piątek, 4 lipca 2014

Zwolnienie z lekcji z wkładką

W rok po wypadku, który miał miejsce niedaleko domu (nadmieniałam o tym kiedyś na blogu - odurzony narkotykami kierowca zabił rowerzystę) pojawiła się kobieta z kwiatami. Usiadła na ziemi, przymocowała kartkę w foliowej koszulce do drzewa znaczącego miejsce zdarzenia.

Rozpoznałam tę panią z opublikowanych zdjęć, uśmiechającą się na nich przy boku mężczyzny, któremu przyszło później zginąć pod kołami samochodu. Nie miałam śmiałości zajrzeć głębiej poza jej rozsypane włosy, bo chociaż drzewo publiczne, smutek wdowy nie dla mnie do wglądu. Odwróciwszy wzrok pojechałam przed siebie. W końcu i drzewo i ona mieli sobie wiele do pomilczenia.

Kiedy się przemogłam i stanęłam nad przyczepioną do kory notką, niepewna, czy w ogóle wypada podejść tak blisko, przyszło mi się zdziwić. Nie był to list do męża, jak poprzednim razem, a podziękowania za okazaną rodzinie zmarłego „miłość, zwykłe akty współczucia i modlitwę”. Najbardziej zaś zaskoczyło mnie to, że słowa adresowane były zarówno do przyjaciół jak i nas - przypadkowych, okolicznych mieszkańców.

Nie zabrałam się za niewesołe wspominki, bo odczułam nagłą potrzebę oglądania się wstecz. Wzorem tej kobiety chcę po prostu do Was wyjść, do Was - dobre dusze, niektóre mi całkiem nieznane - tak jak Wy wyszliście mi na przeciw w moich trudnościach i podziękować za czytanie. 

„Jak bum cyk-cyk” miałam w planie zacząć nadrabiać stracone lekcje z wiosny, lecz życie pisze swym zwyczajem własny scenariusz i znów przyszło mi zmierzyć się ze sprawami uniemożliwiającymi i zajęcia z Kozą i regularne wpisy.

Wrócę, jak się ogarnę. Jeszcze raz dziękuję!










niedziela, 25 maja 2014

Miej się lepiej na baczności

Kiedy odkryłam, że Kozak nawpychał drobniaków w samochodowy odtwarzacz CD, odjęło mi mowę. I lat. Bo złość piękności szkodzi, a u kobity irytacja rusza w zmarszczki.
Następnie przyszła kryska na dwa inne „Matyski” i to w odstępie kilku dni: Kozak uziemnił jedyny zestaw „stereo” nieudaną próbą zdjęcia go z górnej półki (to, że zestaw głośnikowy był stary nie usprawiedliwia) oraz nieodwracalnie uszkodził przenośny radiomagnetofon – zahaczył anteną o nogę od stołu, przez co wyrwało urządzenie z ręki i padło - dosłownie - na przyciski. Wcisnęło je na doszczęt. Nie idzie wydłubać ich ani pilnikiem, ani śrubokrętem.
Potem Kozak przetrącił laptop (Lekcja Trzydziesta Piąta) i rozerwał kabelki słuchawek do mojej empetrójki.
To tylko elektronika. Nie mam weny podsumować innych dziedzin życia, w których mi przez Kozaka „ubyło”.

Koza nie posiada niszczycielskiej mocy brata. Nigdy nie poruszała się jak wiewiór w składzie porcelany, a ostatnio wręcz spowolniła jeszcze bardziej, co odbija się również na łączach pod czaszką i trochę czasu zabiera mi pilnowanie kozinej rozpiski zajęć.
Dla córki też przesiaduję w Internecie, szukając przepisów na strawę, co dziecku nie zaszkodzi, bo wbrew utartym opiniom o kozim jadłospisie, moja Koza nie może jeść wielu rzeczy. I mimo starć z jedzeniem, córka zaczyna mnie w niektórych częściach ciała przerastać. Już wchodzi w moje ciuchy. Jeszcze nie podbiera, na razie przegląda. I niech zatrzyma sobie te dwie bluzki w paski, na próbę przymierzone, o dziwo pasujące. Niech to grzebanie w mojej szafie wyjdzie dziecku na zdrowie. I wożenie do koleżanek i z powrotem - proszę, niech korzysta. I niech ma tę przerwę w lekcjach. I te nasze przypadkowe rozmowy, z których podobno wyniesie coś dopiero w odległej przyszłości.

Kiedy mogę i kiedy nie mogę dzielę się z Kozą i Kozakiem tym, co zebrałam. Dzielę się też miejscem na książki w walizce lecącej ze mną przez Atlantyk, złością nad rozlanym mlekiem i koncertowym aplauzem, gdy coś się uda, a miało się rypnąć.

Nie narzekam, że ileś planów wzięło w łeb i do tej pory nie zwróciło, że zmartwienia o dzieci odbierają sen, a nie powiem, milutko by było za Kozakiem paść jak przecinak po dniu wrażeń.

Myślę o wieczorze, bo chociaż rano, „ledwiesapiens” jestem. Nawet w długi amerykański weekend i wypadający jutro akurat polski Dzień Matki dzieci pozostaną dziećmi - laurki dawno wręczone, więc czas dalej brać i nie patrzeć, że boli. Nie ma sensu marudzić, że niewiele zostanie z weekendu dla mnie samej, skoro czuję, że gdyby zaszła potrzeba, mimo tego, co dotąd ze mnie wyciągnięto, czego może pozbawiono, kto wie, może bym była w stanie górnolotność słów w czyn zamienić: nie wiadomo, czy bym jeszcze za swoją dwójkę życia oddać nie chciała.




Oczywiście nikt tej wymiany nie wymaga. Wystarczy, że dam Kozakowi zjeść o jedno ciastko za dużo, a Kozie pozwolę spędzić pół dnia na zlocie dziewczęcym u najlepszej koleżanki. Od razu słyszę wykrzykniki, że jestem najwspanialszą mamą na świecie.

Szkopuł w tym, że nigdy, nigdy, przenigdy nie pretendowałam do tego tytułu i przed ciastkiem pływały w zupie zielone liście, a po powrocie od koleżanki zaproszę Kozę na wieczorek przy biurku. Tylko ja, Koza i polska książka. I czar pryśnie.

Bo jam z tych matek, co może nie wie jaki wokal dziś na czasie, jaki gadżet marzy się dzieciom, ale za to zawsze równo idę z poDstępem. ;-)


Ps. Pozdrawiam wszystkich z okazji jutrzejszego Dnia Matki. I witam nową czytelniczkę. Przepraszam, imię uciekło mi w marcowo-kwietniowych przewrotach. Ale wiem, że jesteś. :-)



poniedziałek, 12 maja 2014

Był sobie dzień, była sobie noc...

- Dobranoc! - mówię do Kozaka.
- A co to znaczy „dobranoc”?
Nie wie? Zawsze mówimy sobie „dobranoc” po polsku, ale może faktycznie nie rozumie?
„Dobranoc” znaczy "dobra" "noc". Kiedy mówię "dobranoc", życzę ci, żebyś miał dobrą noc i spokojnie spał.
- To nie działa, mama! Ja mam koszmary!

No, tak.

Mimo dobrych życzeń przyśni się zły sen lub pozostanie na jawie, tak jak wydarzenia z tej wiosny. Na początku marca zmarł nagle mój ojciec i odjęło mi głos, ten wewnętrzny, odpowiedzialny za możliwość skupienia się na czynnościach niezwiązanych z tym, co nie przypomina taty i rodziny w Polsce. Są dni, kiedy myślę, że już najsmutniejsze za mną, ale chyba jestem zbyt dużą optymistką, bo co się przymierzam do napisania tu chociaż kilku zdań, ten „zły sen”, lęk przed czystą kartką Worda, w której czai się następna refleksja o moim ojcu, w dużej mierze trwa do teraz.

Tata zmarł, poleciałam na pogrzeb. Sama. Nie miałam za co zabrać Kozy i Kozaka. Po powrocie do Stanów okazało się, że muszę wrócić do Polski. Znów poleciałam sama i to wiosenne oblatywanie Atlantyku doszczętnie zawirowało mi w głowie. Tak jak przeżycia z wizyt w Polsce. To nie ulega wątpliwości.

Kochani, piszę prawdę o mojej nieobecności, ale proszę, nie składajcie mi kondolencji. W końcu stało się normalne i jak najbardziej zalecane - dziecko pochowało rodzica, a nie odwrotnie. Jeżeli możecie, ucieszcie się ze mną, że mogłam być wtedy z polską rodziną. Z tego powodu jestem niezmiernie, niezmiernie szczęśliwa. I to, co po angielsku ładnie nazywa się closure, a po naszemu można określić jako satysfakcjonujące zamknięcie jakiegoś etapu, przeżycia, ów rodzaj ulgi, po której łatwiej ruszyć ponownie z miejsca - to właśnie przeżyłam za drugim pobytem w Polsce. Doświadczyłam, co musiałam, żeby poczuć, że ojca rzeczywiście już nie ma między nami. Nie ciałem.

Jak łatwo się domyślić, lekcji polskiego długi czas po prostu nie było. Wracam do nich powoli i te świeżoprzeprowadzone były nawet śmieszne, ale nie potrafię ich zrelacjonować. Jak przyznałam wyżej, kiedy mam zasiąść do pisania od serca, chcę pisać o rzeczach zupełnie nie w temacie bloga. Poza tym i tak zmagałam się strasznie, czy w ogóle wypada mi tu pisać cokolwiek o tacie. Po pierwsze był jak najbardziej jednojęzyczny. ;-) I jeszcze do końca nie panuję nad wszystkimi emocjami związanymi z mijającą wiosną. Takiej załzawionej paplaniny na dłuższą metę należy nam wszystkim oszczędzić, bo jeszcze i Wam coś nie tak się wyśni, jak Kozakowi.

- Kiedy mówię „dobranoc”, to znaczy, że bardzo chcę, żebyś odpoczął i obudził się radosny. Wiem, że mogą przyśnić się koszmary, ale ponieważ cię kocham, zawsze będę ci życzyć, żeby było ci dobrze. 

Szkoda, że kochać nie znaczy zmienić biegu rzeczy. Nie mam kontroli nad snem Kozaka, nad odejściem najbliższego. Pomijam przyszłość. Ale nie jest ze mną aż tak źle, żebym nie wiedziała, że po złym śnie mogę przytulić, na śmierć ojca mogę odpowiedzieć swoim życiem. A przyszłości mogę przeciwstawić „Teraz”, chociaż tu jeszcze nie ma czym się chwalić, bo wczoraj był w Stanach Dzień Matki, a ja czułam się bardziej córką i siostrą.

- Synku, mówię ci „dobranoc”, bo chcę, żebyś był bezpieczny. I szczęśliwy.
- To będę ci mówił „dobranoc” cały czas - napalił się Kozak jeszcze przed wczorajszym zaśnięciem. - I jak będzie dzień i jak będzie noc.

Dobrze.
To dobranoc, Kozaku. Śpij spokojnie.
Dobranoc, Kozo.
Dobranoc, Luby Mężu.
Dobranoc Wam wszystkim, gdy będziecie znów zasypiać.

A Tobie, Tato, mówię „Do zobaczenia”.

środa, 19 lutego 2014

Lekcja Czterdziesta Szósta: Nie ma tego niedorzecznego, co by na sensowne nie wyszło

O czym pisałam ostatnio, nawiązując do domowych lekcji polskiego?
A! O średniowiecznym władcy!
I że Koza czyta sobie czasem po polsku raz z większym zrozumieniem, raz z mniejszym. Dziś będzie o tym słabszym kojarzeniu faktów przy jednoczesnym rozważaniu o hierarchii w średniowiecznym społeczeństwie i wymyślamiu listy gości na przyjęcie urodzinowe.

Zadaję Kozie kilka pytań na koniec „wykładu” o średniowiecznej władzy. Potem wychodzę. Niech dziecko bez bata nad głową odpowie na zagadnienia pisemnie, a ja pójdę robić swoje.

Koza zadowolona. Przepisze kawałek zdania stąd, kawałek stamtąd. Wstawi jakiś fragment obok innego i nie musi się cackać. Wie, że im szybciej się z zadaniem upora, tym szybciej powróci do obmyślania szczegółów szykującej się imprezy, jaka ma się odbyć z nadchodzących kozinych 13-tych urodzin. Po prostu widać, że gdy tylko odeszłam w kuchenną siną dal, główka córki pracowała na pełnych obrotach. Ale niezupełnie nad średniowieczem, bo przedłożono mi potem „do kontroli” następującą składankę: „...kto wzniecał bunt przeciw panującemu, nie tylko łamał prawo, lecz także popełniał ciężki grzech i przyczynił się do rozwoju kulturalnego naszego kraju”.

Yyyy...
Za taki skrót myślowy... to... to należy się Kozie... tylko jedno:
Amen, sister!*


*(Na wesoło po naszemu... „Popieram i to w całej rozciągłości!” ;-)

Ps. 1 Zdanie kompletnie swobodnie złożone przez Kozę pochodzi z fragmentów dwóch różnych zdań z podręcznika do historii i społeczeństwa „Wczoraj i dziś” autorstwa Grzegorza Wojciechowskiego.

Ps. 2 (Witam nowych czytelników, tym razem oficjalnie: Allochtonkę, Piotra, i kolejną Anię, i Lidię K., Agnieszkę J., kammaę, Makową Panią, Martę Wilson i Elę G. Obyście z tych lekcji wychodzili o wiele bogatsi, tak jak Koza ;-)

czwartek, 6 lutego 2014

„Jak wychować dziecko dwujęzyczne” - O dalece idącej nieostrożności

W zeszłym roku ukazała się polska wersja książki Raising a Bilingual Child Barbary Zurer Pearson, Jak wychować dziecko dwujęzyczne.

Książkę przetłumaczyli z języka angielskiego Zofia Wodniecka (o której pisałam wcześniej na blogu i do której czuję sentyment) oraz Karol Chlipalski.

Jak zaznaczono na str. 17 w Słowie od tłumaczy, porozumiawszy się z wydawcą i autorką, pani Wodniecka i pan Chlipalski zdecydowali się dokonać pewnych zmian w stosunku do oryginału amerykańskiego i zastąpić - zgodnie z przysłowiem, że ,bliższa ciału koszula’ - część studiów przypadków znajdujących się w rozdziale 5 podobnymi, ale opisującymi polskie rodziny mieszkające za granicą bądź rodziny obcokrajowców mieszkających w Polsce”.

Tak, tylko sęk w tym, że „pewne zmiany” zawarte w tłumaczeniu wychodzą jednak poza przedstawione powyżej ramy badań naukowych.

W oryginale, na str. 306, w jednym z dodatków, Resources, czytamy w temacie przydatnych stron internetowych, że [i]n addition to the websites listed here, there are a growing number of active bilingual bloggers that readers can find through internet search engines and sites such as Twitter.
For example, the new blog www.hebrewplay.org actively promotes family-oriented activities in Hebrew, with innovative ‘video challenges’ and other resources.
There is even a blog for this book: http://bzpearson.wordpress.com/

(Ważne! Definicja osób dwujęzycznych przedstawiona przez autorkę w rozdziale trzecim jest bardzo szeroka i obejmuje osoby o różnych stopniach znajomości dwóch języków.)

Czyli Zurer Pearson poleca zaglądanie na blogi osób dwujęzycznych, które piszą o dwujęzyczności. Za przykład podaje blog w języku hebrajskim oraz blog na temat samej książki Raising a Bilingual Child. I to wszystko.

Co zaś widnieje w polskiej wersji w tym rozdziale na str. 415 po wymienieniu jednego bloga (pozdrawiam, jak zwykle, Dorotko, jeśli to czytasz :-) i dodatkowego portalu, Dobrej Polskiej Szkoły? To:

„Powstaje też wiele blogów, na łamach których rodzice wychowujący dwujęzyczne dzieci dzielą się swoimi doświadczeniami i wiedzą. Korzystając z porad zamieszczonych w sieci, należy jednak zawsze pamiętać, że wiele z tych informacji nie jest opartych na wiedzy naukowej, lecz na intuicji i doświadczeniu indywidualym osób piszących. Należy zatem zachować daleko idącą ostrożność w przyjmowaniu znajdujących się tam informacji ,za pewnik.

Hm...

Proszę zwrócić uwagę, że w oryginale, w przeciwieństwie do tłumaczy, Zurer Pearson nie radzi użycia nadzwyczajnej ostrożności przy odwiedzaniu blogów.

Wodniecka i pan Chlipalski pozwalają zaś sobie na osobisty komentarz, uzasadniając swoje obawy tym, że na blogach „wiele z /.../ informacji nie jest opartych na wiedzy naukowej, lecz na intuicji i doświadczeniu indywidualnym osób piszących” i sugerują... no właśnie...
Co dokładnie? 
Że blogowanie bez korzystania ze źródeł naukowych to błąd? 
Że szanse na wychowanie dwujęzycznych dzieci mają tylko ci, którzy ufają badaniom naukowym? 
Do tej pory wychowywały się i wychowują się na naszym globie dwujęzyczne pokolenia bez podpierania się wynikami jakichkolwiek badań (a czasem je wręcz odrzucając!), więc nie rozumiem, jak mam ten komentarz rozumieć.

Oczywiście, pani Wodniecka i pan Chlipalski mają prawo do swojej opinii, chociaż jest ona według mnie absolutnie chybiona, żeby nie powiedzieć krzywdząca.

Pominę dłuższą rozprawę o tym, że każdy borykający się na co dzień z dwoma językami ma prawo do szukania pomocy choćby i na blogach, niezależnie od tego, czy owa pomoc jest podparta źródłem naukowym czy nie, tym bardziej właśnie że nie istnieje w języku polskim rozwinięta literatura na temat dwujęzyczności z której można szeroko korzystać. Co za ironia losu, że dokładnie o braku tego typu publikacji sami piszą na str. 15 w „Słowie od tłumaczy” pani Wodniecka i pan Chlipalski.

Powtarzam: tłumacz ma prawo do swojej opinii, ale nie pod nazwiskiem autora, którego pracę przekłada na inny język. Uważam, że w zapowiadanej adaptacji tekstu tłumacze posunęli się za daleko.

Ponieważ prywatne poglądy tłumacza w cudzej książce są absolutnie nie na miejscu, uważam także, że w drugim wydaniu książki fragment zarzucający blogom, że nie są właściwym źródłem informacji, bo brak im ogłady naukowej powinien zostać usunięty.

(Oraz, z tego względu, że książka, której nie jest się autorem nie jest najlepszym miejscem do przekazywania osobistych zastrzeżeń, do zapisu tego, co poza przekładanym tekstem tłumacz ma na myśli polecam formę... bloga.)

Jednocześnie oświadczam Wam, którzy staracie się pisać i rozmawiać o dwujęzyczności, że Wasze blogi, Wasze dyskusje na FB, Wasze maile są dla mnie ważnym źródłem wiedzy i nie zamierzam nie brać pod uwagę Waszych uwag tylko dlatego, że nie macie doktoratu z dziedziny, która jest Waszym chlebem powszednim.

Z poważaniem! :-)


Cytaty pochodzą z następujących publikacji:

Zurer Pearson B.: Raising a Bilingual Child. New York: Living Language; 2008. ISBN 978-1-4000-2334-9

Zurer Pearson B.: Jak wychować dziecko dwujęzyczne. Poznań: Wydaw. Media Rodzina; 2013. ISBN 978-83-7278-846-7


Ps. Nowych gości na liście czytelniczej przywitam jak należy przy weselszej okazji. Póki co szczerze pozdrawiam!

sobota, 1 lutego 2014

„Proszę ładnie się wpisywać, lecz karteczek nie wyrywać...”

Któregoś dnia, może z półtora roku wstecz, mój ówczesny trzylatek przyniósł kilka kartek spod drukarki i poprosił, żeby je spiąć. Powiedział, że będzie pisał książkę „dla dorosłych”, a zagadnięty o detale, dodał, że będzie dużo literek i mało obrazków.
Potem zakasał rękawy. Bez pośpiechu wyrysował rzędy szlaczków na każdej stronie i dumny ze swego dzieła przyszedł i zapytał:
- Co ja tu napisałem? Przeczytaj mi, bo nie wiem.
W ten sposób rozpoczęła się nasza rozmowa o różnicy między esami-floresami a literami, które Kozak znał już po angielsku.

Rok temu wprowadziłam polskie samogłoski (ślad tej nauki widoczny jest w tym wpisie) i zaczęłam przygotowywać się do uczenia Kozaka czytania po polsku metodą sylabową zapodaną mi przez logopedkę Elę Ławczys (autorkę tego bloga).

W międzyczasie książka Kozaka rosła. Spinane zszywaczem kolejne rozdziały doklejałam do książki-matki taśmą klejącą. Kozak nadal operował szlaczkami, ale tym razem szły one w parze z tłumaczeniem na język do rozczytania. I tak, kto zna język polski lub angielski, może dziś przeczytać w tym dziele, że 




 („To jest fajna książka dla każdego. A teraz muszę tu jeszcze dopisać literek”.)

ALBO

„Jabłecznik nie wyjdzie, bo nie założyłaś fartucha”. 
 „Papuga to ptak policyjny. Wszystko powtarza, co mówią policjanci w komisariacie i przestępcy mogą wtedy lepiej słyszeć”.
 „Łopaty śmigłowca obracają się tylko w jedną stronę”.
Itp. Itd.

Po ostatnich letnich wakacjach Kozak zapragnął osobiście zapisać coś z angielskich wyrazów wałkowanych w przedszkolu, a potem i z sylab, które poznawał po polsku, weryfikując charakter swego dzieła - odtąd co lepsze słowa musiały zostać zilustrowane.




Tworzony metodą chałupniczą wolumin tak rozrósł się wszerz, że jedną ręką dzisiejszego pięciolatka nie uniesiesz.




I zastanawialiśmy się, czy nie czas na rozpoczęcie drugiego tomu pamiętnika, a tu raptem smyk dostał „Mój pierwszy dzienniczek” Agnieszki Fabisiak-Majcher i Eli Ławczys.

Książka wprawiła Kozaka w stan zakłopotania i zachwytu zarazem. Bo - jakby nie patrzeć - konkurencja jakaś się objawiła, ale przydatna przecież - z linijkami jak ulał pod myśli nieuczesane.

Chociaż książeczka została napisana z myślą o wypełnianiu dwóch stron dziennie, zaintrygowany Kozak chciał, abym za jednym posiedzeniem przeczytała mu całość. (Niestety, tak płodnemu „artyście” jak Kozak nie przetłumaczysz, że ma się zadowolić dwoma kartkami na dobę.)
Książkę przeczytaliśmy w trzy posiedzenia i wiem, jaki temat jest na której stronie, a to przydatne, kiedy młody czytelnik nie z tych, co chce trzymać się narzuconego kierunku. Najważniejsze, że świetnie rozumie proste dialogi, lubi pytania o niego samego, każe mi streszczać mijający dzień i raz sam, raz z moją pomocą gryzmoli zawzięcie to literki to obrazki. 




Nie zaglądamy do dzienniczka codziennie. Tytuł taką częstotliwość zaleca, ale luźny format książeczki tego nie wymaga. Powroty są jednak twórcze, bo oprócz odpowiadania na pytania, Kozak nie żałuje introspekcji i wyłuszczania praw rządzących światem. Polecam stąd takie wpisy jak
„Guma do żucia zrobiona jest z żuka”
„Rano dobrałem się do słodyczy.”
„Nie lubię majazonu”. (majonezu)
„A kiedy urosnę, to będę dorosłym”.
„Dzisiaj dostaliśmy od listonoszki nowe kluczynki do skrzynki.”
oraz
„Jak nie czytasz książki, to się długo nudzisz. Przestępcy nie czytają książek”.

No.
To szklanice w górę za wszystkich „nienotowanych” i za Elę - w podzięce za przygodę z drugim pamiętnikiem Kozaka.

Muszę patrzeć tylko, żeby nie kłaść dzienniczka zbyt wysoko, bo jak to Kozak ostatnio skwitował próbując go dosięgnąć, „lepiej nie wchodzić na półkę, bo można kompletnie dobrze się zwalić”.
Aż takich poświęceń dla krzewienia języka byśmy nie chcieli... ;-)





Ps. Umyśliłam sobie od początku istnienia bloga przywitać wszystkich ujawniających się gości - przynajmniej tych, których wypatrzę -  i dziś oficjalnie ślę ukłony ivonesce. Prosto z górnej półki, że się wyrażę ;-) I pozdrawiam wszystkich!

czwartek, 23 stycznia 2014

Lekcja Czterdziesta Piąta: „A kysz!” widziadłom z pomroki dziejów. (Strzeżcie się pary minimalne!)

Nieznośnym zwyczajem poruszyłam tematy, o których Koza nie usłyszy w swoim L1, w angielskim, ani od nauczycieli, ani od koleżanek, ani w TV. Przynajmniej nie w tym kontekście, w którym chcę, żeby te wyrazy zarejestrowano. Notujemy słowa takie jak „średniowiecze”, „osada”, „przywódca”, „plemię” itp.
- I na czele plemienia Polan stał książę Mieszko I...
- Na czele to chyba może stać tylko mucha. Albo komar. I wtedy robisz tak. 
Plac! Koza wali się w czoło i spstrykuje niewidzialnego owada.
OK, robimy mały „skok w bok” dla rozróżnienia obu „czół”, po czym wracam do osi czasu, opowiadam o czymś, co trwało kilka stuleci.
- Widzę... no widzę... - mruczy Koza - od szóstego wieku do iksowego...
- Do dziesiątego.
- Jak wolisz. I co dalej?
Nie ma „dalej”. Ponownie pokazuję rzymskie liczebniki, do których w amerykańskiej szkole publicznej nie przywiązuje się większego znaczenia, bo wieki zapisuje się cyframi arabskimi. Koza zgrzyta zębami, ale ustawia na kartce proste i skośne „patyczki”.
- Dobra, to przejdźmy do ciekawszych rzeczy. Pokażę ci jak wyglądały średniowieczne grody.
Przez twarz córki przemknął cień zainteresowania.
- W średniowieczu pełniły przede wszystkim funkcję obronną.
- Obronną? You mean defensive?
- No właśnie! Żeby ustrzec się przed wrogami, stawiano wokół nich mury obronne.
Koza się skupia.
- Przed jakimi wrogami?
- O, średniowiecze to były bardzo niespokojne czasy! Zawsze trzeba było być gotowym stawać do broni, bo chętnych do splądrowania książęcego grodu i zagarnięcia cudzej ziemi było wielu.
Nie muszę tłumaczyć Kozie słowa „plądrować”, bo jest bardzo podobne do plunder [wym. plander].
- To widzę, że w Polsce było jak w Egipcie - mówi córka. (A Egipt, jak może pamiętacie z posta o maciorze, jest Kozie akurat bliski sercu ;-)
- Mieszkańcy słowiańskich grodów dzielili się na kilka grup, a każda z nich miała swoje zadania do wykonania. Łączyło je zaś to, że pracowano nie tylko na swoje przetrwanie, ale tak naprawdę na rzecz władcy. „Poczkaj” momencik... zaraz ci pokażę taki przykładowy gród... i kto gdzie w nim mieszkał... Była tu gdzieś makieta...
- OK. You’ve totally lost me now - rzecze Koza i dziwnie się śmieje.
- A czego nie rozumiesz?
- Dlaczego opowiadasz mi jakieś ghost stories?
- To nie historie o duchach. Tak wyglądały początki państwa polskiego...
- Ale co mają zombies do tego państwa polskiego?
- Jakie zombies?
- A mieszkańcy grobów to niby co są? Żywy deadnięty to zombie, a zombies nie są prawdziwe!


Ps. Ale prawdziwe są nowe czytelniczki! I „asiami” i Sylwia Kowalska... I Anna hugoandmatilda...
Pominęłam kogoś? Proszę mi to „częprędzej” wytknąć, zaraz ochoczo pozdrowię!

czwartek, 16 stycznia 2014

Wielkie nieba! Powtórka z "siusiaka" i głos w sprawie lodówek

Kozak to półetatowy przedszkolak. Siedzi w przedszkolu tylko trzy godziny, m.in. dlatego, że tam nie mówią po polsku, a ja sobie życzę, aby słyszał polszczyznę, choćbym jej jedyną przedstawicielką była w życiu syna.
I ten mój Kozak opowiada o tym, co aktualnie się w grupie wyrabia i przerabia. Np. wczoraj na spacerze Kozak, pedałując na rowerku, zaczyna tak:
- Mama, wiesz co? Słońce to najwięęęększa planeta...
- Tak, to największa gwiazda w Układzie Słonecznym...
- I lepiej się do niej nie zbliżaj, bo cię rozpuści!
- Dobrze, będę się od niej trzymać z daleka. Uważaj, jak jedziesz...
Chwilę później:
- Mama, a gdzie jest niebo?
- Niebo? Niebo jest nad nami. Widzisz te chmurki?
- Niebo gdzie jest Pan Bóg! Gdzie jest to niebo w kosmosie? Bo ja bym chciał pójść do nieba, bo tam przelatują samoloty i wahadłowce!
Yyyy... Nie byłam w tym niebie. Słyszałam o świetle w tunelu, uczuciu błogostanu. Poza tym trudno mi się wypowiadać...
- Synuś, patrz przed siebie, dobrze? 
Chodnik jest wąski, łatwo zahaczyć bocznymi kółkami o wystający nad cementem gęsty brzeg trawnika. Oczywiście Kozak w gąbczastą trawę wjeżdża, traci równowagę.
- Olaboga! moja noga... - sapie za Panem Pierdziołką - chyba nie chce wyjść - tarmosi się syn z nogawką - ale nie musisz... mi... kupować... trumny... - wstaje powoli - będę żył, mama.
Cieszę się :-) I krztuszę ze śmiechu za wachlarzem kopert i ulotek reklamowych (po drodze na spacer zajrzałam do skrzynki pocztowej). 
Pomagam ustawić rower. Kozak wskakuje na siodełko. Wygojoną nogą popycha pedał, rusza i nie przestaje gadać. Nadaje ciągle, wstawiając rower do garażu.
- A wiesz jaka planeta jest super zimna?
- Najzimniejsza? Nie... nie wiem...
- Juranes.
A! (Po naszemu Uran, po ichniemu Uranus)
- I mama, tam jest tak zimno, że może ci nawet zmarznąć nos. I siusiak.
O?
Nie mam siusiaka. Słyszałam tylko, że w niektórych temperaturach się kurczy. Tak jak wyżej, trudno mi się wypowiadać w tego typu sprawie.
- Aż tak tam zimno? Naprawdę? - mówię cokolwiek, żeby rozładować niechybną salwę śmiechu. - A Tobie często robi się zimno w siusiaka?
- Nie. Nie często - odpowiada Kozak uspakajającym tonem. - Tylko kiedy podchodzę do lodówki.


Ps. Witam nowe twarze - Ankę Bielawską, Kokos-Ankę, annette i Zosię Samosię. Nie wątpię, że Wasza przemiła wizyta to robota Jareckiej z Deszczowego Domu. Od podobnych dialogów jak powyższy aż roi się w tej mojej książce, o której Jarecka pisze i potwierdzam, że kobieta prawdę gada, gdy twierdzi, że książka jest śmieszna. Pozdrawiam Was i Jarecką!

niedziela, 12 stycznia 2014

Czy za dwujęzyczność się płaci?

"...koszty [wynikające z dwujęzyczności] na pewno istnieją, tylko pytanie jest, czy one rzeczywiście są aż tak dramatyczne, że stanowią przeciwwagę dla wszystkich zysków, które z dwujęzczności wynikają?" - wypowiada się dla Polskiego Radia wspominana wcześniej przeze mnie pani dr Zofia Wodniecka-Chlipalska z Zakładu Psychologii Eksperymentalnej Instytutu Psychologii UJ.

Tak, z punktu widzenia psychologii poznawczej te koszty są minimalne, np. zauważa się mniejszy zasób słów u dzieci (biorąc pod uwagę każdy z dwóch języków z osobna) - o czym świadczy niejeden mój post o lekcjach z Kozą - albo wyszukiwanie właściwego słowa - "przypadłości" dwujęzycznych dorosłych. Ale badania naukowe eksponują głównie profity wypływające z uczenia się dodatkowego języka.

A gdy teorii trochę nie po drodze z praktyką?
Czy koszty wynikające z dwujęzyczności mogą być większe?

Zacznijmy od dwóch tysięcy dolarów. Cyferkami będzie ładniej, więc proszę: 2000 dolarów. Ta liczba to średnia opłata za jeden semestr na tańszej amerykańskiej uczelni wyższej, pod warunkiem, że student jest rezydentem stanu, w którym znajduje się uniwerek. (Osoba spoza stanu zapłaci ze trzy razy tyle.)
Przy normalnym trybie studiów, na rok akademicki składają się trzy semestry. Czyli za cały rok wychodzi 6000 dolarów.
Studia pierwszego stopnia trwają cztery lata, dlatego powyższą sumę należy przemnożyć przez 4 i mamy 24 tysiące dolarów. Tyle kosztuje zdobycie dyplomu Bachelor’s Degree na jednej z najbliższych mi geograficznie uczelni wyższych, bo nie biorę pod uwagę kosztów akademika, stołowania się poza domem, pieniędzy na dojazdy do domu itp. OK, nie uwzględniłam też kosztów podręczników czy opłat administracyjnych.

Gdyby kto był ciekaw, nie zachciało mi się studiować! Nic z tych rzeczy! Niech mnie przed tym ręka wszelka broni! Ja już swoje na amerykańskim uniwerku odrobiłam. Nie stać mnie na ani centa więcej. Piszę o nauce na poziomie wyższym, bo Koza mnie wczoraj zapytała, czy będzie mogła pójść na studia. Chyba zaskoczyło, że do wykonywania zawodu, jaki sobie ostatnio umyśliła, będzie potrzebny uniwersytecki papierek. Poza tym koleżanki coraz częściej już szemrają o college'u choćby w kategoriach atrakcji. Np. który kampus w okolicy jest najbardziej cool (bo jak to zrobić, żeby jak najmniej za naukę zapłacić to temat, który raczej trapi nie nastolatków, a ich rodziców). A wbrew amerykańskiej modzie rozdawania dzieciom trofeów niezależnie od wykazanej pracy i wysiłku, na studiach panują inne reguły gry. Nie hołduje się tu do końca zasadzie, że każdy posiada wyjątkowe zdolności. Na granty i stypendia, które w całości pokryją lata nauki, przeciętniak liczyć nie może.

Koza - nigdy nie ukrywałam - żadnym talentem nie poraża. Poprawniej nie pisze, szybciej nie biega, sprawniej nie liczy, łatwiej nie zapamiętuje. (Ma dryg do ironizowania, ale nie funduje się stypendiów pyskatym.) Ja, świadoma starć, jakie ją czekają, żeby dostać się na studia i mieć z czego je ukończyć, zamiast przerabiać z córką dodatkowy materiał, męczyć testy, fundować korepetycje, zapisywać do elitarnych szkolnych klubów lub kształcić w szkołach prywatnych robię co? Uczę ją polskiego: wydaję pieniądze na polskie książki i jeśli mam, odkładam z pensji - gdy jest praca - nie na czesne, a na loty do Polski.

Z moich obserwacji wynika, że Polacy w USA często podejmują decyzję, która ma pomóc dziecku zapewnić sukces społeczny: nie przekazują języka polskiego, skupiając się na tym, aby już w zerówce ich dziecko mogło mieć jak najlepsze wyniki z angielskiego i z matematyki. To pozwala nie tylko uniknąć klasyfikacji dziecka jako ucznia wymagającego special education, bo opóźnionego w nauce, ale jeszcze dostać się do tzw. Honors Class, klasy o wyższym poziomie. Mniej jest w niej sztywnych testów, więcej dyskusji, lekcje prowadzi się z jeszcze lepszym pomysłem, ubarwia eksperymentami.

W gimnazjum też czeka na honors student doborowe towarzystwo i ciekawszy program. A w liceum taki delikwent może już - uwaga! za darmo! - zapisywać się w ramach lekcji na akademickie przedmioty podstawowe, tzw. core courses, które są tu na studiach obowiązkowe niezależnie od obranego kierunku.

Być może nie do końca dobrze robię upierając się przy rozwijaniu języka polskiego ponad to, czego Kozę nauczyłam. Znajome Polki mieszkające na Florydzie chwalą się edukacyjnymi osiągnięciami swoich jednojęzycznych córek (o rok, dwa starszych od Kozy). Osiągnięcia te mają zapewnić dziewczynkom lepsze szanse dostania się na dobrą uczelnię i otrzymania jak najlepszego stypendium naukowego. W porównaniu z tymi koleżankami, Kozie do uniwersyteckiego dyplomu jest w tej chwili o wiele dalej, bo wieczorem czyta mniej lub bardziej zrozumiale ileś stron po polsku, podczas gdy jej rówieśnicy, nie tylko z matek Polek zrodzeni, rozwijają słownictwo angielskie, mur-beton pojawiające się na testach wstępnych na studia.

Dlaczego nie skupiam się nad ocenami Kozy z przedmiotów obowiązkowych, żeby uniknąć płacenia za nie na pierwszych latach studiów?

I co w ostatecznym rozrachunku ważniejsze dla dziecka? Praca, która ma przybliżyć sukces zawodowy czy dalsza znajomość języka, który do zaistnienia w tym społeczeństwie nie jest konieczny?

Moi znajomi uznali za kluczowe to pierwsze i zupełnie ich rozumiem, że postawili na zdobycie dobrego wykształcenia, szczególnie, że oni sami mieli możliwość ukończyć studia wyższe za darmo, w Polsce.

Nie zdziwiłabym się, gdyby chęć zapewnienia dziecku wykształcenia wyższego jak najmniej zabójczym dla kieszeni kosztem była jedną z przyczyn, dla których wiele dzieci z polskich rodzin mieszkających w USA nie wyrasta na dwujęzyczne.
A tak właśnie wygląda rzeczywistość: gro dzieci polskich imigrantów nie mówi wcale dobrze po polsku i o tym zjawisku także wspomina dr Wodniecka.
Zgadzam się z nią i bez wybiegania przykładami za swoje podwórko. Regularnie biadolę o tym w lekcjach z Kozą.

Kozak trochę te statystyki nadrabia, bo będąc na etapie przedszkolnym może jeszcze posłużyć za model podwójnej przynależności językowej - ciągle posługuje się dwoma językami w stopniu zrównoważonym, według sugerowanej definicji dwujęzyczności dr Wodnieckiej. (Schody w pozostaniu osobnikiem dwujęzycznym zaczną się w tym momencie, kiedy zacznie się oczekiwać od dziecka umiejętności czytania i pisania, a także przyswajania sobie materiału szkolnego i w pierwszym i drugim języku - to moja opinia, tak zupełnie na boku.)
Póki co, Kozak momentami nawet faworyzuje język polski:
- Mama, po angielsku jest tylko łan (one, 1). A po polsku jest jeden i raz. Po polsku są dwie jedyny!
Analityk! 
Ale na pracownika naukowego Kozak się nie pisze. Opisałam mu życie studenta i powiedział, że to za dużo uczenia się i że nie idzie do studia.

Jaką więc przyszłość funduję dzieciom?

I dla zainteresowanych, całość wywiadu z panią dr. Wodniecką, nagranego ponad dwa lat temu, jest do odsłuchania TUTAJ.

Ps. Ktoś anonimowo (?) podhaczył się pod blog - witam serdecznie i miłego czytania!

sobota, 4 stycznia 2014

Spożywcze wcielenie zła

Kiedy Koza skończyła trzy lata, sprezentowano jej kocyk ze SpongeBobem. Ponieważ uznałam, że córka nie przejawiała potrzeby posiadania ozdób z nadrukiem żółtej gąbki, wepchnęłam koc do szafy. Sęk w tym, że nie dość głęboko, bo jakiś czas później Koza wyszperała one elektryzujące kolory poliestru i prezentowała je przy każdej okazji: herbatka z misiem, książeczka z kotkiem, popołudnie z tatusiem...
Tenże kocyk napatoczył mi się onegdaj przy sprzątaniu i miałam się prezentu pozbyć (przyznaję, nigdy nie podobał mi się ów wytwór domowych tekstylii dziecięcych), a tu pech! „Zoczył” koc Kozak.
- Kupiłaś mi koc ze SpongeBobem? Jesteś naaaajlepszą mamą na świecie!!!
Najlepsza mama na świecie pogratulowała sobie gulajstwa. Trzeba było ohydztwo wynieść pod osłoną plastykowej reklamówki, a nie - przerzucić prostokątny korpus Kanciastoportego przez ramię i przeparadować synowi przed nosem.
Oczywiście po wyściskaniu kocyka Kozak stwierdził, że należy włączyć TV i nasycić duszę gąbką na żywo.

Odgrywając narzuconą mi rolę najwspanialszej matki pod słońcem, odnalazłam naprędce video o Bikini Dolnym. Siadłam przy uradowanym Kozaku, pomyślałam, czemu nie? Pośmiejemy się razem, bo spongebobowe opowieści z dna oceanu to typowe wcielenie amerykańskiej koncepcji „dwa w jednym”. Mnie rozbawi satyra na wzorowego gorliwca w fastfoodowym świecie, a dziecko - bezceremonialna błazenada.

Ale póki co odpalam rzężący odtwarzacz video i manipulując pilotem trafiam na środek któregoś odcinka. Na ekranie pojawia się Plankton – czarny charakterek w zielonym wydaniu.




Dla niewtajemniczonych, Plankton ma tylko jeden cel w życiu, a jest nim zdobycie receptury kraboburgera i właśnie zbliża się do butelki, w której ukryty jest przepis. Kozak na ten widok staje na kanapie na równe nogi.
- Whoa! Mama! On chce ukraść the secret formula! – zbulwersowany syn najprawidłowiej w świecie miesza „w afekcie” języki. A potem patrząc mi w oczy dorzuca, już tradycyjną polszczyzną:
- Ja lubię SpongeBoba, ale NIE LUBIĘ tego kiszonego ogórka!




Ps. I podpowiedź, tak dla Waszego rozeznania - Whoa! i Wow! to dwa różne wykrzykniki (gdyby ktoś nie był pewien). Wow![łał] to słówko, które rozgościło się w języku polskim, wypierając nasze „achy”, „ochy” i tym podobne wyrazy podziwu czy uznania.
Whoa! wymawia się „łoł” i najczęściej jest okrzykiem zaskoczenia i zdumienia, o czym poświadcza niniejsza opowiastka, pierwsza na tym blogu w 2014-tym. 

Szczęśliwego już nie tak nowego roku!


niedziela, 22 grudnia 2013

Lekcja Czterdziesta Czwarta: W biegu

Coraz gorzej Kozie przychodzi mówienie po polsku. 
Czyta w miarę, ale nic jakoś z tego nie wynika. Non-stop zwraca się do mnie po angielsku.
Czuję, że stanęłyśmy w miejscu, a jedyne, co się rozwija to kozie unikaty, czyli uniko-komunikaty przed robieniem czegokolwiek z polskiego.
- Dlaczego muszę to czytać? - Koza patrzy niechętnie na lekturę in Polish.
Powodów jest wiele, ale zaprząta mi głowę przegląd świątecznego menu, więc podaję pierwszy z brzegu.
- No dlaczego? Dlaczego? Jestem ciekawa, o czym jest ta książka, a sama nie mam czasu na czytanie. Przeczytasz, to mi opowiesz.
Córka podaje mi książkę odwróconą tyłem do góry.
- Tu jest streszczenie. Przeczytaj sobie i będziemy obie miały wolny wieczór - mówi, taksując bałagan w kuchni. Bierze pogniecioną papierową torebkę po suszonych grzybach. Rozprostowuje, otwiera, wkłada doń usta i nos. Robi inhalację.
- Co za piękny zapach! - Rozmarzone ślepia wznoszą się ku niebiosom. - Czy można w Polsce kupić taki spray zapachowy? Spryskiwałabym sobie nim pokój...
Stoję z książką córki w rękach. Z jednej strony serce mi się kraje. Nie wycisnę z dziecka ani sylabki słowiańskiego słowa... Z drugiej strony serce roście. Gada dziewczę po obcemu, ale przecież swojska krew! Od listopada wierci mi dziurę w brzuchu o pierogi z kapustą i grzybami, o paszteciki do barszczu...
Co by nie ponarzekać, czasem niedaleko pada pomarańcza od jabłoni...

***

Nie piszę, bo spiętrzyły się pozablogowe sprawy niecierpiące zwłoki i doszło na koniec świąteczne koncertowanie. 
Ktoś z widowni podczas jednego z koncertów nawet telefonem filmik strzelił naszemu chórowi, gdyby więc kto miał ochotę zapraszam do podlinkowanego video pod spodem. (Przesuńcie tylko film dokładnie o minutę do przodu, żeby odsłuchać właściwą rzecz).

Tu trza kliknąć. Otworzy się Wam O, Holy Night? Oby...

I tą kolędą życzę Wam świąt, że hej! I takiego samego Nowego Roku, a po naszemu radochy i tężyzny... ku chwale ojczyzny! 


czwartek, 5 grudnia 2013

Było sobie Święto Dziękczynienia...

Sara Józefa Hale [wym. hejl] tak długo pisała listy do amerykańskich prezydentów w słusznej sobie sprawie, aż Abraham lincoln w 1863 roku ugiął się prośbom. Ustanowiono wedle sugestii jeden dzień w roku, w którym będzie obchodzić się Święto Dziękczynienia (Thanksgiving). Odtąd w ostatni czwartek listopada cały kraj miał okazać wdzięczność Ojcu w niebiesiech za wszystko, co ówczesny Amerykanin oceniał jako boże błogosławieństwo, m.in. za plony. I świętuje się ustanowione przez państwo religijne dożynki i celebruje się je z najbliższymi, przy stole, przy spieczonym indyczym korpusie, kolbach kukurydzy, galaretce z żurawiny i ciastach o kruchym spodzie. Oraz przy telewizyjnych rozgrywkach futbolu amerykańskiego.

Gdybym miała dziękować za to, co jadalnego wyrosło mi w tym roku, to bym Opatrzności miała niewiele do powiedzenia. Większość roślin na skutek moich rozjazdów zmarniała. Przetrwał jeden twardziel - krzak pomidora w doniczce. Dacie wiarę, że drugi rok mu niedługo stuknie?

Ledwo wylizałam się z choroby, żeby zdążyć z gotowaniem na świąteczny czwartek i szczerze powiedziawszy, zapomniałam przed jedzeniem zastanowić się uroczyście nad sprawami duchowymi, mianowicie za co w tym roku jestem wdzięczną Amerykanką.

Po świętach powrót w kierat, w tym do dziecięcych lektur. Jedna, o budowie i funkcjach ludzkich narządów, spoczywa chwalebnie na środku stołu, przy serwetniku, bo nie ma to jak umieścić rysunki końcówki jelita grubego obok salaterki z sałatką, prawda...
Hej! Jak to za co jestem w tym roku wdzięczna? Za książki po polsku!
Za tych, którzy pomagają mi je zdobyć!

Rozczulam się, gdy odzywa się Kozak, przyglądający się anatomii człowieka.
- Mamo, ja bardzo lubię ludzkie ciało.
Ledwo od ziemi odrasta, nie wie co gada. W moim wieku zbierze się nieco zastrzeżeń. Idę jednak za ciosem i podtrzymuję temat.
- Cieszę się synku, że podoba ci się ludzkie ciało! A jaką jego część lubisz najbardziej?
- Ciebie!


Ps. Witam w czytelnikach Martę i Nową Zelandię ;-)


sobota, 23 listopada 2013

O Bożym Narodzeniu... w listopadzie?

Ano, na Dalekim Zachodzie, to norma.

Amerykański Christmas Season i polski okres Świąt Bożego Narodzenia nie przebiegają równolegle, raczej zazębiają się w czasie i Floryda tego najlepszym przykładem. Okres świąteczny zaczyna się tutaj z ostatnim piątkiem listopada a kończy sylwestrowymi fajerwerkami (jeśli pominąć praktyki tych florydzkich latynosów, którzy obdarowują się prezentami w Święto Trzech Króli).

W USA nie ma religii dominującej, przez co katolicki kalendarz liturgiczny z nadchodzącą pierwszą niedzielą adwentu mało kogo tu obowiązuje. Poza tym katolików na Florydzie jest dobrze poniżej średniej krajowej, około 25%, ale i dla nich czas przygotowania do świąt nie polega na uczestnictwie w Roratach. Nie ma tu tej tradycji. Są inne. Jednej z nich, rzekłby złośliwy, wychodząc poza ramy wyznaniowe, na imię komercja.

Trudno takim uwagom odmówić racji. Sama w tym tonie odruchowo sklepy sonduję: który pierwszy zacznie gadżety świąteczne ustawiać?

W tym roku dekoracje ogrodowe - nadmuchiwane bałwany, pingwiny, Mikołaje i inne kształty z ortalionu - wystawiono do sprzedaży wczesnym wrześniem. Palcem sklepu nie wskażę. Ale pogrożę mu z tego bloga. On i tak wie, kto on jeden.

Prawda jest bolesna: tak jak w Europie, oznaki świąt pojawiają się coraz szybciej. Szkoda, bo te prawie 20 lat temu odkrywany przeze mnie wrzesień na wschodnim wybrzeżu Stanów był w sklepach zwykłym miesiącem jesiennym. Teraz ten sam miesiąc oglądany z perspektywy wybranych obiektów handlowych ma jesień w poważaniu, a na Florydzie rezonans między panującą pogodą a tym, co sprzedawca chce mi wbić w podświadomość jest spory. Upalnym wrześniem kłębi się ciągle od rekwizytów plażowych, a dźwignia handlu owiana klimą głosi, że pora pomyśleć o o grudniowych świętach.

Amerykanin, a już tym bardziej polskiego pochodzenia, nie lubi, żeby przepychać mu Christmas przed Thanksgiving. (Thanksgiving, Święto Dziękczynienia, jest obchodzone w ostatni czwartek listopada.)

Wróćmy do meritum. Święta na Florydzie. Jakie są?

Florydzka grudniowa aura to zieleń z dodatkami bordowych liści. Nadal kwitną kwiaty. Oprócz tropikalnych np. świetnie sobie radzą popularne w Polsce bratki. Dojrzewają cytrusy. Nadal świeci ostre słońce, ale i bez niego sporadyczne drzewa bez liści nie wyglądają posępnie. 

Naturalnie rosnące choinki na Florydzie to trzydziestometrowe sosny o fontannach igieł długości ołówka, więc z toporkiem w mokradła po choinkę nie ma co wchodzić. Nie rośnie nigdzie przyzwoite drzewko do nielegalnego wyrębu.




Właściwe drzewka przywieziono właśnie z północnej części kraju, wyładowano pod długimi namiotami i można już przebierać w spryskanych chemią, wypasionych, ciętych jodłach lub sosnach krótkoiglastych. Pryskane są, żeby nie zżółkły do 25-go grudnia, bo trzyma się je w stojakach bez ziemi i wody. (I ważna notka chociaż w nawiasie: ubieranie choinki bożonarodzeniowej odbywa się już nawet w ostatni piątek bieżącego miesiąca, dzień po Thanksgiving - Święcie Dziękczynienia.)

Dla mnie święta muszą pachnąć lasem, ale zapach ciętych drzewek spryskanych kolorantami jest duszący i wywołuje zamiast reakcji sentymentalnych alergiczne.
Alternatywą jest sztuczne drzewko lub rzeczywiście żywe, w doniczce. Można tak kupić w ogrodniczym mały, jasnozielony cedr lub półmetrowy stożek wycięty z krzaczka rozmarynu, albo dwa razy większą, delikatną araukarię, jak ta na zdjęciu (fotka pochodzi STĄD).






Na Florydzie zawiesza się na gałązkach także to, co kojarzy się z wodą morską.












Bing Crosby z utworem White Christmas („Białe Boże Narodzenie”) brzmi tu trochę śmiesznie, ponieważ śnieg na Florydzie nie pada. Jeśli w ogóle w grudniu nocą przyszroni, to na północy stanu. Środkowa część półwyspu może liczyć na minus jeden do minus kilku stopni nad ranem od stycznia do marca, ale takich przymrozków nie ma już w południowej części Florydy. W okolicy świąt w sercu stanu jest ok. 22 stopni Celsiusza (w nocy 10). Na basen za zimno, niemniej kto ma ochotę popływać w odpowiednim kombinezonie przy rafach koralowych, to Key West zaprasza!

Śnieg tu nie pada, lecz to nie oznacza wcale, że nic nie da się z tym fantem zrobić. Sztuczny śnieg poleci czasami na głowy turystów w jakimś parku rozrywki w DisneyWorldzie albo któreś obrotne osiedle w większym mieście załatwi sobie ciężarówkę ze śniegiem. Wywrotka zrzuca go na ziemię na ogrodzony płotem plac, wpuszcza się za barierki dzieci i w imię Ojca i Syna... Zanim stratowany śnieg stopnieje na zielonym trawniku, lepi się szybko kulki i bałwanki, a przede wszystkim pstryka zdjęcia na tle coraz brudniejszego i mniejszego pagórka.

Z innych uciech zimowych na Florydzie, skorośmy przy temacie, to pojawiają się pod namiotami sztuczne lodowiska wypożyczające chętnym łyżwy. Sprawdziłam, że o ile nie jest się wytrawnym łyżwiarzem, lepiej się tam nie pchać. O wiele bardziej boli upadek na lód w krótkich spodenkach i podkoszulku niż w grubej, zimowej kurtce i porządnych, ciepłych gaciach. 

A obok lodowisk, które czasem posiadają też zjazdy na płaskich sankach (toboggans), hałasują wesołe miasteczka.






Czy ktoś z Was miał okazję zauważyć, że amerykańskie kartki świąteczne to nie pocztówki?
To kartki dwustronne, często z wydrukowanymi w środku życzeniami. W Stanach panuje zwyczaj dołączania do kartek wspólnego rodzinnego zdjęcia na tle choinki (jak wspomniałam, ubranej w wielu domach już pod koniec listopada). Do kartki i do zdjęcia dodaje się list (kiedyś pisany ręcznie), podsumowujący osiągnięcia każdego członka rodziny w mijającym roku. Amerykanie uwielbiają opowiadać o swoich sukcesach, choćby najmniejszych, a często nie ma jak spotykać się regularnie z krewnymi ze względu na dalekie odległości. List-sprawozdanie z bieżącym zdjęciem nie jest już tak samo popularny jak przed erą Internetu, ale naprawdę miło go jeszcze czasem otrzymać. Albo wysłać ;-)

W centralnej Florydzie, na wschód od Orlando, leży wioseczka o nazwie ChristmasTak jest! Boże Narodzenie. Czytałam w lokalnej prasie, że poczta w Christmas otrzymuje paczki z listami świątecznymi nawet od mieszkańców innych stanów. Pracownicy poczty otwierają paczki, wysypują sterty listów, koperty elegancko stemplują i oto babcia w Kentucky dostaje życzenia świąteczne od córki z Georgii z oficjalną - podkreślam - pieczątką z... ach! z samego Bożego Narodzenia! (Nie wiem, na czym ten radosny fenomen polega, bo ja raczej byłabym pod wrażeniem, gdyby mi rodzina przysłała kartkę świąteczną opieczątkowaną w Betlejem, ale ja to jestem ja.)

Wypadałoby przy okazji wspomnieć o Santa Claus [wym. kloz]. 
Jak z wielu hollywódzkich „dzieł” wiadomo, zaparkowawszy na dachu swe mustangi, amerykański Mikołaj zsiada z sań i dostaje się do wewnątrz budynku przez komin wiodący wprost do salonowego kominka. 

Ponieważ przytłaczająca większość domów na Florydzie kominów i kominków nie posiada, bo nie ma potrzeby tego rodzaju dogrzewania domu, zastanawiałam się kiedyś, jakim cudem ten Gwiazdor przedostaje się do środka. Poszłam z wątpliwościami do Kozy, mojej córki, która za ojcem ma lapidarną odpowiedź na wszystko. Według niej Święty Mikołaj na Florydzie korzysta z wyjątkowej mocy teleportacji. I tej wersji trzymam się od kilku lat i sama ją polecam.

Saint Nick przychodzi w nocy z 24-go na 25-go i dlatego amerykańskim rodzicom pierwszy dzień świąt kojarzy się z niewyspaniem, bo uradowane dzieciaki zbudzą ich i o 5-tej rano, żeby otworzyć prezenty.

Po prezentach zasadniczo idzie się na śniadanie, potem - nadal półśniętym - na nabożeństwo do kościoła (chyba że poszło się na nabożeństwo o północy) i wraca do domu na świąteczny obiad, o ile nie zostało się gdzieś zaproszonym. Zabiera się wtedy z reguły przygotowaną przez siebie wcześniej ustaloną potrawę.

Jadło w Boże Narodzenie jest prawie tak obfite jak w nadchodzące Święto Dziękczynienia. Od rodziny zależy czy piecze się czy kupuje szynkę czy indyka, ale generalnie większość do mięsa przygotuje to samo: ziemniaki puree i jakieś zielone gotowane warzywo. Np. zapiekaną z cebulą i bułką tartą fasolkę szparagową w kawałkach. Takie danie zalewa się jeszcze gęstym sosem mięsnym. A na deser serwuje się np. podgrzany w mikrofalówce kawałek tarty owocowej, podany z gałką lodów waniliowych. Po posiłku najczęściej grają z telewizora kultowe filmy, które Amerykanie znają na pamięć: A Christmas CarolIt's a Wonderful LifeMiracle on 34th Street i cała masa innych, zawierających w tytułach słowa ChristmasholidaySanta itp.

Poza zakupami i sportem, Amerykanie najbardziej kochają parady i na Florydzie największe parady bożonarodzeniowe przemieszczają się ulicami parków Walta Disneya. Dzieci mają z imprez przeżywkę. A dorośli - ze swoich dzieci.







































Boże Narodzenie na Florydzie to również gra świateł z wielkim rozmachem. Mało kto nie zdobi domu i od środka i od zewnątrz. Nie ukrywam, że naszym rodzinnym, grudniowym hobby są wieczorne objazdy okolicy, żeby popatrzeć na domy w światełkach. A rozwiesza się sznury lampek na gzymsach, na ramach okiennych, zarzuca na krzewy, oplata drzewa oraz wywiesza się bożonarodzeniowe wieńce na drzwiach. Prąd na Florydzie jest tańszy niż w Polsce (gdyby ktoś pytał). Ale i tak indywidualne wysiłki wypadają skromnie przy świetlnych ekscesach w parku rozrywki Hollywood Studios.






Jak wspomniałam na początku, adwentu w Stanach w polskim rozumieniu nie ma (karnawału też nie, jak pisałam TUTAJ), lecz krytykowany zewsząd zachodni komercjalizm wyrównuje inne zjawisko, w Polsce niezbyt znane. Mam na myśli powszechny wolontariat.

Bo gdybym miała w kilku słowach zdefiniować obchodzenie Bożego Narodzenia po amerykańsku, powiedziałabym, że to celebrate Christmas znaczy tyle samo co to share, czyli „podzielić się.

Od jesieni aż po Gwiazdkę Amerykanie organizują szczególne zbiórki pieniędzy i żywności na cele charytatywne
Przeprowadza się aukcje i akcje o charakterze świątecznym. Odbywają się przedstawienia, koncerty dobroczynne i kto chce dzieli się tym, co może - przynajmniej własnym czasem.

Głośniej mówią o sobie fundacje i stowarzyszenia „na rzecz” i tak jak w sklepowych dekoracjach gwiazdkowych trzeba w dziesiątkach propozycji poprzebierać, zanim się zdecyduje, kogo wesprzeć. Bo wszystkich się nie da. Jedni wybiorą kwestującego pod WalMartem (powiedzmy, że przed polskim Carrefourem) przedstawiciela Armii Zbawienia w przebraniu Świętego Mikołaja, drudzy wypiszą czek dla kogoś z innego krańca świata. Jak tam kogo dźgnie wyrzut sumienia czy autentyczna chęć pomocy.

Podobnie jak w Polsce, kościoły przygotowują świąteczne posiłki i paczki z prezentami dla najuboższych, ale nie wiem, czy w Polsce różne odłamy chrześcijan (wiele ich przecież nie ma) łączą wówczas siły tak jak tutaj, organizując punkty wydawania żywności i kuchnie dla potrzebujących. Niektóre z nich działają cały rok.

Nie ukrywam, że zaskakuje mnie, kiedy nawet przy dzieleniu się z innymi objawia się amerykańska przedsiębiorczość. W zeszłym roku najgłośniej obiły mi się o uszy akcje pomocy dla szukających pracy, bo zbierano (obowiązkowo w dobrym stanie) marynarki i spodnie dla panów, garsonki dla pań i obuwie, czyli garderobę niezbędną dla wybierających się na rozmowę o pracę. Zorganizowano też dla zainteresowanych darmowy kurs rozmowy kwalifikacyjnej.

Rok wcześniej jeden z bezrobotnych parafian najbliżego kościoła ogłosił, że zbiera resztki wełny, bo chce wydziergać na szydełku pledy na Gwiazdkę dla osób w domu starców i prezentował później wyszydełkowane półsłupkami koce w zygzaki.

Owszem, drażnią mnie w Stanach przedwczesne sygnały Bożego Narodzenia. Ale są wyjątki, np. giving trees [wym. gywyn triz], choinki z prośbami potrzebujących. Ustawia się je w listopadzie nie tylko w kościołach, ale także w instytucjach świeckich. Zamówienia przychodzą z domów dziecka, ze szpitali, z domów pomocy. Nawet ze schronisk dla zwierząt. 
Co weekend pojawiają się nowe prośby. Co weekend znikają. A potem wszystkie wracają przyklejone do pudełek z prezentami, które zostaną rozwiezione pod właściwy adres. 




(Zdjęcie pożyczone STĄD) 


Wychowany poza środowiskami polonijnymi Amerykanin, jak zresztą mało kto w Europie, nie zna tradycji dzielenia się w święta opłatkiem i nie stawia na stole dodatkowego nakrycia dla symbolicznego, zbłąkanego wędrowca. Kiedyś byłam pewna, że dużo bez tego spotkania wigilijnego traci. A dzisiaj widzę to trochę inaczej.

My, Polacy w Noc Bożego Narodzenia, mamy być przygotowani okazać serce niespodziewanemu gościowi. Amerykanie zaś nie czekają na taką ewentualność. W bardzo realny sposób wychodzą potrzebie naprzeciw i to na długo zanim sami zaczną biesiadować w pierwsze święto.
Te działania są przemyślane, zaplanowane, pracochłonne.
To dzielenie się jest dzieleniem z premedytacją.
Trudno je przeoczyć, nie dołączyć.

Gdyby ktoś zapomniał się jednak w ferforze świątecznych zakupów, robiąc je tylko z myślą o sobie i swoich najbliższych, to z pięknym uśmiechem przypomni mu o innych kasjerka skanująca towar: „Would you like to donate a dollar to St. Jude Children’s Research Hospital?” - Zechciałby Pan/Zechciałaby Pani ofiarować dolara na Szpital Dziecięcy Świętego Judy? (Ten szpital to amerykański odpowiednik polskiego Centrum Zdrowia Dziecka.)

I nie tylko teraz, z okazji rozpoczynającej się gorączki świątecznej, zagai kasjerka klienta. Są sklepy, instytucje, gdzie wspomaga się w ten sposób organizacje non-profit przez cały rok.

Dla niektórych może metoda irytująca, ale czyżby miała to być komercja... z ludzką twarzą?
Czy istnieje w ogóle taki zestaw?
A czy istnieje... Święty Mikołaj?

* * *

Wystarczy tego pisania. Leżę od kilku dni ścięta grypą, więc marzy mi się wstać i zrobić, co należy, żeby poczuć się świątecznie, bo w czwartek obchodzimy Thanksgiving, Święto Dziękczynienia. Przedstawiam je zwykle tym, którzy o nie pytają jako amerykańską Wigilię

Pozdrawiam gorąco, ale nie całuję, żeby nie pozarażać ;-)