wtorek, 15 listopada 2016

Zrozumieć Amerykę. Ogórkowa sprawiedliwość.

Idaho, Montana, Północna Dakota, Południowa Dakota, Minnesota, Wisconsin, Iowa, Nebraska, Wyoming, Utah, Nevada, Kansas, Oklahoma, Nowy Meksyk, Missisipi, Alabama, Alaska... 
Niech się fajta towarzycho! 
I ta ich pszenica, jęczmień, ziemniaki, kukurydza, soja, gorzka żurawina, marchewka, pekany, zielone liściaste warzywa, czereśnie, syrop klonowy i fasole. I bawełna. I łososie.

Lecę po łebkach, z pamięci, i widać, że zastanawiam się, czy nie wrzucić czegoś na ząb, poza bawełną, naturalnie, ale jedno wiem na pewno. Dla powyższych stanów Kolegium Elektorskie, o jakie wciąż toczy się dyskusja, ma jednak sens.

Wystarczy spojrzeć na mapkę sprzed kilku lat. Kolor biały oznacza od 0 do 12 mieszkańców na milę kwadratową. Kolor czarno-granatowy - od 157 mieszkańców aż do 69 tysięcy mieszkańców na milę kwadratową.




             
         Mapa zapożyczona z http://www.inmate-locator.us/united/united-states-population-map-2013


W USA mieszka 300 milionów ludzi, lecz gęstość zaludnienia jest nierównomierna. Stąd pisałam dwa posty wstecz o tym, że większość stanów nie życzyłaby sobie, aby koalicja najbardziej zaludnionych obszarów (Kalifornia, Nowy Jork, Floryda, Teksas, Illinois, Pensylwania, Ohio, Georgia, New Jersey itp.), albo i po prostu wielkich miast, co cztery lata, raz za razem, przegłosowywała losy reszty kraju.

Logiczne, że najwięcej głosów w wyborach bezpośrednich zbierze się tam, gdzie najwięcej ludzi. Tak jest np. w Europie. Ale Europa dla tworzących prawo Stanów w XVIII wieku nie była wzorcem. Z premedytacją i przepisowo odcięto się od jej systemów władzy i wymyślono swój własny. Ten z elektoratem.

Ilość głosów elektorskich różni się w zależności od stanu, bo jest sumą dwóch grup. Zakładamy przy tym, że grupa może być dwuosobowa. Pomijając w takim razie wyjątki, pierwsza jest mała i stała - dwie osoby właśnie. Tyle, ile każdy stan posiada senatorów. Natomiast wielkość drugiej może się zmienić po spisie powszechnym. W tej grupie bowiem jest tyle osób, ile dany stan ma reprezentantów w Kongresie, a ich liczba jest proporcjonalna do populacji stanu. Nie można więc mówić, że to system niesprawiedliwy. Zachowuje proporcje. Kalifornia, najgęściej zaludniona, ma 55 głosów elektorskich: dwóch (odzwierciedlenie liczby senatorów) plus 53 (odpowiednik kalifornijskiego przedstawicielstwa w Izbie Reprezentantów). Idaho ma 2 plus 2, czyli 4. Nowy Jork razem ma 29, Kansas 3.

Zsumować wszystkie głosy elektorskie, wychodzi 538. Żeby kandydat wygrał wybory, musi zdobyć 270. Tak ma działać system pośredni.
Zsumować wszystkie głosy oddane na jednego kandydata w całym kraju i tak by wyglądał system bezpośredni? Teoretycznie, bo w praktyce tego typu stwierdzenie odstaje od rzeczywistości. A już na pewno we współczesnych wyborach w USA.

Gdyby kandydat A i kandydat B wiedzieli, że będą się ścigać w walce bezpośredniej, już na dzień dobry przyjęliby inne strategie. Inaczej wydawaliby pieniądze na własną reklamę. Inne wykrzykiwaliby hasła wybiórcze... tj. wyborcze. I w innych miejscach. Heck! prawie całkowicie olaliby konieczną objazdówkę przedwyborczą. Miejsca nadmienione w pierwszym akapicie... tak nam przykro, naprawdę, super sorry, ale Panie i Panowie, rzeczywiście screw you!  Rozpisując się cenzuralniej: nie robicie nam różnicy i możecie nam ewentualnie naskoczyć.

Kandydaci zakotwiczyliby swoje kampanie tam, gdzie gęsto od ciemnego koloru na mapie powyżej. Co więcej, skupiliby się tylko na tych czarno-granatowych punktach, skąd mieliby sygnały o małym poparciu. W tych strefach właśnie przekonywaliby do siebie never-Trumpów czy never-Hillarych. Trump, którego noga w czasie kampanii nie postała w zdecydowanie sprzyjającej demokratom Kalifornii, musiałby głównie tam agitować wyborców. (I czemu nie? Zjedliby go tam zrazu żywcem i byłoby po ptokach.) A wyobrażacie sobie Clinton w Teksasie? (Może dobrze, że pojawiła się tam tylko online i w reklamach telewizyjno-radiowych. Byłaby cały czas na muszce. Jeden fałszywy ruch...)

Inaczej też wyglądałoby objeżdżanie stanów niezdecydowanych, kogo poprzeć.

A wyborcy? Jak oni by się zachowali, wiedząc, że głosują na prezydenta w wyborach bezpośrednich?

Poza tym media oddały Clinton zwycięstwo na dłuuuuugo przed wyborami. Newsweek wydrukował i - wysłał! - do swych dystrybutorów przepiękny numer specjalny z Hillary Clinton na okładce. Clinton uśmiecha się z niej jako zwyciężczyni jeszcze przed 8-mym listopada. Które sondaże, jakie kanały informacyjne mówiły o Trumpie jako potencjalnym wygranym? Pewnie był ktoś z Fox News, musiał być gdzieś jakiś Lone Ranger, nawet by wypadało, ale został udatnie stratowany przez masowy pęd mejnstrimu.

Skoro rezultaty były znane oraz pewne przed oficjalnym dniem wyborów, czy zdziwiłaby uwaga, że część obywateli machnęła na nie ręką? Machalscy to minimum dwie rodziny: niewierzący, że ich kandydat ma jeszcze jakieś szanse i ufający, że mają korzystny wynik w kieszeni. Chociażby ze względu na te grupy unikałabym argumentu, że ludzie jasno się wypowiedzieli, skoro część, systematycznie wprowadzana w błąd, odpowiedziała milczeniem.

Nie można mówić o wynikach wyborów z pominięciem przepisów w jakich miały miejsce. Twierdzenie, że lud chciał kandydata A czy B na prezydenta, bo tak wynika z podliczonych wszystkich głosów bezpośrednich w kraju, to jak podać ogórkową z ziemniakami bez przecieru, czyli zatrzymać się przed jedną z ostatnich instrukcji w recepturze. Nie jest to pełna ocena sytuacji. Fakt, w garze pływa włoszczyzna, skrojone ziemniaki, woda, sól. I co z tego? Wystarczy, że pominiemy końcowy składnik - ogórki naciągnięte kiszonką - i jakżesz nagle inny wynik. Zamiast ogórkowej - kartoflanka. Czy w smak czy nie w smak, inna rzecz.

Przepis na te wybory był następujący: w pierwszym etapie przeprowadza się 51 osobnych głosowań (50 stanów oraz dystrykt federalny - Waszyngton D. C.), potem podlicza się, co w tym rodzaju wyborów wiążące - głosy elektorskie. W grudniu nastąpi ostatni etap, formalność. Elektorzy pojadą do swoich stolic stanowych i stamtąd, bez fanfar, prześlą wyniki do Waszyngtonu D. C.

Póki co, sprawdzam wiadomości na lewo i prawo. Czytam, że całkowita przewaga głosów "bezpośrednich" Hillary Clinton, tzw. popular vote, to obecnie około 750 tysięcy (na 130 milionów głosujących) i pochodzi w przytłaczającej ilości z Kalifornii i Nowego Jorku, dwóch ostoi demokratów. Bez większych niespodzianek Clinton zdobyła je fair and square w punktacji elektoralnej. Oczywiście, gdyby się okazało, że głosy pochodziły ze stanów głosujących na Trumpa (czy też po prostu na republikanów), np. z Idaho, Montany, Północnej Dakoty, Południowej Dakoty, Minnesoty, Wisconsin... - oszczędzę wymieniania od początku - to wtedy mamy o wiele szersze pole do dyskusji.

Fajnie, gdyby dojrzałej. Bez rozbijania szyb, opuszczania zajęć, dogoterapii wśród zrozpaczonej młodzieży akademickiej... (Mała sugestia - zostawmy czworonogi chorym w szpitalach i hospicjach.) Może dyskusja zrodziłaby pomysł na referendum? Kto wie?

Niedoszła Madam President powtarzała, że every vote counts. Zgadzam się. Liczy się każdy głos. Ale nie ten z ulicy, tylko zaznaczony na kartce do głosowania. I ustalmy, że nie bezpośredniego, bo takiego w Stanach nie przeprowadzano ani razu odkąd ten kraj powstał. 

6 komentarzy:

  1. Ogromne dzieki za to, co piszesz i co nam tlumaczysz!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Proszę bardzo :-) Ten system jest b. różny od tego, co znamy. I skomplikowany. I dlatego należy mu się trochę więcej uwagi. :-)

      Usuń
  2. Wspaniale, jasno i przejrzyście wytłumaczone. Dzięki. Dam jutro Jaśkowi do przeczytania, bo pytał się i pytał i chyba mu tylko w głowie wszystko poplątałam. 😉

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki również i proszę! Dla osób, które nie muszą się tym interesować, to trudny temat. Ciężko ten system do czegokolwiek porównać. ;-) Jest inny. Większość Amerykanów, z jakimi rozmawiawiałam, była z niego dumna. Minus jest taki, że trzeci kandydat nie ma raczej szans na wygranie. Piłeczka się odbija co ileś lat od bramki republikanów do demokratów. Ale to ponoć wystarcza. Dostarcza aż nadto emocji... ;-)

      Usuń
  3. Ta rozpacz i darcie szat potrwa jeszcze z tydzien, gora dwa. Potem odzyje w styczniu na kolejne 2 tygodnie. Oczywiscie ze Amerykanie sa dumni z tego, przynajmniej wsrod tych ktorych ja znam. Tak samo doskonale kazdy wie dlaczego glosowal na Trumpa a dlaczego na Hilary. I nie ma reguly tutaj, mam znajomych o konserwatywnych pogladach ale glosuja na demokratow, moge powiedziec ze sporo jest takich wsrod moich znajomych. Wierza ze demokraci wprowadza public health care i darmowe studia. Ja osobiscie nie wierze, ze ktokolwiek tutaj to wprowadzi, i te gadki pod tytulem "zwiazane rece" nie przemawiaja do mnie...A jak slucham wypowiedzi wsrod znajomych, ze teraz jakbym mial raka to musialym umrzec bo nie mam insurance. Oczywiscie przyjmowane to jest z pokora, bo jak nie placi na insurance bo go nie stac to przeciez oczywiste ze sie nie leczy i umiera. Tak samo, znajomy pracuje w malej firmie, wzial urolop na 4 dni, zaplacili mu za ten urlop. Komentarz znajomego: ladnie z ich strony ze mi zaplacili za urlop, nie musial przeciez. W duzych firmach platny urlop to norma, w malych niekoniecznie, raczej ladnie ze strony pracodawcy jak zaplaci.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mówisz? Tylko tydzień, dwa? Hm... Nie wiem. Na początku protesty były pod hasłami "Nie mój prezydent". Wczoraj z jednego z nowojorskich uniwerków wyszła grupa, która chce zapewnić miejsca (nie sprecyzowano gdzie, na kampusie? w mieście? na samej uczelni?) studentom z tzw. Sanctuary Cities (miast chroniących nielegalnych emigrantów). Podejrzewam, że co punkt programu Trumpa pojawiający się w mediach, to mogą być protesty młodzieży. Czas pokaże... I tak, oczywiście, bo jakże inaczej - każdy wie, dlaczego, z niechęcią lub przekonaniem głosował na wybranego kandydata. Ale znam również takich, którzy na prezydenta akurat nie głosowali. Nie potrafili się zdecydować.

      Usuń