesta Siódma: Chińskie kamienie młodości i zanik pamięci na sen.

- Can you take me, or do you want me to ask daddy?
A po co zaraz tatę angażować? Skoro córka prosi, żebym ją zawiozła do koleżanki na popołudnie, to przecież zawiozę. 

Plan jest prosty. Jadąc pięciominutową trasą będę do Kozy dużo mówić po polsku. Trzeba, bo w lato bez mego nadzoru zangielszczyła się do bólu. Momentami polskiego nie rozpoznaje. Ta, która pierwsze pełne zdanie w swoim życiu wypowiedziała po polsku: Mama pi, tata pacy”. - Mama śpi, a tata jest w pracy. (Wychodzi na to, że leniwą matką byłam, co?)
Dzisiaj nawet byle jakim polskim Koza nie zaszczyci. Najgorzej, że ciągnie mnie w swój angielskomyślący świat, a ja, stara baba, daję się zapędzić w kozi róg. 

Pięć minut do koleżanki. Pięć minut od koleżanki. Razem to przecież aż dziesięć minut nawijki po polsku. Ja będę gadulić, Koza może słuchać, jeśli muza w słuchawkach nie będzie jej dudnić za głośno.

Wiem, że nie nadrobię strat z wiosny. Nie nadrobię strat z lata. I uwaga! Nie będę nic nadrabiać! Precz z nadrabianiem! Ten rok za bardzo mną potrząsnął i jeszcze do siebie nie doszłam, więc po co udawać, że się da, jeśli prawdopodobnie się nie da? Strata goniąca stratę też ludzka rzecz i przyjmuję to na biust. Ale jestem teraz w domu. A w domu z przyzwyczajenia i tak zwracam się do Kozy po polsku, chociaż ona do mnie - tak jak w pierwszych słowach tego wpisu - mówi już wyłącznie po angielsku.

- Przyślij mi SMS-a, kiedy mam po Ciebie przyjechać - instruuję Kozę wyskakującą z samochodu.
- 'kiej - Spoks woła Koza i śmiga do drzwi, które ktoś już od środka otwiera.

Mija popołudnie, przychodzi wiadomość: You can pick me up. (Możesz po mnie przyjechać”.) To wystukuję standardową odpowiedź i siadam za kierownicą.

Gadka szmatka z mamą koleżanki, Koza żegna kumpelkę, wsiadamy do minivana, trzaskamy dverjami, odpalam silnik i słyszę po angielsku:
- Mama, a co ty mi napisałaś?
- Kiedy? Gdzie?
- Kiedy przysłałaś SMS-a. O co chodzi z tym kamieniem?
- Z jakim kamieniem?
- No dobra! Minerałem!
- Wybacz, Rybka, ale nie wiem... - rozglądam się stojąc na pierwszym skrzyżowaniu przy znaku stopu - ...nie wiem, o czym mówisz.
- Napisałaś dziejd...
- Co tam takiego napisałam? - ruszam przed siebie ostrożnie, bo na tym skrzyżowaniu często wymuszają pierwszeństwo.
- Dziej-ej-di-i! - literuje po angielsku Koza.
Jest taki kamień, prawda, zielonkawy. Mam nawet z okruszków nefrytu bransoletkę. Jednak nie przypominam sobie, żebym słała dziecku SMS-a o nefrycie.
- Nic takiego nie... - HA! I owszem. Napisałam. Cztery literki składające się w jeden wyraz: J-A-D-E. 
Każdemu by tak wyszło bez polskiej klawiatury. Mój amerykański nie-smartfon nie ma takiej opcji. Ale żeby brak ogonka tak zniekształcił słowo, że Koza nie kuma?

Niestety. Tylko pomarzyć można o dawnych czasach, kiedy to-to mówiło do mnie exlusively in Polish. Mama pi... do dziś mnie rozczula. Nie pamiętam, czy kiedy stanęła w sypialni miała na sobie piżamkę w biedronki i inne stonki, ale i tak słodko mi się na obecność Kozy zrobiło, gdy usłyszałam przez sen w ciemny, zimowy ranek jej pierwsze zdanie. I od razu, zwróć uwagę Luby Czytelniku, zdanie złożone! Mama pi, tata pacy - przymknijmy oko na to, że bez spójnika. 

Mama pi... i pospałaby jeszcze, mama, pospała. Na skołowanie najlepszy jest sen.

Oh, yeah? I have news for you, mama! Czyli niosę ja tobie wiadro zimnej wody! Dzieciak już nawet prostego jadę nie rozumie! Twój ciężki rok wsadź se gdzieś! Ty się, matka, lepiej OBUDŹ! 


Ps. Zapisała się do czytania mamajanka. Mamo Janka - pozdrawiam!

piątek, 4 lipca 2014

Zwolnienie z lekcji z wkładką

W rok po wypadku, który miał miejsce niedaleko domu (nadmieniałam o tym kiedyś na blogu - odurzony narkotykami kierowca zabił rowerzystę) pojawiła się kobieta z kwiatami. Usiadła na ziemi, przymocowała kartkę w foliowej koszulce do drzewa znaczącego miejsce zdarzenia.

Rozpoznałam tę panią z opublikowanych zdjęć, uśmiechającą się na nich przy boku mężczyzny, któremu przyszło później zginąć pod kołami samochodu. Nie miałam śmiałości zajrzeć głębiej poza jej rozsypane włosy, bo chociaż drzewo publiczne, smutek wdowy nie dla mnie do wglądu. Odwróciwszy wzrok pojechałam przed siebie. W końcu i drzewo i ona mieli sobie wiele do pomilczenia.

Kiedy się przemogłam i stanęłam nad przyczepioną do kory notką, niepewna, czy w ogóle wypada podejść tak blisko, przyszło mi się zdziwić. Nie był to list do męża, jak poprzednim razem, a podziękowania za okazaną rodzinie zmarłego „miłość, zwykłe akty współczucia i modlitwę”. Najbardziej zaś zaskoczyło mnie to, że słowa adresowane były zarówno do przyjaciół jak i nas - przypadkowych, okolicznych mieszkańców.

Nie zabrałam się za niewesołe wspominki, bo odczułam nagłą potrzebę oglądania się wstecz. Wzorem tej kobiety chcę po prostu do Was wyjść, do Was - dobre dusze, niektóre mi całkiem nieznane - tak jak Wy wyszliście mi na przeciw w moich trudnościach i podziękować za czytanie. 

„Jak bum cyk-cyk” miałam w planie zacząć nadrabiać stracone lekcje z wiosny, lecz życie pisze swym zwyczajem własny scenariusz i znów przyszło mi zmierzyć się ze sprawami uniemożliwiającymi i zajęcia z Kozą i regularne wpisy.

Wrócę, jak się ogarnę. Jeszcze raz dziękuję!