piątek, 14 grudnia 2012

Z dziś jeszcze raz. Inaczej.


Chyba napisałam poprzedniego posta w złą godzinę.
Zaczęłam go od zdania, że Święta Bożego Narodzenia potrafią w ludziach odrodzić wiarę. A potem zobaczyłam wiadomości: strzelanina na północy Stanów, w szkole podstawowej. Zginęło dwadzieścioro dzieci i kilkoro dorosłych.

Mówiąc więc dzisiaj o wierze, pozostaje mi przypuszczać, że ktoś najpewniej ją stracił, ponieważ odejście od jakiejkolwiek nadziei w momencie masakry na tak dużą skalę to silny odruch, szczególnie, gdy ktoś celuje w głowę dziecka.

Niedobrze mi na samą myśl, co dzieje się w tej chwili w Newtown, Connecticut. Co przeżyli rodzice, czekający cały dzień na swoją córkę czy syna, gdy nie pojawili się oni w żadnej kolejnej grupie uczniów. Jaki jęk i krzyk przeszył to pomieszczenie, w którym padły słowa, że więcej dzieci nie przybędzie.
Podobno jeszcze teraz, wieczorem, ciała leżą w budynku, rodziców nie wpuszcza się do środka, bo trwa proces indentyfikacyjny i trwa śledztwo.

***

Po tym, jak w październiku u rogu mojej ulicy zginął potrącony przez naćpanego narkomana rowerzysta, pojawiło się z czasem „przynajmniej”.  Przynajmniej on przeżył prawie sześćdziesiąt lat. Przynajmniej doczekał się wesela najstarszego z trójki synów. Przynajmniej to... tamto...
Teraz nie widać żadnego „przynajmniej”.
Brak jakichkolwiek słów pocieszenia.
W ogóle brak słów...
Nie wiem, co pozostaje.
Nie wiem, czy chcę wiedzieć. 

***

W krótkim wywiadzie młoda nauczycielka (która na dźwięk strzałów postanowiła ratować swoich pierwszoklasistów gasząc światło, zakluczając drzwi klasy od wewnątrz i barykadując je szafką z książkami) wspomina, ocierając oczy, że powiedziała uczniom, iż bardzo ich kocha. Była pewna, że zginą, a nie chciała, aby dzieci zabrały ze sobą jako ostatnie wspomnienie krzyki i strzały, a słowa miłości.

I dodała, że przykazała wszystkim siedzieć bardzo cicho, żeby nie znaleźli ich ci „źli” z korytarza. Że muszą teraz „wait for the good guys” („czekać na tych dobrych”).

Chylę czoła przed tą młodą nauczycielką.

Za jej radą spróbuję sama uwierzyć w „good guys”. W kogoś, kto przyjdzie na ratunek żyjącym teraz w agonii, bo ich ból już jest przytłaczający, a nie pokazano jeszcze ani jednej twarzy rodzica, który stracił w Newtown dziecko.

Gdyby to było możliwe, zaniosłabym chociaż kwiaty. Ale czuję, że zwiędłyby z niemocy tak, jak ja.




Czy potrzebny jeszcze komuś jakiś inny koniec świata?



4 komentarze:

  1. Rycze tutaj przerazliwie,rycze od wczoraj.
    Moje maluchy jedza sniadanie wlasnie...Ci rodzice takie obrazki beda juz przywolywac tylko w swoich glowach...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, że napisałaś. Mam to samo. Popłakuję, próbuję myśleć o tym, co dalej, czy jest coś, co mogłabym zrobić, żeby ulżyło tym rodzinom. Boję się, że kompletnie mnie rozwali, kiedy wreszcie podadzą listę ofiar ze zdjęciami.

      Jakiś detekty w rannym wywiadzie telewizyjnym powiedział, że nie wolno zadawać sobie pytań „dlaczego to spotkało niewinne dziecko”, kiedy przybywa się na miejsce zbrodni, bo inaczej by się nigdy nie było w stanie przeprowadzić śledztwa. I chyba muszę zacząć myśleć w tych kategoriach, żeby się pozbierać.

      Usuń
  2. Niewyobrażalnie sie zdenerwowałam wczoraj, ja zazwyczaj nie oglądam wiadomości, ale rzuciłam okiem na pasek wiadomości z ostatniej chwili, i juz nie moglam przestać, siedziałam, trzęsłam się przed ekranem i starałam się nie plakać, żeby nie wystraszyć dzieci, i tak były niespokojne, bo nie wiedziały, co się dzieje.

    Pięciolatki. Pięć lat. Kacper ma pięć lat. Usiłuje sobie wyobrazić, co bym czuła, gdyby wyszedł do przedszkola i już nie wrócił.

    Usiłuję sobie powiedzieć, że to się na pewno nigdy nie zdarzy... ale tak strasznie nie jest się tego pewnym w dniu, jak ten...

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak. Ja podobnie unikam tego typu tematów, bo zupełnie nie radzę sobie z nimi psychicznie odkąd mam własne dzieci . (Kiedy więc z przerażeniem zobaczyłam wiadomości, musiałam żałość wypluć na blogu, bo mnie przerosła.)

    To jest to, co mówisz – odprowadzasz dziecko do szkoły i okazuje się za kilka godzin, że nie wróci do domu... W mózgu człowieka, w którym działa prawidło obszar odpowiedzialny za empatię, za chronienie najbardziej bezbronnych, wizja mojego, Twojego, każdego martwego dziecka, szczególnie zabitego z taką premedytacją, wykracza poza obszar tego, co jest się w stanie znieść.
    Jeśli to prawda, że zginęły głównie dzieci w dwóch klasach pierwszych, to oprócz pięciolatka, którego wstępnie wymieniano, mamy sporą grupę sześcio- i siedmiolatków. To są nadal małe dzieci. W pierwszym odruchu chciałabym osobiście każde z nich przytulić i opłakać tam, gdzieje znaleziono, na szkolnej posadzce. Cofnąć czas, powiedzieć, żeby się nie bały. Że nigdy nie przestaną być kochane. Złapać za rączkę.

    Nie wiem, jak chcą dalej żyć rodziny zamordowanych. Nie wiem, co pomaga funkcjonować, a nawet i kochać dalej.
    Siadasz na łóżku dziecka, którego już nie zobaczysz, bierzesz do rąk jego piżamkę i co wtedy? Czy po tym, jak się kompletnie rozpadniesz otrzymuje się od Boga, od Życia, od Czasu nowy gen, myśl, łaskę, co człowieka podtrzyma? Zupełnie się nie orientuję. Serce boli od samych prób wstawienia się w sytuację takiego rodzica. I Ci, którzy przeżywają tego rodzaju koszmary, a walczą z codziennością dalej, są dla mnie prawdziwymi bohaterami. I ich też uścisnęłabym za rękę. Bo ciągle nie wiem, co się wtedy mówi...

    OdpowiedzUsuń