wtorek, 25 września 2012

W trzcinach

Wyszłam z dziećmi na dłuższy spacer. Zabrałam aparat fotograficzny, bo lubię podglądać, co na podwórkach sadzą sobie sąsiedzi i jak im to rośnie.

W drodze powrotnej zwalniam, sprawdzam na podglądzie zdjęcia, Córka i Syn wyprzedzają mnie dobry kawałek i gonią się trochę za blisko mijanego stawu.
- Nie wpadnijcie do wody!
Powinnam raczej przestrzec ich przed wdepnięciem w kacze kupy, ale zanim się zdecydowałam na kolejne ostrzeżenie, Koza stanęła jak wryta. Czekam, aż uniesie w górę którąś stopę i zacznie wydawać dźwięki obrzydzenia. Ale nie... Koza woła z zachwytem.
- Mamo, zobacz! Aligatorek!
Panika w pełnej mobilizacji! Gonię co sił w nogach w stronę szuwarów, bo mały aligatorek oznacza, że w pobliżu jest też najprawdopodobniej i większy.
- Natychmiast stamtąd się odsuńcie! – Jeśli dobrze kojarzę, im bliżej wody się stoi, tym mniejsze szanse ucieczki. Aligator na lądzie długo gonić ofiary nie będzie, lecz w wodzie nie popuści!
Zachęcony moim popłochem Kozak podbiega do Kozy. Przykucają w trawie.
Jaki śliczny! Mama, możemy go zabrać do domu?
JESZCZE CZEGO! Czytałam, że aligatory są nieśmiale, nie tak agresywne jak krokodyle, ale jeśli głodne, potrafią zaatakować i nie dalej jak dwa miesiące temu czytałam, że gdzieś na Florydzie ten gad odgryzł ramię siedemnastoletniemu chłopcu.
- Powiedziałam odsunąć się!!!
Czy Koza w ogóle wie, co należy robić, gdyby nastąpił atak? Czy słyszała o tym, że należy dźgnąć napastnika w oczy?
Dobiegam do nieposłusznej dwójki i sama staję jak wryta.
- Ktoś go zgubił. Mogę? – Córka podnosi na dłoni słodkiego zwierzaczka. Zielonego. Z nieproporcjonalnie wielką głową do reszty tułowia. Z ogromnymi oczami, które patrzą na mnie błagalnie jak ślepia Kozy. – Nie mam jeszcze takiego pet szopka, Madame Marmolado.
Istotnie. Nie ma. (I od kiedy jestem dla Córki „madame”? Bo żem „marmolada”, to rzeczywiście ostatnio ustalone.)
Postanowiłyśmy, że jeśli jutro i pojutrze zwierzak będzie tam leżał, to może, ewentualnie, pomyślimy. Na teraz Kozie musi wystarczyć zdjęcie.


A czekając, aż do końca opadnie mi adrenalina, sama zauważyłam przy brzegu coś ślicznego i zielonego. I równie niegroźnego. I tym też się dzielę.







A tak wyglądało kozie znalezisko:







Nadal oddycham z ulgą, że nie lokalne, lecz z tworzywa sztucznego Made in China.

4 komentarze:

  1. Rzeczywiście śliczny, sama bym nad nim stała, wznosząc okrzyki zachwytu.
    Cieszę się, że nad malutkim żywym to nie w naszym klimacie :DDD...

    OdpowiedzUsuń
  2. I ja w te niewinne ślepia chciałam wtykać palce... Wstyd!

    OdpowiedzUsuń
  3. Hahah, co za wspanialy blog - wlasnie zaczynam czytac I nie moge przestac sie smiac, madame marmolado, mam nadzieje ze dalej jest rownie interesujaco/wesolo ;)
    Pozdrawiam z Teksasu!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A dziękuję uprzejmie :-) Dziękuję... Właśnie z Kozakiem dyskutowaliśmy o Teksasie. Pozdrawiam serdecznie. Czy na Waszym podwórku wędrują skorpiony? ;-)

      Usuń