Nigdy nie opisywałam swoich Wigilii za oceanem, bieżącej też nie dałabym rady spisać uczciwie, ale w tym najkrótszym z wpisów chciałam się podzielić obrazkiem spod choinki. Oto latają rozpruwane opakowania, Kozak wyczytuje kolejne imiona, rozdaje prezenty, potykając się o roztwarte pudełka i papierzyska. Wreszcie pobojowisko przygasa, a Kozak otumaniony szczęściem wzdycha z entuzjazmem:
- Uwielbiam Boże Przyrodzenie!
A zmieniając klimat, wklejam jeszcze fragment z koncertów gwiazdkowych, jakie chór, w którym śpiewam, przedstawił w tym roku z pomocą orkiestry.
I życzę Wam przy okazji wszystkiego dobrego, żeby miało się w życiu w co wierzyć i kogo kochać.
Sylaba
Blog o emigracji i dwujęzyczności w polsko-amerykańskiej rodzinie na Florydzie. I pozostałych rodzinnych potyczkach.
środa, 24 grudnia 2014
czwartek, 4 grudnia 2014
Lekcja Pięćdziesiąta: Nie na jawie - in my dreams
Odkąd ogłoszono
we wrześniu, że na tegorocznym bożonarodzeniowym koncercie chóru odtworzymy amerykańskie
szlagiery gwiazdkowe z lat 30-tych i 40-tych, ciągle chodzi mi po głowie
piosenka I'll Be Home for Christmas („Na święta będę w domu”) wylansowana przez Binga Crosby'ego. Zazwyczaj słucham tej piosenki i użalam się nad sobą. Ostatnio jednak rozmyślam o tych, dla
których piosenka powstała: o żołnierzach II-giej wojny światowej.
Przy okazji łapię
się na tym, że jeśli w przypływie rozmyślań dostrzegę Kozę, moją córkę, od razu ustawiam ją do szeregu pytaniami, na które wiem, że dziewczyna
nie ma ochoty.
- To w którym
roku wybuchła II-ga wojna światowa?
- Tysiąc o-siem-set...
- zaczyna po angielsku - tysiąc osiemset... tysiąc dziewięćset... - Dziecko
wie, że rozbija się nie o same fakty, ale też o moje sponiewierane rodzinnymi
stratami emocje, więc sobie na nich lekko pogrywa. Poprawiwszy błąd, którego
przecież nie było, a zaledwie świetny dowcip, MAMO!!! czeka, aż ochłonę ze
zgorszenia.
- OK. A dalej?
- Nie pamiętam!
Patrzę na córkę
spode łba.
- Trzydziesty
dziewiąty - rzecze wreszcie.
- A w którym się
skończyła?
- Pięć lat
później.
- Zastanów się.
- Sześć lat
później.
- Czyli w którym
roku?
I potrafię tak w
kółko.
Koza też.
I'll Be Home for Christmas napisano z myślą o amerykańskim żołnierzu
ostatniej wojny światowej i właśnie takiego poznałam tydzień temu, gdy z
krewnymi i znajomych obchodziliśmy Thanksgiving,
Święto Dziękczynienia. Podsłuchałam z drugiego końca stołu, że dzisiejszy
weteran miał osiemnaście lat, zgłaszając się na komisję poborową, i że latał potem
nad Europą transportując spadochroniarzy. Napadłam go przy deserze prosząc o
wspomnienia z tego okresu i ze wszystkich zwierzeń utknęła mi myśl wypowiedziana
mimochodem.
- Byliśmy młodzi i tak naprawdę nie mieliśmy pojęcia, co robimy.
I druga, dodana
na odchodne:
- Wygraliśmy tę
wojnę liczebnością. W odpowiednim momencie było nas [aliantów] więcej, niż
wojsk wroga.
I to tyle o micie
niepokonanej armii amerykańskiej.
Max, bo tak
prosił zwracać się do siebie rozmówca, wrócił z wojny do domu na Gwiazdkę nie
tylko in his dreams, w
marzeniach, jak wzmiankuje ostatnia linijka tekstu. Rzeczywiście dotarł w rodzinne strony. Poznał w
Indianie Polkę trzeciej generacji, mówiącą jeszcze po polsku, zakochał się z
wzajemnością...
Moi dziadkowie
już o historiach wojennych mi nie opowiedzą, ale wiem, że pochodzili z tych
samych okolic, z tego samego miasteczka. Mieszkali na równoległych ulicach, a
poznali się dopiero w 1942 roku. On, wysoki, przystojny, czarnobrewy, o długich
palcach muzyka. Ona drobniejsza i przepięknie uśmiechnięta, w sukienkach
szytych na miarę. Znali się może trzy miesiące, gdy zapadła decyzja o ślubie, a krótki, początkowy staż małżeński po przymusowym wcieleniu dziadka do armii
niemieckiej przerwał wyjazd do Danii. Potrafiąc grać na kilku instrumentach,
dziadek trafił do orkiestry. Żałuję, że nie zapytałam w porę, dlaczego pewnego dnia zagrał na środku niemieckich koszar (?) polski hymn
państwowy? Czy chciał popełnić samobójstwo? Czy była to brawura czy odwaga? W rodzinie mówi się, że było jak w Pianiście,
kiedy niemiecki kapitan, zachwycony grą daruje Szpilmanowi życie. Egzekucja
ominęła dziadka tylko dlatego, że żal było pozbywać się utalentowanego muzyka. Ale co poczuł, gdy dowiedział się znów innego dnia, że ma odstawić nuty i strzelać z działa
przeciwlotniczego do alianckich samolotów? Opowiadał, że tak marnie celowo
celował, aż odsunięto go od zadania. A zaraz potem dostał się do niewoli
amerykańskiej, gdzie nagle jeden po drugim „niemieccy”
żołnierze mówiący po polsku zaczęli wiązać sobie na ramionach
biało-czerwone kolory. Wyłowiwszy z więźniów kolumny Polaków, Amerykanie przerzucili
ich do Anglii i stamtąd można było wreszcie zawalczyć oficjalnie po właściwej
stronie.
Wcielenie na siłę
do Wehrmachtu albo kulka w łeb i wywózka najbliższych do obozu. Co wybrać? Czy
gdyby dziadek nie poznał babci, nie zakochał się, mniej ceniłby życie i odmówiłby
założenia niemieckiego munduru? Czy straciwszy głowę dla uroczej,
siedemnastoletniej panny Kowalskiej nadzwyczajnie w świecie się ocalił?
Historia nie jest
czarno-biała, mówię Kozie. Nawet ta zupełnie wczorajsza, kiedy oboje z Kozakiem
- siostra z bratem - przyszliście na siebie wspólnie poskarżyć. I widać to na
przedwojennych zdjęciach, że kontrast kontrastem, a jest też sporo szarości.
I'll Be Home for
Christmas.
Ciekawa jestem, kiedy
pierwszy raz moi dziadkowie usłyszeli tę piosenkę.
Nauczywszy się na
obczyźnie angielskiego, dziadek, jak przypuszczam, tekst by zrozumiał, bo jest
prosty. Może trochę trudności sprawiłoby słowo mistletoe - jemioła, pod którą świąteczny pocałunek jest gwarancją
ziszczenia marzeń zakochanych. Przynajmniej według konwencjonalnej, okolicznościowej komedii romantycznej made in USA.
Moi dziadkowie
nie całowali się pod jemiołą zawieszoną u sufitu (czy na drzwiach wejściowych).
Tego jestem prawie pewna. Całowali się pod groźbą rozłąki w środku potwornej
wojny, a nie mam najmniejszych wątpliwości, oglądając ich kilka wspólnych zdjęć,
jakie przetrwały, że podejmując szybką decyzję o ślubie byli zakochani po
czubki swych eleganckich fryzur z lat 40-tych. Wiadomo, myśl o rozstaniu
przeraża, jaka więc siła w wojennej i powojennej beznadziei pozwoliła im trwać
ze sobą, najpierw na kilkuletnią odległość, potem na długo, długo w domu, który
dziadek wybudował, harując jak wół? Ile lat, patrząc na męża, widziała w nim
babcia zabójczo przystojnego młodziaka, który miał gadanego jak mało kto? Wielka szkoda, że nie mogę zapuścić się na chwilkę do przeszłości, żeby dowiedzieć się,
czy perorował swym zwyczajem, kiedy pierwszy raz zobaczył babcię? Czy jąkał się niczym struny mandoliny, którą przyszedł dziewczynie nastroić?
Miłość, podobnie
do każdej innej historii, rzecz złożona. W każdej są dwie strony medalu i nie
zamierzam żadnej z nich wygładzać. Pozwalam im żyć takimi, jakimi są, nawet
jeśli ciągną wstecz lub w niezawiniony wstyd. Chcę, żeby dzieci miały
świadomość, że to, co dziś mają, to składowa poświęceń wielu pokoleń, ale też uczuć,
które przetrwały. I chcę, żeby Koza wiedziała, nawet zbudzona w środku nocy, że
druga wojna światowa nie rozpoczęła się od japońskiego nalotu na amerykańskie
Pearl Harbor 7-go grudnia 1941 roku.
- Hej, to w
którym roku urodzili się Twoi dziadkowie z Polski? - męczę córkę.
Odpowie, jak
zwykle już po angielsku.
- Byś mogła
spróbować po polsku? - zachęcam na ile starcza sił.
- Eee... już się
po polsku nagadałam...
- KIEDY?
- W nocy. Śniło
mi się, że byłam w Polsce i te moje gadatliwe kuzynki nie dały mi spokoju! I dorośli to samo! Mamy za dużą rodzinę!
piątek, 31 października 2014
Wcale mu nie mówiłam, że zbliżają się pierwsze dni listopada...
Piękny, słoneczny dzień. Aż przyjemnie usiąść w cieniu.
Huśtają się w drzewach włosy włochate. W gęstych firankach. Na popielato.
- Co to jest?
- Spanish Moss. „Oplątwa”.
To taka roślina, która lubi rosnąć na drzewach.
- Czy ona rośnie
w Polsce?
- Nie...
- A ja myślałem,
że Spanish Moss to „wierzba płakająca”.
- Wierzba
płacząca inaczej wygląda i sama jest drzewem, a nie rośliną żyjącą na drugiej.
Opisuję Kozakowi.
Przypomniał sobie podłużne listki na luźno zwieszonych, smukłych gałązkach.
- A dlaczego mówi
się „wierzba płacząca”?
- Nie wiem. Może
dlatego, że melancholijnie wygląda, kiedy wiatr porusza jej gałęziami.
A czemu pytasz?
- Myślałem, że
mówi się „wierzba płacząca”, bo ludzie na nią patrzą i myślą
o tym, jakie życie jest smutne...
piątek, 24 października 2014
„Zmiana obuwia” - zamiast w kapciach - występ w Wysokich Obcasach
W ramach akcji Agory „Polki bez granic” napisałam list o tym, co może stać się z życiem poza Polską, a konkretniej, po ulubionemu podeszłam do tematu z perspektywy językowej.
Tekst ukazał się wczoraj na stronie Wysokich Obcasów tutaj właśnie: Granic językowych nie przekraczam i, co było do przewidzenia, musiałam się z Wami podzielić.
Gdyby link się zaparł i nie dał się „roztworzyć”, to wklejam artykuł pod spodem:
Droga Zuzo! [Zuza to pani, która zachęciła mnie do wynurzeń]
Życie poza Polską
bezdyskusyjnie wpłynęło na moje podejście do języka i proszę mi wierzyć, że był
to dla mnie niełatwy proces. Początki zmian po prawdzie przebiegały w Polsce,
ale nie wiem, czy przybrałyby dzisiejszy obrót, gdybym nie zakorzeniła się w Stanach.
Jako dziecko
chowane w Polsce Ludowej przyjęłam, że cały świat obowiązuje czystość
wypowiedzi. W byłym NRD mówiło się po niemiecku, w ZSRR po rosyjsku, a w
Jugosławii - wybacz aż skrajną naiwność - wiadomo, że „po jugosławiańsku”. Mniejszości narodowe po prostu nie istniały.
Dialektów nie wspominano. Dlatego odkrycie innego języka zakorzenionego na
własnym podwórku mogę dziś porównać do stanu adaptacyjnego, jaki funduje uraz
psychiczny. Amerykanin, załóżmy, że po czterdziestce, potrafi powiedzieć „Pamiętam ten moment, kiedy dowiedziałem
się o śmierci Elvisa... ”,
a ja z podobną intensywnością zapamiętałam pierwsze zetknięcie się z kimś, kto
pod polskim niebem, w nadmorskim miasteczku mówił inaczej niż reszta, nie
wyglądając przy tym na zagranicznego turystę. Rozmowa toczyła się przy kiosku.
Przysadzista kobieta w barwnej chuście zakupiła pudełko zapałek, szwargocąc w kompletnie
mi nieznanym języku i zbaraniałam. A potem nastąpiło jeszcze gorsze:
zorientowałam się, że takich odstępców od reguły mieszka w kraju przynajmniej
dwóch, bo sprzedawczyni z kiosku to co? Pies? (Też Kaszubka, jak klientka od
zapałek, naturalnie, ale co ja wtedy wiedziałam?)
Zapomniałam z
czasem o tym incydencie, ale podświadomie przyjęłam, że można mieszkać w granicach
państwa polskiego i posługiwać się innym językiem. Sama smarowałam w pamiętniku
sekret za sekretem licealną angielszczyzną i jeszcze umyśliłam sobie ją
ulepszyć na studiach językowych, lecz płynnie myślałam tylko po polsku. I ci,
którzy chcieli poznać moją mowę ojczystą mieli wkrótce spotkać we mnie
sojusznika. Postanowiłam, że tak ich nauczę polskiego, że szczęki poopadają. Poprawiałam
wszystko, co się jeszcze po zajęciach ruszało. Wbijałam do głowy Amerykanom, że
„lek” - jeden ze znanych im jeszcze w Stanach
polskich wyrazów - to tabletka lub syrop na kaszel, a nie imię przewodniczącego
pierwszych wolnych związków zawodowych Solidarność. Nadgorliwa dbałość o wymowę
stawała się nie do zniesienia również w moim ewoluującym angielskim.
Podpowiadałam współrodakom, bo z przyzwyczajenia ubezdźwięczniamy końcówki,
żeby jednak starali się udźwięczniać ostatnie litery, gdzie trzeba. Żeby nie
nazywać kolegi z pracy „kaczką”. Co prawda on, Doug mu było,
słyszał z polskich ust duck, gdy się
do niego zwracano, ale nie miał za złe, że za pomocą dawno wyrobionych reguł
wymowy, a ja? Krzywiłam się, jeśli ktoś zapisywał moje imię tak „nie tak, jak należy”.
Niedługo potem
zbierałam się do Stanów z ważną wizytą na szczeblu prywatnym i byłam
przekonana, że znam i polski i angielski na ile mi to potrzebne do życia
(czytaj: prawie idealnie), a tu guzioł z pętelką! Zaplątałam się w amerykańskim
angielskim zaraz na wstępie, na pierwszym spotkaniu z rodziną męża, bo dopiero wtedy
uzmysłowiłam sobie, że po angielsku mówię językiem literackim o bardzo wąskim
zakresie. W dodatku z brytyjskimi naleciałościami. Popisałam się czym chata
bogata, bo jaki przedstawiciel klasy średniej w Stanach powie splendid, gdy pada propozycja
podjechania do sklepu sieci „wszystko
za dolara”? Great się mówi, jak coś się podoba. „Świetnie” i tyle. Żadne „wybornie”. Poza
tym kompletnie rozłożyłam się przy czasownikach. Ja do ludzi oszczędnie, po
jednym wyrazie, a oni do mnie po dwa: ja - discover,
oni - find out; ja - omit, oni - leave out; ja - postpone,
oni - put off. Najpoważniej się zbłaźniłam
przy zadaniu domowym bratanicy męża. Miała opisać i zilustrować kraj spoza
kontytentu północnoamerykańskiego. Ze względu na mój przyjazd wybrano do
zadania Polskę, więc naszkicowałam flagę, ale wyszła koślawo. Posłałam
dziewuszkę do dorosłych zebranych w kuchni - mała nawet nie wiedziała, po co
idzie. (Ja wiedziałam. Po gumkę do mazania.) I wyszło na to, że poprosiła o
prezerwatywę, czyli a rubber, ale zamieszanie
zakończyło się szczęśliwie, bo przyniesiono mi an ereaser.
Tego rodzaju
wpadki podcięły mi skrzydła. Unikałam mówienia po angielsku poza tym, co
niezbędne i zaszyłam się w polskich listach i książkach, aż przyszedł czas na
odwet. Nagle dała o sobie znać ambicja, jakiej wcześniej nie znałam. Brytyjskie
słownictwo dawno odstawiłam do lamusa, lecz postanowiłam wtopić się w kraj
akcentem. Dręczyłam znajomych Amerykanów, żeby mnie poprawiali - nie lubią
tego! - i dopięłam swego. Kiedy ulepszoną gadką zaczęłam nagabywać nowe twarze,
odzew był wielce przyjemny: What state
are you from? No, właśnie! Z jakiego stanu pochodzę? Ja, torunianka w
każdym calu. Odpowiadałam, że z Winconsin, zakładając, że wiedzą o tej części
Stanów ledwie tyle co ja, mianowicie, że trzeba jej szukać przy granicy z
Kanadą. Może nieładnie, ale swój sukces na obczyźnie mierzyłam wówczas
częstotliwością z jaką słyszałam pytanie o rzekome amerykańskie pochodzenie.
Należy przy tym dodać, że szarada się kończyła, jeśli odurzona sukcesem za dużo
wypiłam. Po którymś kieliszku pierwsza literka w takim other, oven i tym podobnych nie dała się dłużej zamortyzować
krótkim „a” i stawała się apiać polskim „o”, a na dobitkę zamiast yeah chlapałam pomorskim „jo”.
Jak dalece można
się posunąć dla zmiany tożsamości językowej? Nie wiem. Moje eksperymenty
ukróciło urodzenie dzieci. Po pierwszym jeszcze się łudziłam, ale po drugim nie
było najmniejszych wątpliwości: nie wrócę do Polski. Przestałam się świadomie w
cokolwiek wtapiać. Postanowiłam przynajmniej wrócić do języka polskiego na co
dzień, nieświadomie unosząc poprzeczkę jeszcze wyżej. Rozpoczęło się uciążliwe
balansowanie między dwoma językami i w tej pozycji tkwię do dziś.
Nie używam „pinglish”. Nie trzymam ubrań „w klozecie”
(closet - szafa wnękowa), nie wynajmowałam
nigdy „apartamentu”, bo w życiu nie byłoby mnie na
niego stać! (Apartment - mieszkanie.)
Nie podobają mi się wyrażenia typu „giętkość
umysłu” czy „kreatywność”. Unikam ich, bo inaczej
potwierdzałabym, czepiając się np. creative,
że bez niego Polacy dotychczas byli intelektualnie niedorozwinięci, zaledwie
„twórczy” albo „pomysłowi”.
Długoletni pobyt
w Stanach spowodował, że dopuszczam się zupełnie innego rodzaju akrobacji
językowych. Gdy jesteśmy sami, na skutek ciągłej wymiany zdań z dzieckiem (ile
się da po polsku), z pracodawcą (tylko po angielsku), z kasjerką (znów
angielski), z mężem (głównie angielski), z psiapsiółką (z jedną tak, z inną
siak), z polską rodziną na Skypie, ja i mój łeb zmieniamy sobie tory myślowe
przemieszczając się z jednego języka w drugi całymi frazami. Poruszam się
wzdłuż granicy dwóch języków nieco pokręconym slalomem, wymiennie zapożyczając
trochę z jednej strony, trochę z drugiej, ale z uwzględnieniem znanej mi
składni. Ilustrując tę teorię, I'd
use a few English words followed by a few Polish ones: w zależności od tego
what feels right at the moment. Sprostuję, że wyrażałabym się jak leci
także na głos - która myśl pierwsza, ta
lepsza, niezależnie od języka jaki wymusi uwagę.
Czy żal, że nie
podchodzę do języków tak zasadniczo jak kiedyś? Tak, bo mam wrażenie, że nie umiem
na zamówienie przywołać z kapelusza tylu określeń w danym języku, ile dusza
zapragnie. Nie, bo paradoksalnie dam radę opisać rzecz dwa razy. Tak, bo zacinam
się, kiedy lepsze słówko znajduje się po drugiej stronie słownika. Nie, bo
ciągłe zderzanie się dwóch systemów językowych obfituje w niespodzianki
semantyczne, które, przyznaję, ubóstwiam. I prawda, są chwile, że cała ta
podwójna kompetencja językowa, do której zmusza wybór życia poza krajem zdaje
mi się głęboko przereklamowana.
Biorąc pod lupę
sposób w jaki dzisiaj mówię, powtórzę, że bilans nie jest prosty. Dla
Brytyjczyka gadam jak Amerykanka. Dla Amerykanina I sound cute. Że niby mówię tak, że miło dla ucha. (Czyli jak?)
Dziwię się, jeśli Polak wytyka, że obcy akcent minimalnie kładzie się cieniem
na polszczyźnie. Dla mnie największym osiągnięciem jest to, że po prostu przyjęłam
ten galimatias zdań za normę.
Pobyt za
Atlantykiem odzwyczaił mnie od podchodzenia do nauki języka z precyzją, jeśli
zanosi się na to, że nie będzie potrzebna do szczęścia. Przestałam ganiać panie
w urzędach tylko dlatego, że literkę „w” w moim
imieniu biorą za literówkę i wpisują w papierach Sylvia. Mogę powiedzieć, że zadomowienie się w Stanach uleczyło
mnie w pewnym sensie z drobnoustrojowego krytykanctwa.
Powtarzam często
i Tobie też się przyznam, że nigdy nie wstydziłam się polskiego pochodzenia,
nawet kiedy gubiłam się w amerykańskich dialektach, nawet kiedy próbowałam
sprawdzić, czy można sobie zostać „rasową"
Amerykanką (kimś, kogo rodzina mieszka tu bodaj dwa pokolenia). Ów epizod
potwierdził, że nie warto być tym, kim się nie jest. Ciekawiej bywa, gdy na dzień
dobry mówię, skąd pochodzę, bo wiadomość, że z Polski generalnie w Stanach budzi
entuzjazm. Czy robię w domu „pierogi”? Tak się składa, że rozmówca
jadł je gdzieś tam i bardzo smakowały. I jeszcze się okazuje, że jakaś ciotka,
kuzyn, babka, przyszywany wuj lub rodzona wręcz matka była rodem z Polski. Jest
to niezwykle miłe tu, gdzie mieszkam na Florydzie, bez podpory solidnej,
polskiej enklawy na wzór niektórych północnych miast, że ktoś zupełnie obcy próbuje
się ze mną bratać przez żołądek na środku spożywczego.
Starszemu
Amerykaninowi oprócz pierogów przypomni się również polski robotniczy „środek” na walkę z sowieckim reżimem: „Lek Łolesa” (Lech Wałęsa). Ale teraz, kiedy
od rzucenia pomysłem wyjazdu do Stanów minęły dwie dekady, nie odważyłabym się
poprawiać polszczyzny, a tym bardziej angielszczyzny nikogo, kto próbuje po
prostu się z drugim dogadać. Nic mi do tego. Tych granic językowych nie
przekraczam i wrzucam sobie na luz, szczególnie, że jedynymi Amerykanami,
których dziś uczę polskiego są moje dzieci. Powodzenia tym, którzy chcą do
nastolatka podchodzić zbyt pryncypialnie!
[O czym Wy, czytelnicy tego bloga, wiecie najlepiej.]
sobota, 4 października 2014
Bądźmy sobie
W Klubie Polki (i Polaka) na obczyźnie rzucono temat „mój kraj idealny”. Puszczamy wodze wyobraźni
zdań warunkowych - gdyby tak można było przeflancować to, co dobre z Polski na
swój zagraniczny grunt i odwrotnie, co takiego byśmy ze sobą zabrali?
Mój post wypada
jako jeden z ostatnich i trudno dorzucić po miesiącu wpisów cokolwiek
oryginalnego. Powiedzieliście prawie wszystko, Drodzy Klubowicze. I ja zresztą też wspominałam wcześniej na swoim blogu o tym, z czym się wyrastało i czego żal. Np. o małosolnych zwierzałam się tutaj.
Pisząc o Stanach błędem byłoby nie zawęzić pisania do konkretnego regionu, więc i tym razem trzymam się niektórych odcinków Florydy.
Dziś będzie o plażach publicznych.
W telegraficznym skrócie - na polską plażę
zabrałabym stąd:
1. czyste, darmowe szalety
przy parkingu
2. prysznice nie
tylko w budynku z WC, ale przy samym zejściu z plaży
3. nawet u
szczytu sezonu przestrzeń wokół siebie, żeby nie wyglądała jak patchwork: mój
brzeg ręcznika przy sąsiadów kocykach
oraz
4. wyglądającego,
że miło, lecz bez przerostu formy nad treścią pana porządkowego w
kąpielówkach. I o te kąpielówki się głównie rozbija. Zafundowałabym polskim
panom amerykańskie plażówki, a mowa o stroju z nogaweczkami do pół uda.
Żadnych ciasnot w kroku uwidaczniających ichnie „klejnoty”.
Luz proponuję i w tym rewirze.
Na florydzką
plażę zabrałabym:
1. obiadową jadłodalnię,
żeby czekała na mnie przy zejściu z plaży - nie musi być w tym samym budynku, co
WC i prysznice ;-)
2. trochę
kamlotów lub parawanik, aby można było przynieść nad wodę laptopa i nie
martwić się, że gdy zawieje wiaterek, piasek zniszczy sprzęt
3. skarpę spod
Chłapowa.
Dodatkowo
4. w wyznaczonym
miejscu oceanu przeciętną temperaturę 27 stopni Celsjusza opuściłabym do tej w Bałtyku.
Żeby można było sobie schłodzić w wodzie jaki napój i nie tachać przenośnych lodówek.
Punktów miało być
pięć i oto obie piątki:
Na purytańską,
amerykańską plażę zabrałabym polskie gołe dupcie małych dzieci. Nie mówię o ekshibicjoniźmie,
tylko o tym, żeby bez łamania niepisanych reguł można było na widoku dzieciakowi
pieluszkę czy gatki zmienić i pośladki wywietrzyć. Żeby dupcia była dupcią, a
nie, jak tu się straszy, potencjalnym obiektem pedofila. Żeby mogła sobie pobiegać
w swej naturalnej odsłonie chociaż przez moment, nie wywołując zgorszenia.
Wreszcie na
polskiej plaży poprosiłabym o amerykańskie niegapienie się na ludzia. Zaleciłabym
zastosowanie zasady Keep your eyes to
yourself - „ślepia przy
sobie”. Wystąpiłabym z
petycją o nie gałowanie na innych, szczególnie, że niektórym z nas społeczeństwo już dawno przylepiło etykietkę odbiegających od normy.
Zabrałabym ze sobą wszędzie poza Stany amerykański model tłumu: jesteśmy razem, ale uprzejmie osobno,
w razie jakim ktoś pomoże, ale póki plażujemy, czujmy się swobodnie. Niechże nikt
nikomu wzrokiem w paradę nie wchodzi.
Patrzmy sobie za to do woli pod nogi. :-)
sobota, 20 września 2014
Nie nadążam: zdetronowana, z zasmarkanym akcentem w pożegnaniu z Afryką
- Cześć, mama! - mówi Kozak. - Czy mogę jeszcze czegoś zjeść?
Przypuszczalnie jedzony był popcorn, bo na podłodze szlaja się puste opakowanie po
prażonej kukurydzy.
Jest sobotni poranek, siódma trzydzieścicośtam. Obudziło mnie trzaskanie drzwiami od spiżarki.
Jest sobotni poranek, siódma trzydzieścicośtam. Obudziło mnie trzaskanie drzwiami od spiżarki.
Łeb mi pęka.
Przecieram chusteczką zatkany nochal.
Łamie mnie w gnatach.
Przecieram chusteczką zatkany nochal.
Łamie mnie w gnatach.
- A dzo chdzesz?
- Chrupki cymonowe
- Kozak wyciąga otwarty karton, ten wypada mu z rąk i cała zawartość...
Uroczo rozpocząć weekend od mega syfu w kuchni. (Tak
teraz się podobnież mówi po polsku: „mega”. Po
tutejszemu: epic - aktualnie bardzo
popularny zwrot młodzieżowy.)
Ale żadnego mega syfu nie rejestruję.
No epic mess, bo
ktoś wstawił na półkę puste opakowanie.
Nie muszę zamiatać. Ani się schylać!
Od tej
pory nie będę wytykać dzieciom lenistwa, kiedy przyłapię ich na upychaniu po kuchni pustych pojemników po jedzeniu.
- Nie ma chrupek? - Kozak sięga do środka i
wylizuje cukier z cynamonem.
- Do może zrobię
dzi owsiankę?
- O tak!
Wyciągam garnek.
- Ale nie taką! Nie chcę old-fashioned
oats.
Chciałam „staromodnie” ugotować
płatki na sypko, w garnku. Z rodzynkami, z jabłkiem, na kuchence.
- Poproszę... „new-fashioned” oats.
Taki produkt nie istnieje. To tylko słowna sklejka Kozaka. Wyszperał już kartonik instant oatmeal i podał mi
do rąk.
- Ja lubię TO! Poproszę dwa paczki.
Może „TO” i lepiej. Nie mam sił na stanie przy kuchni.
Owsiana paćka wkrótce gotowa.
Wrzątek z czajnika zaczyna weń stygnąć i chcę postawić
miskę na stole, ale tam Kozak wcześniej rozlał wodę ze szklanki. Pewnie przy
okazji posilania się resztką popcornu.
Schylam się po szmatę.
Nie ma.
A! Wczoraj wieczorem Kozak rozlał swoje picie. I moje. Potem zmoczył z wanny łazienkę. Ścierki pewnie są tam.
Idę do pralni, bo bliżel. Może została jakaś ścierka
porządnych rozmiarów. Potykam się w przejściu o stertę brudnych ciuchów.
„Dzo za
dureń mi do du wyłożył?”
Sięgam pamięcią wstecz. Tym durniem jest niewyspana,
zasmarkana kobieta po czterdziestce, stojąca obecnie w dwóch różnych
skarpetkach i rozjechanych laczach nad kupką ubrań.
Planowała wczoraj zrobić pranie, bo Kozak nie miał już
ani jednej czystej pary spodenek...
- Mama, wyglądasz jak królowa!
- Ooo... - Rozjaśniam się ze wszech miar ucieszona. Wycieram
znów nos, poprawiam poczochrane włosy, związuję pasek obwisłej
podomki w malinowym kolorze.
Kto by pomyślał! Przetarty ciuch, a nadal potrafi budzić respekt.
- Chodź jeźdź -
mówię. Zamykam za sobą drzwi do pralni.
- Czy ja też mogę założyć moją podomkę?
- Dy masz
szlafrok, ale dobrze...
Idziemy do pokoju Kozaka. Grzebię w jednej części szafy, z drugiej Kozak wyciąga podkoszulek.
Zrzuca z siebie piżamę. Rozmyślił się?
- Proszę majdki...
- Dzisiaj będę chodził bez majtków.
- Bez majdek?
Spodenki masz brudne, włóż chodziaż majdki!
- Nie martw się! Założę czapkę z daszkiem. Będę
elegancki.
I już go nie ma, bo czapka jest w pralni. Jeśli dobrze
kojarzę, czapka jest czysta.
Wlokę się we wskazanym bosymi stópkami kierunku.
Pokasłuję.
W pralni potknięcie, umiarkowane przekleństwo i stękanie.
Kozak zapewne wpadł na brudne pranie, a potem wspiął się na automatyczną suszarkę do ubrań.
Mija mnie za chwilę w czapce na głowie, gnając w przeciwną
stronę.
- Mama! Jaki to jest najgroźniejszy aligator?
???
- Nie wiem - poddaję się bez walki. - Jaki?
- Krokodyl!
I znów Kozak „wyśmignął”
mi z pola widzenia.
- Chodź jeźdź! - przypominam.
Chcę przysiąść na krześle, ale jest mokre. Musi być od
wody, tej rozlanej przez Kozaka, który pożywiał się popcornem. I
batonikiem? Podnoszę papierek. Zgniatam go i chowam w kieszeń. Śmieć ma do towarzystwa zerwaną przez Kozaka gumkę do włosów i złamaną przez
Kozaka kredkę świecową.
Przykucam obok drzwi tarasowych i „tren” peniuaru zamiata niezamiecioną wczoraj podłogę. Ktoś miał
tu posprzątać, ale nie pamiętam kto.
Patrzę przez szybę na półtropikalny deszcz. Od wczoraj raz
leje, raz siąpi i w to mi graj. Nie będę musiała kosić przerośniętego trawnika.
Teraz popaduje równiutko, bo nie ma wiatru. Krople wody
spadają prostopadle do ziemi w cieniuśkich sznureczkach, jakby kto delikatnie przelewał
wodę przez mega sitko o mini oczkach.
Otwieram drzwi i wzrasta szmer wody.
Na jezdni ciche pląsy w kałużach.
Osiedle nadal śpi.
Oprócz mnie i Kozaka, znaczy się. Może kogoś jeszcze.
Zostawiam drzwi rozsunięte, bo od maja nie było tak
przyjemnego poranka. Powietrze wilgotne, lecz prawie chłodne.
Właśnie! W kuchni stygnie owsianka instant o smaku syropu klonowego.
Wołam synka, bawiącego się w najlepsze klockami lego.
Nie może teraz jeść.
Jest zajęty budowaniem Afryki.
Opadam na kanapę. Muszę złapać oddech. I po prostu się nie ruszać.
Co tam nowego w laptopie?
A może coś napiszę?
Pod koniec sklecania niniejszego wpisu, przypomina mi się, że wyglądam dziś jak królowa.
Co z tego, kiedy nie panuję nad sytuacją i kto inny tak naprawdę władzę sprawuje?
O, proszę! Znów spada korona:
- Mama, czy mogę czegoś
zjeść?
Ludu drogi!
- Przedziesz
masz owsiankę...
- A masz lody? W Afryce jest potęęężny upał.
To dlatego lata dziś pół goły, acz w nakryciu głowy!
Dosyć tego biadolenia, Dwórki i Dworzanie!
Nadszedł czas na mega pranie!
Kicham na swe niedysponowanie!
Ps. W tekście wystąpiły następujące angielskie wyrazy:
epic mess [wym. epyk mes] - mega syf/bałagan
no epic mess [wym. noł plus patrz wyżej] - nie ma mega syfu/bałaganu
old-fashioned
oats [wym. ołd-fesziend ołtz] - tradycyjne płatki owsiane
new-fashioned
oats [wym. nju-fesziend ołts] - „sklejka
wyrazowa” Kozka mająca oznaczać owsiankę na szybko
instant
oatmeal [wym. ynstent ołtmiil] - owsianka typu „instant”, na szybko
I witam Dominikę na liście czytelniczej :-)
piątek, 12 września 2014
Lekcja Czterdziesta Dziewiąta: Zakończona haniebnie
Poczytała sobie
Koza pierwsze strony kontrowersyjnych dla matki „Dzienników Nikki” (patrz: poprzedni post), a
potem przyznała, że zaczęła skakać z rozdziału do rozdziału, tam, gdzie
pamiętała, że było ciekawiej.
Dotarła do jakiejś
historyjki z tatuażem i sama, bez próśb o polski, zaczęła relacjonować zdarzenie
swą sfatygowaną polszczyzną.
Najpierw powoli,
jak żółw ociężale,
ruszyła
dziewczyna w fabułę nieśmiale.
Ruszyła
baniaczkiem i ciągnie z mozołem.
I kręci się,
kręci się słowo za słowem. (O tym, jak to tata Nikki rozjechał niechcący
samochodem jeden z ważnych gadżetów szkolnych.)
I biegu
przyśpiesza i gna coraz prędzej...
A matka się
cieszy. Nie będzie dziś zrzędzić!
- I Nikka
rozmawia do tych koleżanek... - wyjaśnia Koza,
a ja nie poprawiam, jak nie poprawiałam wcześniej, żeby nie peszyć. -... że to
nie jej wina i... Ej!!!
O...
Wykoleiła się!
Za moimi plecami znalazło
się coś, co zdołało przerwać tok myślenia.
Szkoda, szkoda. Tak dobrze szło!
Do rejsowego, japońskiego pociągu daleko, ale jeszcze kawałek i by prawie dudniło i stukało rytmicznie jak w porządnym parowcu.
Szkoda, szkoda. Tak dobrze szło!
Do rejsowego, japońskiego pociągu daleko, ale jeszcze kawałek i by prawie dudniło i stukało rytmicznie jak w porządnym parowcu.
- Ja tylko ściałem... - „Coś” okazało się „kimś”. Młodszym bratem. O
wiele! I to bratem nastolatki! Nie ma nic gorszego na świecie niż taki brat.
- A co to jest? - pyta to ciekawskie jajo.
- A co to jest? - pyta to ciekawskie jajo.
- Nie bierz! -
Koza podnosi głos bez cienia akcentu i zaczyna gnać w niebezpiecznym
kierunku. - Powiedziałam, nie bierz! To nie dla ciebie!
Nic tu po mnie.
Lepiej się usunąć, żeby zachować w pamięci poprzednią, miłą rozmowę. Przecież dziś każde
słowo po polsku w ustach Kozy jest dla mnie...
- ZOSSSSTAW! NATYCHMIAST!
- wali buch, buch.
... na wagę
złota.
- WY-NO-CHA!
Pięcha młodszego
- w ruch!
I tak rozpędza
się katastrofa.
wtorek, 9 września 2014
Lekcja Czterdziesta Ósma: Wybaczcie, jeżeli nie znacie angielskiego, ale był konieczny
Grzebałam w
biblioteczce Kozy i ciśnienie mi się podniosło.
Książki stały
równo. Nic z tych rzeczy, kiedy matka wpada czystki robić u dzieci. (Gdy w domu
mnie latem nie było, Koza pięknie poustawiała swoje czytadła, za co pochwała
się należy!)
Po prostu znów
złapałam za „Dzienniki Nikki” - polską wersję amerykańskich powieści dla
„wczesnonastolatek” - Dork Diaries Rachel Renée Russell. Młodsza Koza zaczytywała się w tej serii parę lat temu i na moją
prośbę przysłano mi wtedy tłumaczenie pierwszego tomu.
Zdenerwowałam
się, bo znów stanęły mi przed oczami stracone pieniądze na ten zakup i
przesyłkę. A za stracone je uważałam dlatego, że przekład zaliczam do byle jakich, a
in the long run (w rezultacie) - krzywdzących.
Już na pierwszych
kilku stronach widać, że
1. tłumacz nie zna
amerykańskiego angielskiego lub nie ma dobrego słownika
Tłumaczy „but I figured I couldn’t go wrong” „to i
tak nieźle”.
„I figured” – niesłychanie popularny zwrot
w potocznym amerykańskim – znaczy „dojść do wniosku, że”; „can’t go wrong” znaczy tu mniej więcej „nie rozczarować się”, „nie
ma mowy o rozczarowaniu,” a w książkowym kontekście „nie pożałować zakupu”
(bohaterka komórkę sobie sprawiła). Proponuję więc „ale doszłam do wniosku, że
nie pożałuję zakupu”.
Dalej o telefonie
po polsku można przeczytać, że był „w promocyjnej cenie”. Ale w
oryginale nie ma nic o promocji (sale)
a o wyprzedaży i to końcowej, mianowicie „clearance”.
Taka wyprzedaż sugeruje, że towar nie schodził i trzeba było cenę obniżyć do 70
czy 80 czy więcej procent, żeby po prostu się go pozbyć. I ten żart, że telefon
pochodził ze „spadów” umyka w tłumaczeniu.
Reasumując, punk
2. brzmi: tłumacz nie zna się na realiach rządzących amerykańskim handlem, a
zakupy przecież to sport, który Amerykanie lubią uprawiać najczęściej i na
wiele sposobów. Tu akurat nie powinno się iść na skróty.
3. tłumacz gubi
się w grze słów
„Juicy gossip” w tłumaczeniu to „gorące
plotki”, a „Juicy Couture designer cell
phone” przetłumaczono „Gorący Telefon”. [Tłuste
literki moje.]
Juicy Couture
to markowa
firma i „Gorący Telefon” tego w ogóle nie oddaje.
Gdyby tak przetłumaczyć
„juicy gossip” na „plotki w pikantnym
stylu”, a „Juicy Couture designer cell
phone” na „telefon markowej firmy Pikanty Styl”, zachowana zostaje gra słów
„juicy gossip” i „Juicy Couture”. (I sugestia poprawkowa: pojawiające się wówczas na
stronie 3 nieporozumienie z telefonem można wytłumaczyć np. tak: „powiedziałam
dzwońcie ‘z ploteczkami w
pikantnym stylu na moją nową komórkę’,
a NIE ‘z nowymi ploteczkami na moją komórkę z Pikantnego Stylu’
”.)
4. tłumacz pomija
slang
„I was like, ‘Hello’ ” – witamy w tekście amerykańską plagę językową ostatnich
lat, wyrażenie „I was like”, które
tutejsi nauczyciele próbują tępić w mowie u dzieci i młodzieży! Koniecznie
trzeba oddać to niechlujstwo odpowiednim, innym polskim błędem językowym. Od
jakich słów nieładnie zaczynać w polszczyźnie zdania? „Więc”, „no i”? Na pewno
się coś jeszcze znajdzie. (Pomożecie?) O, na przykład "i". I :-) kiedy
autorka podkreśla u niedojrzałej bohaterki wszędobylski tudzież byle jaki styl
mówienia typowej amerykańskiej nastolatki, w tłumaczeniu odzywa się ona o dziwo
bardzo poprawnie:
„- Halo? –
powiedziałam.”
5. tłumacz gubi
się w gramatyce na poziomie średniozaawansowanym
Na stronie 7 ktoś
woła: „OH. NO. SHE DIDN’T!”
Jedna z
poprawnych wersji tłumaczenia patrząc na kontekst to „NIE! NIE WIERZĘ!” a nie
„O, NIE, NIE ZROBIŁA TEGO!”
„She didn’t” – patrząc od strony
gramatycznej, przedstawia się następująco: she - „ona”
(trzecia osoba) i operator czasu przeszłego prostego „did” plus przeczenie „not”.
Nie ma tu czasownika. Żadnego. Tym bardziej czasownika „robić”.
Przetłumaczenie
powyższego na „nie zrobiła tego” to błąd, jaki robią polscy uczniowie może w
szkole średniej, może w liceum, ale tłumacz? „Nie zrobiła tego” w języku angielskim to „She didn’t do it.”
„She didn’t” jest celowo niekompletnym
wyrażeniem w języku amerykańskim (być może i innym angielskim), bo ma
podkreślić niedowierzanie, a ściślej ten moment, kiedy odbiera człowiekowi mowę
i reszta zdania nie chce przejść przez usta. Jeszcze dosadniejszym „NIE
WIERZĘ!” byłoby nawet rozparcelowanie operatora i przeczenia: „She did not!”. A jak komu „nie wierzę”
nie leży, to niech sobie wstawi „coś ty!”. Opcji jest sporo.
6. tłumacz nie ma
czasu na niuanse, wiem, mało który tłumacz ma, ale zawsze tych smaczków szkoda, szczególnie, kiedy usuwa się humor
„Talk about major HEARTBREAK!” nie jest w
oryginale aż tak melodramatyczne jak to przedstawiono w języku polskim
- „ZŁAMAŁA MI TYM SERCE” (pomijam, że polska wersja w ogóle tu nie trzyma
się oryginału). Zdanie angielskie sugeruje rozczarowanie, ale też ironię, a w
tym kontekscie nawet i złość. Potwierdza to poprzednie zdanie, a
konkretnie wyrażenie „just a stupid
little book”. W ten sposób odezwie się w języku angielskim rozgniewane
dziecko. W dodatku "talk about major
HEARTBREAK" brzmi śmiesznie w angielszczyźnie. A „ZŁAMAŁA MI TYM SERCE” za bardzo śmieszne czy ironiczne nie
jest, stąd prędzej przetłumaczyłabym zdanie jako „Zafundowała mi niezły CIOS W
SERCE!”
Mogłabym dalej
rozprawiać o tym przekładzie, o tym, jak przedstawia się kolejny raz polskiemu
czytelnikowi byle jakie tłumaczenie (wiem, czemu, wiem), ale wystarczy, że
stałam przed gablotką Kozy i trzepałam paluchami po stronicach i że córka musiała
tyrady wysłuchać. Bo przy Kozie, Kochani, to sami swoi - nie wyrażałam się o
nieścisłościach tłumaczenia tak układnie jak tutaj.
Co tu robi w ogóle ten
post?
Kiedy poszłam
sobie ochłonąć, miętoląc w ustach ostatnie złości pod adresem tłumacza, Koza
wzięła książkę do ręki, bo... nic nie działa w marketingu tak skutecznie jak
antyreklama?
I teraz nie wiem, Drogi Tłumaczu, czy w efekcie mam Panu dziękować czy nie.
Bez nagonki Koza czyta rzecz po polsku. Może nie przebrnie przez więcej, niż kilkanaście stron - jak jej matka - ale fakt faktem, że czyta.
A ja jestem w kropce. Czy nagłe zainteresowanie Kozy oznacza, że „nie pożałuję zakupu”?
A ja jestem w kropce. Czy nagłe zainteresowanie Kozy oznacza, że „nie pożałuję zakupu”?
poniedziałek, 8 września 2014
Lekcja Czterdziesta Siódma: Chińskie kamienie młodości i zanik pamięci na sen.
- Can you take me, or do you
want me to ask daddy?
A po co zaraz tatę angażować? Skoro
córka prosi, żebym ją zawiozła do koleżanki na popołudnie, to przecież zawiozę.
Plan jest prosty. Jadąc pięciominutową trasą będę do Kozy dużo mówić po polsku. Trzeba, bo w lato bez mego nadzoru zangielszczyła się do bólu. Momentami polskiego
nie rozpoznaje. Ta, która pierwsze pełne zdanie w swoim życiu wypowiedziała po polsku: „Mama pi, tata pacy”. - „Mama śpi, a tata jest w pracy”. (Wychodzi na to, że leniwą matką byłam, co?)
Dzisiaj nawet byle jakim polskim Koza nie zaszczyci. Najgorzej, że ciągnie mnie w swój angielskomyślący świat, a ja, stara baba, daję się zapędzić w kozi róg.
Dzisiaj nawet byle jakim polskim Koza nie zaszczyci. Najgorzej, że ciągnie mnie w swój angielskomyślący świat, a ja, stara baba, daję się zapędzić w kozi róg.
Pięć
minut do koleżanki. Pięć minut od koleżanki. Razem to przecież aż dziesięć minut nawijki po
polsku. Ja będę gadulić, Koza może słuchać, jeśli muza w słuchawkach nie będzie
jej dudnić za głośno.
Wiem, że nie nadrobię strat z
wiosny. Nie nadrobię strat z lata. I uwaga! Nie będę nic nadrabiać! Precz z nadrabianiem! Ten rok za bardzo mną potrząsnął i jeszcze
do siebie nie doszłam, więc po co udawać, że się da, jeśli prawdopodobnie się
nie da? Strata goniąca stratę też ludzka rzecz i przyjmuję to na biust. Ale jestem teraz w domu. A w domu z
przyzwyczajenia i tak zwracam się do Kozy po polsku, chociaż ona do mnie - tak jak
w pierwszych słowach tego wpisu - mówi już wyłącznie po angielsku.
- Przyślij mi SMS-a, kiedy mam po
Ciebie przyjechać - instruuję Kozę wyskakującą z samochodu.
- 'kiej - „Spoks” woła Koza i śmiga do drzwi, które ktoś już od środka otwiera.
Mija popołudnie, przychodzi wiadomość:
„You can pick me up. ” („Możesz po mnie przyjechać”.) To wystukuję standardową odpowiedź i
siadam za kierownicą.
Gadka szmatka z mamą koleżanki, Koza
żegna kumpelkę, wsiadamy do minivana, trzaskamy dverjami, odpalam silnik i słyszę po
angielsku:
- Mama, a co ty mi napisałaś?
- Kiedy? Gdzie?
- Kiedy przysłałaś SMS-a. O co chodzi
z tym kamieniem?
- Z jakim kamieniem?
- No dobra! Minerałem!
- Wybacz, Rybka, ale nie wiem... -
rozglądam się stojąc na pierwszym skrzyżowaniu przy znaku stopu - ...nie wiem, o
czym mówisz.
- Napisałaś dziejd...
- Co tam takiego napisałam? - ruszam
przed siebie ostrożnie, bo na tym skrzyżowaniu często wymuszają pierwszeństwo.
- Dziej-ej-di-i!
- literuje po angielsku Koza.
Jest taki kamień, prawda, zielonkawy. Mam nawet z okruszków nefrytu bransoletkę. Jednak nie przypominam sobie, żebym słała dziecku SMS-a o nefrycie.
- Nic takiego nie... - HA! I owszem.
Napisałam. Cztery literki składające się w jeden wyraz: J-A-D-E.
Każdemu by tak wyszło bez
polskiej klawiatury. Mój amerykański nie-smartfon nie ma takiej opcji. Ale żeby brak ogonka tak zniekształcił słowo, że Koza nie kuma?
Niestety. Tylko pomarzyć można o dawnych
czasach, kiedy to-to mówiło do mnie exlusively
in Polish. „Mama pi...” do dziś mnie rozczula. Nie pamiętam, czy kiedy stanęła w sypialni miała na sobie piżamkę w biedronki i inne „stonki”, ale i tak słodko mi się na obecność Kozy zrobiło, gdy usłyszałam przez sen w ciemny, zimowy ranek jej pierwsze zdanie. I od
razu, zwróć uwagę Luby Czytelniku, zdanie złożone! „Mama pi, tata pacy” - przymknijmy
oko na to, że bez spójnika.
„Mama pi... ” i pospałaby jeszcze, mama, pospała. Na skołowanie
najlepszy jest sen.
Oh, yeah? I have news for
you,
„mama”! Czyli niosę ja tobie wiadro zimnej wody! Dzieciak już
nawet prostego „jadę” nie rozumie! Twój ciężki rok wsadź se gdzieś! Ty się, matka, lepiej OBUDŹ!
Ps. Zapisała się do czytania mamajanka.
Mamo Janka - pozdrawiam!
piątek, 4 lipca 2014
Zwolnienie z lekcji z wkładką
W rok po
wypadku, który miał miejsce niedaleko domu (nadmieniałam o tym kiedyś na
blogu - odurzony narkotykami kierowca zabił rowerzystę) pojawiła się kobieta z
kwiatami. Usiadła na ziemi, przymocowała kartkę w foliowej koszulce do drzewa
znaczącego miejsce zdarzenia.
Rozpoznałam tę
panią z opublikowanych zdjęć, uśmiechającą się na nich przy boku mężczyzny, któremu przyszło później zginąć pod kołami samochodu. Nie miałam śmiałości zajrzeć
głębiej poza jej rozsypane włosy, bo chociaż drzewo publiczne, smutek wdowy nie dla
mnie do wglądu. Odwróciwszy wzrok pojechałam przed siebie. W końcu i drzewo i
ona mieli sobie wiele do pomilczenia.
Kiedy się przemogłam i stanęłam nad przyczepioną do kory notką, niepewna, czy w ogóle wypada podejść tak blisko, przyszło mi się zdziwić. Nie był to list do męża, jak
poprzednim razem, a podziękowania za
okazaną rodzinie zmarłego „miłość, zwykłe akty współczucia i modlitwę”. Najbardziej
zaś zaskoczyło mnie to, że słowa adresowane były zarówno do przyjaciół jak i nas -
przypadkowych, okolicznych mieszkańców.
Nie zabrałam
się za niewesołe wspominki, bo odczułam nagłą potrzebę oglądania się wstecz. Wzorem
tej kobiety chcę po prostu do Was wyjść, do Was - dobre dusze, niektóre mi
całkiem nieznane - tak jak Wy wyszliście mi na przeciw w moich trudnościach i podziękować za czytanie.
„Jak
bum cyk-cyk” miałam w planie zacząć nadrabiać stracone lekcje z
wiosny, lecz życie pisze swym zwyczajem własny scenariusz i znów przyszło mi zmierzyć
się ze sprawami uniemożliwiającymi i zajęcia z Kozą i regularne wpisy.
Wrócę, jak się ogarnę. Jeszcze raz dziękuję!
Wrócę, jak się ogarnę. Jeszcze raz dziękuję!
niedziela, 25 maja 2014
Miej się lepiej na baczności
Kiedy odkryłam,
że Kozak nawpychał drobniaków w samochodowy odtwarzacz CD, odjęło mi mowę. I
lat. Bo złość piękności szkodzi, a u kobity irytacja rusza w zmarszczki.
Następnie
przyszła kryska na dwa inne „Matyski” i to w odstępie kilku dni: Kozak uziemnił
jedyny zestaw „stereo” nieudaną próbą zdjęcia go z górnej półki (to, że zestaw
głośnikowy był stary nie usprawiedliwia) oraz nieodwracalnie uszkodził przenośny
radiomagnetofon – zahaczył anteną o nogę od stołu, przez co wyrwało urządzenie
z ręki i padło - dosłownie - na przyciski. Wcisnęło je na doszczęt. Nie idzie
wydłubać ich ani pilnikiem, ani śrubokrętem.
Potem Kozak
przetrącił laptop (Lekcja Trzydziesta Piąta) i rozerwał kabelki słuchawek do
mojej empetrójki.
To tylko
elektronika. Nie mam weny podsumować innych dziedzin życia, w których mi przez
Kozaka „ubyło”.
Koza nie
posiada niszczycielskiej mocy brata. Nigdy nie poruszała się jak wiewiór w składzie
porcelany, a ostatnio wręcz spowolniła jeszcze bardziej, co odbija się również
na łączach pod czaszką i trochę czasu zabiera mi pilnowanie kozinej rozpiski
zajęć.
Dla córki też przesiaduję
w Internecie, szukając przepisów na strawę, co dziecku nie zaszkodzi, bo wbrew
utartym opiniom o kozim jadłospisie, moja Koza nie może jeść wielu rzeczy. I
mimo starć z jedzeniem, córka zaczyna mnie w niektórych częściach ciała przerastać. Już wchodzi w moje ciuchy.
Jeszcze nie podbiera, na razie przegląda. I niech zatrzyma
sobie te dwie bluzki w paski, na próbę przymierzone, o dziwo pasujące. Niech to
grzebanie w mojej szafie wyjdzie dziecku na zdrowie. I wożenie do koleżanek i z powrotem - proszę, niech korzysta. I niech ma tę przerwę w lekcjach. I te nasze przypadkowe rozmowy, z
których podobno wyniesie coś dopiero w odległej przyszłości.
Kiedy mogę i
kiedy nie mogę dzielę się z Kozą i Kozakiem tym, co zebrałam. Dzielę
się też miejscem na książki w walizce lecącej ze mną przez Atlantyk, złością
nad rozlanym mlekiem i koncertowym aplauzem, gdy coś się uda, a miało się
rypnąć.
Nie narzekam,
że ileś planów wzięło w łeb i do tej pory nie zwróciło, że zmartwienia o dzieci
odbierają sen, a nie powiem, milutko by było za Kozakiem paść jak przecinak po
dniu wrażeń.
Myślę o
wieczorze, bo chociaż rano, „ledwiesapiens” jestem. Nawet w długi
amerykański weekend i wypadający jutro akurat polski Dzień Matki dzieci
pozostaną dziećmi - laurki dawno wręczone, więc czas dalej brać i nie patrzeć,
że boli. Nie ma sensu marudzić, że niewiele zostanie z weekendu dla mnie
samej, skoro czuję, że gdyby zaszła potrzeba, mimo tego, co dotąd ze mnie
wyciągnięto, czego może pozbawiono, kto wie, może bym była w stanie
górnolotność słów w czyn zamienić: nie wiadomo, czy bym jeszcze za swoją dwójkę
życia oddać nie chciała.
Oczywiście nikt
tej wymiany nie wymaga. Wystarczy, że dam Kozakowi zjeść o jedno ciastko za
dużo, a Kozie pozwolę spędzić pół dnia na zlocie dziewczęcym u najlepszej
koleżanki. Od razu słyszę wykrzykniki, że jestem najwspanialszą mamą na
świecie.
Szkopuł w tym,
że nigdy, nigdy, przenigdy nie pretendowałam do tego tytułu i przed
ciastkiem pływały w zupie zielone liście, a po powrocie od koleżanki zaproszę
Kozę na wieczorek przy biurku. Tylko ja, Koza i polska książka. I czar pryśnie.
Bo jam z tych
matek, co może nie wie jaki wokal dziś na czasie, jaki gadżet marzy się
dzieciom, ale za to zawsze równo idę z poDstępem. ;-)
Ps. Pozdrawiam
wszystkich z okazji jutrzejszego Dnia Matki. I witam nową czytelniczkę. Przepraszam, imię uciekło mi w marcowo-kwietniowych przewrotach. Ale wiem, że jesteś. :-)
poniedziałek, 12 maja 2014
Był sobie dzień, była sobie noc...
- Dobranoc! -
mówię do Kozaka.
- A co to znaczy „dobranoc”?
Nie wie? Zawsze
mówimy sobie „dobranoc” po polsku, ale może faktycznie nie rozumie?
- „Dobranoc” znaczy "dobra" "noc". Kiedy mówię
"dobranoc", życzę ci, żebyś miał dobrą noc i spokojnie spał.
- To nie działa,
mama! Ja mam koszmary!
No, tak.
Mimo dobrych
życzeń przyśni się zły sen lub pozostanie na jawie, tak jak wydarzenia z tej
wiosny. Na początku marca zmarł nagle mój ojciec i odjęło mi głos, ten
wewnętrzny, odpowiedzialny za możliwość skupienia się na czynnościach
niezwiązanych z tym, co nie przypomina taty i rodziny w Polsce. Są dni, kiedy
myślę, że już najsmutniejsze za mną, ale chyba jestem zbyt dużą optymistką, bo
co się przymierzam do napisania tu chociaż kilku zdań, ten „zły sen”,
lęk przed czystą kartką Worda, w której czai się następna refleksja o moim ojcu,
w dużej mierze trwa do teraz.
Tata zmarł,
poleciałam na pogrzeb. Sama. Nie miałam za co zabrać Kozy i Kozaka. Po powrocie
do Stanów okazało się, że muszę wrócić do Polski. Znów poleciałam sama i to
wiosenne oblatywanie Atlantyku doszczętnie zawirowało mi w głowie. Tak jak
przeżycia z wizyt w Polsce. To nie ulega wątpliwości.
Kochani, piszę
prawdę o mojej nieobecności, ale proszę, nie składajcie mi kondolencji. W końcu
stało się normalne i jak najbardziej zalecane - dziecko pochowało rodzica, a
nie odwrotnie. Jeżeli możecie, ucieszcie się ze mną, że mogłam być wtedy z
polską rodziną. Z tego powodu jestem niezmiernie, niezmiernie szczęśliwa. I to,
co po angielsku ładnie nazywa się closure,
a po naszemu można określić jako satysfakcjonujące zamknięcie jakiegoś etapu,
przeżycia, ów rodzaj ulgi, po której łatwiej ruszyć ponownie z miejsca - to
właśnie przeżyłam za drugim pobytem w Polsce. Doświadczyłam, co musiałam, żeby
poczuć, że ojca rzeczywiście już nie ma między nami. Nie ciałem.
Jak łatwo się
domyślić, lekcji polskiego długi czas po prostu nie było. Wracam do nich powoli
i te świeżoprzeprowadzone były nawet śmieszne, ale nie potrafię ich zrelacjonować. Jak przyznałam wyżej, kiedy
mam zasiąść do pisania od serca, chcę pisać o rzeczach zupełnie nie w temacie
bloga. Poza tym i tak zmagałam się strasznie, czy w ogóle wypada mi tu pisać cokolwiek o tacie. Po pierwsze był jak najbardziej jednojęzyczny. ;-) I jeszcze do końca nie panuję nad wszystkimi emocjami związanymi z mijającą wiosną. Takiej załzawionej paplaniny na dłuższą metę należy nam wszystkim oszczędzić, bo jeszcze i
Wam coś nie tak się wyśni, jak Kozakowi.
- Kiedy
mówię „dobranoc”, to znaczy, że bardzo chcę, żebyś odpoczął i obudził się radosny. Wiem, że mogą przyśnić się koszmary, ale ponieważ cię kocham,
zawsze będę ci życzyć, żeby było ci dobrze.
Szkoda, że kochać
nie znaczy zmienić biegu rzeczy. Nie mam kontroli nad snem Kozaka, nad odejściem
najbliższego. Pomijam przyszłość. Ale nie jest ze mną aż tak źle, żebym nie
wiedziała, że po złym śnie mogę przytulić, na śmierć ojca mogę odpowiedzieć
swoim życiem. A przyszłości mogę przeciwstawić „Teraz”,
chociaż tu jeszcze nie ma czym się chwalić, bo wczoraj był w Stanach Dzień
Matki, a ja czułam się bardziej córką i siostrą.
- Synku, mówię ci „dobranoc”, bo chcę, żebyś był bezpieczny. I szczęśliwy.
- To będę ci
mówił „dobranoc” cały czas - napalił się Kozak jeszcze przed
wczorajszym zaśnięciem. - I jak będzie dzień i jak będzie noc.
Dobrze.
To dobranoc,
Kozaku. Śpij spokojnie.
Dobranoc, Kozo.
Dobranoc, Luby
Mężu.
Dobranoc Wam
wszystkim, gdy będziecie znów zasypiać.
A Tobie, Tato, mówię „Do zobaczenia”.
Subskrybuj:
Posty (Atom)