niedziela, 13 listopada 2016

Zrozumieć Amerykę. I nierozbity szklany sufit.

Że Trump startował z ramienia partii republikańskiej, w żadnym wypadku nie oznacza, iż jest jej oddanym członkiem. Był nim oficjalnie w latach 90. Potem na dwa lata przeszedł do Reform Party (b. małe ugrupowanie), od 2001 do 2008 był demokratą, po czym w 2009 znów odnalazł drogę do republikanów. Człowiek nie krowa, poglądy przemiele, przetrawi. Nie czepiam się. Ale chociaż Prezydent Elekt nie jest hardcorowym republikaninem, na pewno jest rasowym szowinistą.

Z beznadziejnych komentarzy o kobietach przytoczę jeden, z 2005 roku, kiedy Trump chwalił się, jak się za nie zabierać. Otóż należy być gwiazdą i po prostu całować bez przyzwolenia lub sięgać łapą kobiecie w krocze. Potwierdziło to zachowanie kilka pań.

Ordynarne i prostackie, to say the least. Ktoś zaprzeczy?

Mimo tego tylko część kobiet poparła Hillary Clinton. Dlaczego?
Bo tego rodzaju szowinizm to dziś w Stanach seksizm w wersji light. Z przykrością stwierdzam, że nie każdą głosującą równo szokuje.

Znieczulenia dostarczył m.in. Bill Clinton. Nie słyszałam o przypadkowych nagraniach, na których chwaliłby się, jak ujarzmić laskę. Celowo zaś wystąpił przed kamerami i zapewniał naród, że absolutnie nie miał stosunków seksualnych z Monicą Lewinsky, żeby potem nas i trybunał przepraszać za kłamstwo pod przysięgą. (Dla przypomnienia - prezydent wyjawił, że uprawiał w pracy z młodą stażystką seks oralny.)

Żeby nie było, że nie znam się na życiu - nigdzie nie jest powiedziane, że nie będzie trudności w małżeństwie. Lewinsky może odeszłaby w zapomnienie. Okazało się jednak, że kryzysów było więcej i to jeszcze kiedy Bill Clinton był gubernatorem stanu Arkansas. Prezydent przyznał oficjalnie, że miał romans również z niejaką panią Gennifer Flowers. Znajomość miała trwać 12 lat. To samo twierdziły także cztery inne kobiety - że miały krótsze lub dłuższe romanse z Billem Clintonem.

To jeszcze raz, żeby nie było, że nie znam się na życiu - nie tylko Włosi są kochliwi. Tylko, że nie chce się już kiwać głową ze zrozumieniem, kiedy sobie przypomnieć, że w sprawie bliskich kontaktów z Clintonem zgłosiły się przynajmniej trzy dodatkowe kobiety. Te zaś donosiły o atencjach, na jakie nie miały ochoty. Jedna mówiła o całowaniu bez przyzwolenia, druga o zdjęciu przed nią spodni i werbalnej zachęty do seksu, a ostatnia o gwałcie.

Czy tu pasuje ordynarne i prostackie? Przynajmniej w tym ostatnim to understatement. Bynajmniej.  

Poza Flowers (nie pamiętam, jakiego miała haka, że prezydent potwierdził tę znajomość) i poza Lewinsky, pozostałe sprawy skutecznie zamieciono pod dywan i Clinton nie stracił ostatecznie prezydentury. Reszta pań nie była tak sentymentalna jak Monica i np. nie zachowały sukienek ze spermą prezydenta. Nie przechowywały w pamiątkach jego DNA, żeby prokurator mógł później użyć odzieży jako dowodu, że mówią prawdę.

Hillary Clinton to nie Bill Clinton. Nie ona była gwiazdą z charyzmą i wpływami. Nie ona potraktowała te panie przedmiotowo. Ona potraktowała je inaczej. Pokazała, że kobieta kobiecie potrafi być wilkiem. Oskarżające prezydenta o molestowanie pogoniła w cztery wiatry sama ona, czym strzeliła sobie w kolano. W czasie swej drugiej kampanii wyborczej powiedziała, że skargi kobiet o napastowanie seksualne i gwałt powinny być traktowane poważnie.

Do wyborów poszły nie tylko millenials. Poszły też dobrze starsze wiekiem kobiety, które pamiętają afery sprzed nastu lat. Dla tych wyborczyń jedynym wytłumaczeniem trwania przy mężu, który kilkakrotnie zdradził żonę dla sportu, krzywdząc inne kobiety jest proste: kariera polityczna. Tym bardziej, że Hillary mówiła o sobie: "I don't have the political skills of my husband". Jeśli ona nie wierzyła, że potrafi zdziałać w polityce tyle, co mąż i potrzebowała faceta, żeby się wybić, to nie mogła liczyć na to, że zdobędzie głosy przytłaczającej większości kobiet.

Jak się okazało, niektóre wolały głosować policy over personality. I o tym powinna być dyskusja. O to, jaki rodzaj polityki kto widzi dla kraju lepszy, bo jakość ostatecznych kandydatów, wystawionych przez partie dominujące do najwyższego stanowiska, pozostawiała zbyt wiele do życzenia. Natomiast opowiedzenie się za kobietą przede wszystkim dlatego, że jest osobnikiem tej samej płci... czy czasami nie byłby to inny rodzaj seksizmu?

Amerykańskie wyborczynie od dawna czekają na silną kobietę w roli głowy państwa. Najchętniej widziałyby kandydatkę, z którą nie trzeba identyfikować się na siłę. Nieuciszającą po drodze pokrzywdzonych przez jej męża, dopraszających się wysłuchania.

Co mam więc powiedzieć nastoletniej córce o roli kobiet w Stanach?

Że mimo wszystko mają jeszcze coś do powiedzenia.
Jak wyniki wyborów pokazały, dziś przynajmniej pomówienia o gwałt faktycznie traktuje się serio. To nie lata 90. 
I że, owszem, była ostatnio jedna łebska babka na radarze, ale przegrała walkę o Biały Dom.
Przegrała, bo inna okazała się łebściejsza.

Traf chciał, że tą kobietą jest osoba, jakiej w sierpniu powierzono poprowadzenie kampanii wyborczej. Tyle że Trumpa.

Pora na lekcję pokory. 


2 komentarze:

  1. Tym postem po raz kolejny i ostatecznie przekonałaś mnie, że cały problem tych wyborów polegał na tym, że po prostu nie było w nich dobrego kandydata. I doskonale to wyjaśniłaś na przykładzie głosujących kobiet. Wiesz Sylvia, tak jak się nigdy Ameryką nie interesowałam, to przez Twojego bloga chyba zacznę ;) Fajnie piszesz!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Super mi miło. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że interesowałam się Stanami po przyjeździe w latach 90. Z czasem przyszło. Dobrze wiedzieć, w co się "wdepnęło" ;-) Pozdrawiam serdecznie!

      Usuń