Książka zaczyna się od sławetnej wyprawy trzech
słowiańskich braci. (Przemierzywszy szmat puszczy, zatrzymują się na odpoczynek,
a jeździec, co go Lechem zwano, dostrzega białego orła, zachwyca się widokiem
rzeczonego ptaka i postanawia przy orlim gnieździe pozostać. Zakładam, że „historyja” wszystkim znana.)
Wspominam Kozie o polskim godle. A potem o miejskich
herbach – rzeczy Dziecku właściwie obcej, albowiem grody amerykańskie takowych
nie posiadają.
Jeden herb Córa widziała w elementarzu, lecz pozycja jest obecnie w posiadaniu Kozaka, czyli szukaj wiatru
w polu. Zaglądam zatem do internetu. Wpisuję w wyszukiwarkę „herby polskich
miast”.
- Pamiętasz herb Warszawy? 
- Taaak... – niechętnie rzecze Koza.
- Pamiętasz, co przedstawia? 
- PrzeStawia?
- PrzeDstawia. Co jest w tym herbie?
- Goła baba. 
- Nie „goła baba” tylko „syrena”. Z mieczem i tarczą. 
- Okay. Syrena. Bez biustonosza.
- Od kiedy syreny noszą biustonosze? - odpowiadam z
przekąsem na sarkazm.
- Arielka miała. Z muszelek. 
Też mi przykład! 
- Gdzie Arielce do prawdziwej syreny! PRAWDZIWE syreny
ubrań nie zakładają! No, chyba, że zajdzie potrzeba, bo zakochają się w
człowieku... 
Czy źle gadam? Nie zastanawiam się w sumie nad tym, co mówię,
bo przebieram w linkach do stron z herbami.
- Prawdziwe syreny? - Koza puka się w czoło. Śmieje się.
Ni chybi ze mnie. 
- Oj, wiesz, co mam na myśli... – A mam na myśli nie pół
kobietę – pół rybę z animowanego filmu Disney’a, a rodem z klasyki literatury
światowej (Hans Christian Andersen). 
Koza śmieje się coraz głośniej.
- Już widzę, jak idziesz z krową do ślubu.
- Z jaką krową?
- Z tą, co się w tobie zakochała!
Odrywam wzrok od komputera. 
- Z jaką krową, co się we mnie zakochała? 
- Z krową z morza! – Córka przesuwa laptop w swoją
stronę. - Poczytaj sobie potem o PRAWDZIWYCH syrenach, maminko marmolado... To
gdzie te herrrrby?
Obeznana się znalazła! Krowami morskimi będzie mi tu rzucać,
popisywać się, że potrafi zdefiniować prawdziwą syrenę lepiej ode mnie.
Z drugiej strony... Nie ma co się gniewać.  Koza na to nic nie poradzi, że prawie od urodzenia
ma tę przypadłość, iż wszędzie wyniucha najmniejszy ślad zwierzęcia.
Ale o herbach powinnam wiedzieć więcej ja!
Przeglądamy od końca alfabetyczny miejski poczet.
Natychmiast wpadają Córce w oko jelenie (herby miast takich jak Żary, Złotów,
Turek, Trzcianka), więc korzystam z nagłego zainteresowania – było nie było –
polską historią i opowiadam Kozie o motywach herbowych. Proponuję jej, aby sama
znalazła powtarzające się symbole. Dziecko przegląda rysunki i posłusznie
wymienia „gołą babę... e... według mamy PRAWDZIWĄ syrenę”,  niedźwiedzia, „byka” (tura), „zamek” (bramę
wjazdową do miasta)... 
- A jaka postać obejmuje bramę wjazdową w herbie Torunia?
Koza ma dosyć. Przeciąga się i rozgląda po pokoju.
- Ten tam... ze skrzydłami...
- Czyli?
- Ten, co lata...
- Aha? Czyli...
- Oj, mama... 
- Już kończymy... To co jest w toruńskim herbie? Ten
symbol często występuje w innych miejskich herbach.
- Brama... 
- Oraz?
- Litościiii! Nie wiem!
- Anioł!
- No, mówiłam, że ptak! 
Czyli - według Ciebie - Arielka nie była prawdziwa?
OdpowiedzUsuńNo wiesz!?
I pewnie jeszcze powiesz, że nie ma krasnoludków?
;-P