[5:10] Spałam dwie godziny. Gdy kładłam się, było ciemno. Wstałam, bez
zmian - czarno i mokro, rozmyte światło uliczne.
Spałam, bo wcisnęłam korki w uszy. Bez zatyczek bym nie zasnęła. Dudnił
dach, szarpał wiatr. Teraz jeszcze gorzej. Porywy wiatru są jak z innej
planety. Nie dowierzam. Nie pamiętam takiej siły z poprzednich
huraganów. To ma być jedynka? Przecież ostatecznie miała być słabizna.
[5:40] Dopiero zauważyłam, że deszcz ustał, ale boję się dłużej stać przy oknie. Wiatr
bez wody zdaje się pędzić szybciej. Momentami trzęsą się szyby. Mam
wrażenie, że jedno gwałtowne dmuchnięcie i wywieje mnie z własnego domu. I to
bez roztrzaskiwania ścian. Wylecę jak latawiec. I tak mam już duszę na ramieniu
i ze strachu unoszę się nad podłogą. Spokojnie mogłabym rozpłynąć się
nad dachem w ciepłych ciemnościach. Zniknąć rodzinie bez ostrzeżenia. Nie
zauważyliby mojego zniknięcia. Śpią. Koza pewnie ze słuchawkami w uszach, bo po
zmianie kierunku wiatru jej pokój znajduje się pod największym naporem
powietrza. Z każdym podmuchem dobija się do jej okna naderwana gałąź
palmy. Słychać aż za zamkniętymi drzwiami do Kozy pokoju.
Przechodzę do gościnnego. Od drzwi do okna jest malutki kawałek.
W blasku latarni dostrzegam, że odpłynęła z jezdni cała woda. Nie tylko dlatego nie zgadza
mi się ten widok. Jest jednowymiarowy. Wyrazisty. Kurde! Zniknęła
moskitiera! No tak. Zapomnieliśmy je pozdejmować. Cholera by to wzięła!
Podchodzę do gołej szyby. Patrzę, jak wiatr szarpie pod domem
siatką z okna. Toczy kwadrat po trawie. Przewraca. Jeszcze chwila i moskitiera odleci. Rusza w
lewo, a ja za nią. Biegnę z pomieszczenia do pomieszczenia zobaczyć dokąd
zostanie porwana. Rozchylam kolejno żaluzje. Największe, zepsute, nad kanapą,
unoszę dwoma rękoma do góry. Wypatruję po ciemku aluminiowej ramy, ale światło z ulicy tu nie sięga. Wytężam wzrok. Brakuje mi cieni, które zwykle stąd widać w
ciemnościach. Nie ma krzaków? A drzewo gdzie?
[6:00] Kozak wstał. Ziewając, rozsiadł się na kanapie. Złapał za tablet,
założył słuchawki i zaszył się w minecrafcie, na nic nie bacząc. Normalnie nie
byłabym z tego zadowolona. Teraz gra spada mi jak z nieba.
[6:50] Zaczyna się rozwidniać. Pierwsze co wypatrzyłam to wiatr, miotający w
powietrzu ptakami. I że niektóre drzewa przy domu faktycznie nie są tam, gdzie
je zostawiłam w sobotę. Jedno wisi nad ziemią. Drugie, kilkumetrowy cyprys,
uderzyło w dom sąsiada od kotów. Reszty roślin nie widzę. Musiałabym obejść pozostałe
pokoje, a tam nadal śpią.
[7:15] Nie rozumiem, co się dzieje. Kiedy Kozak wychodzi z pokoju do
łazienki, sprawdzam lokalne wiadomości, bo żadna stacja pokroju CNN nie bawi
się w detale. Nawet The Weather Channel nie jest w stanie wytłumaczyć mi,
dlaczego ciągle tak huczy na osiedlu. Wyświetla mi się wreszcie coś czytelnego.
Rozjaśnia się w głowie: w mojej części Florydy nadal aktualne jest ostrzeżenie
przed huraganem. Nie szkodzi, że przestało lać. Nie przestało wiać. Pierwszy
raz obserwuję huragan pędzący na sucho.
[7:30] Nadal jest prąd, a to daje namiastkę normalności. Dla mnie to ważne,
bo mam dzieci. Zresztą nie wyobrażam sobie przesiedzieć taką noc przy świeczce
czy latarce bez głupich myśli. Stałe światło daje jednak namiastkę poczucia
bezpieczeństwa, gdy za ścianą z pustaka przechodzi pogodowe sui generis.
[8:15] Kocham prąd. Co kilkanaście minut, przynajmniej w tej części domu, szum
klimatyzacji tłumi na chwilę buczenie huraganu.
Prąd również służy w moim domu do tego, aby zrobić kawę!
Przechodzę do kuchni i kątem oka dostrzegam w oknie za stołem znajomy
kształt. Moskitiera!
Obiecałam znajomym na fejsbuku, że tak, owszem, na pewno zachowam w czasie Irmy ostrożność, a teraz, proszę: nie zastanawiając się nad tym, co robię, wyślizguję się boso i w piżamie na
taras. Przez kilka kroków tulę się do ściany. Wyglądam zza rogu. Stąd wyraźnie
widać mój cyprys na domu obok. Chcę biec obu na ratunek, ale mogę tylko
ostrożnie zejść na przemoczoną trawę i spróbować dosięgnąć siatkę. Wierzga się w rozhuśtanym hibiskusie, leżącym na ziemi. Zapadam się w błoto, ale nie na
długo. Czuję, że depczę po czymś szorstkim. O żesz! Pod nogami mam rozrzucone
dachówki! Sięgam po jedną z nich. Nie wiem, jak długo stoję, bezrozumnie się
jej przyglądając, zanim jakieś szturchnięcie wiatru przywróci mnie do
świadomości. Dachówka jest czarna. To nie jest kolor mojego dachu!
[8:45] Staję nad ekspresem. Machinalnie odmierzam z puszki kopiastą łyżkę stołową kawy. Rozsypuje się po
filtrze.
Ryczę od pół godziny nad pustym kubkiem i nie umiem powiedzieć dlaczego. Wycieram
oczy knykciem kciuka. Mam wszystkiego dosyć. Dociera do mnie, że trzeba
porozmawiać z sąsiadami o moim wymarzonym toskańskim drzewie spoczywającym na
ich zachodniej ścianie domu. Oby ubezpieczonym.
Na pewno ubezpieczonym!
Hej! To nie tak! Czy to nie my powinniśmy zapłacić ze swojego ubezpieczenia
za ewentualną szkodę? Jaką szkodę? No co się mogło oderwać? Tylko tynk.
Nie wiem w sumie. Za wcześnie wyjść się przyglądać. Nie można jeszcze
wychodzić z domów.
Ale z drugiej strony, dlaczego to my mielibyśmy płacić? Nie rzuciłam drzewem osobiście. To też trzeba wziąć
pod uwagę. To nie ja wyrwałam je z korzeniami.
Dosypuję jeszcze kawy. Wlewam wodę do zbiornika. Zamykam klapkę.
Woda przelewa się przez ekspres, a przeze mnie znużenie, niepokój i
dezorientacja. Nie opuszcza mnie nieokreślone poczucie winy.
Napełniam wreszcie kawą umorusany błotem kubek. Pachnie jak w zwykły, zabiegany dzień znajomych zmartwień. Czuję, jak budzi się we
mnie ulga. Najgorsze chyba będzie wkrótce za nami. Zasrana jedynka!
Jak to dobrze, że nikomu nic się nie stało. I że chociaż Luby Mąż i dzieci przespali tę noc. Matko! Sękju, sękju, że był prąd!
I że nie było powodzi. Tego najbardziej bała się sąsiadka od kotów.
Tak. Czeka mnie z nią poważna rozmowa... Zdziwi się kobieta, gdy wstanie. Ale bardzo ją przeproszę... Jasne, że usuniemy drzewo. Mamy piłę motorową. Hm... Czy ta nie ma zepsutego łańcucha? Możliwe. Ale nie szkodzi. Mamy też zwykłą, ręczną.
Aaaaa!!! Czy ja czasem nie napisałam o tym drzewie na fejsie? Przecież sąsiadka jest w moich fejsbukowych znajomych! I to chyba jej głos słyszę właśnie za oknem. Rozmawia przez telefon, łapiąc się za głowę. Gdyby hibiskus się nie położył, to bym nic za oknem nie widziała. Mam jednak kobietę jak na dłoni: w wymiętym tiszercie, krótkich spodenkach i jajcarskich, czarnych kaloszach. Ciekawe, gdzie je kupiła. I ile dała, bo kalosze w Stanach są drogie...
W porę łapię się, że nie ma co zwlekać. Lecę sprintem do pralni po cokolwiek czystego w moim rozmiarze. Wskakuję w niedopasowane ciuchy, słyszę już i głos sąsiada.
Zanim wybiegnę na dwór, wypijam trochę kawy.
Tego ranka potrzebuję jej jak mocnego snu.
Mam nadzieję, że szkód Wasze drzewo sąsiadom nie wyrządziło. Sprzątania będzie i tak dużo. Jeszcze raz sił życzę! (Dorota)
OdpowiedzUsuńczytam, czytam....najwazniejsze że Wam się nic nie stało...drzewo i ściana sąsiadów - pal licho!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i spokoju zyczę
ivonesca
Rozmawiałyśmy...pierwsza dobra rzecz, która z tego się urodziła - cudownie napisany wpis!! SUPER!!
OdpowiedzUsuńDoroto, biedni sąsiedzi! Spełnił się ich najgorszy pohuraganowy scenariusz. Moje drzewo na ich domu to pikuś...
OdpowiedzUsuńIvonesco, dzięki! Człowiek w stresie boi się nagle o wszystko. W tym o rzeczy nieistotne. Kto to widział gonić w taką pogodę kawałek siatki? Ech...
OdpowiedzUsuńAniu z pisadła aniukowego, dzięki! Rozmawiałyśmy... i będzie mi tych rozmów brakować. Trzymaj się!
OdpowiedzUsuń