Pojechałam na
próbę chóru. Zmęczenie materiału po wygranej Trumpa sięgało zenitu, bo jeszcze wtedy mało kto
otrząsnął był się z szoku. Jednymi targała dzika złość, drugimi dzika radość.
Zagorzali, co mieli wygrać, musieli zacząć godzić się z klęską. W innym świetle
wyników nie widzieli i nie widzą. A ci, którzy wygrali, musieli zacząć godzić
się z faktem, że pierwszy raz w tym stuleciu nie da cieszyć się publicznie victorią
we własnym kraju. Gdzie amerykańska wolność słowa?
Jechałam zniesmaczona
społecznościową wrzawą. Chciałam po prostu znaleźć miejsce w protestanckiej kościelnej
ławie i pośpiewać o nie-wyborach. (Chór ćwiczy w kościołach, które go pomieszczą
i użyczą do akompaniamentu pianina; nawiasem mówiąc, równo parkującego przy
ołtarzu obok flagi państwowej.)
Ale kiedy wyściskałam
znajomych i rozpakowałam nuty, zapomniałam o bolączkach. Boczną nawą nadszedł wreszcie dyrygent. Kocham faceta. Mówię
to otwarcie. Joshua to typ spod jasnej gwiazdy. Wiecznie uśmiechnięty, zawsze wynajdzie
powód do radości. Wyrobił sobie cholernie
wysoki współczynnik inteligencji emocjonalnej i nadzwyczajną pamięć. W
kontaktach bezpośrednich zaskakuje, bo zwraca się do każdego po imieniu, a
samych osób pod batutą ma trzysta z czymś, nie liczę orkiestry.
Krótka
rozgrzewka, zabraliśmy się za kolędy. W połowie próby zaczęło rypać mnie w
krzyżu. Protestancka bozia wybaczy, ale na poduszce z pianki długo kręgosłup
nie lubi. Akurat wybierałam pod tyłek kościelny śpiewnik o twardych okładkach,
gdy Joshua przystanął w wąskim transepcie i zapukał w nauszny mikrofon.
- Czy wiecie,
że... - zaczął dyrygent, pomajstrował chwilę w kieszeni przy baterii i wrócił
do przerwanej myśli. - Czy zdajecie sobie sprawę z tego, że obok was może
właśnie siedzi ktoś, kto nie głosował na tę samą osobę, co wy?
Opadłam na gruby wolumin, aż zabolało.
Zapadła grobowa cisza.
- Obserwowałem
was przed próbą i nie zauważyłem ani jednej kłótni - ciągnął Josh. - Ktoś
wygrał, ktoś przegrał, ale ja w tych wyborach na pewno zyskałem. Upewniłem się,
że jesteście chórem, o jakim zawsze marzyłem. Ponad podziałami. Bardzo wam
dziękuję.
Przedwczoraj, na
rodzinnym obiedzie z okazji Święta Dziękczynienia zabrakło gremialnych podziękowań. Owszem,
znalazł się na dzień dobry szczery entuzjazm, że znów się widzimy, że benzyna po wyborach staniała,
że dojechano bezpiecznie, że nowa fryzura, że Kozak najwyższy w klasie, że
Fred, samotny znajomy, dał się jednak zaprosić (tak jak w polską Wigilię - nikt
nie powinien tych świąt obchodzić tu sam). Obgadaliśmy plany bratanki ciotecznej, Lizzy, i jej męża,
bo przeprowadzają się do Baltimore, ale stamtąd przecież trzy godziny autostradą
do kuzyna, więc nie będą tak całkiem sami. Przyklepano okrągłe plery wuja. Czaszka
goi mu się całkiem nieźle po wycięciu guza mózgu. Zaczyna widzieć na lewe oko,
ale popłakał się równo obydwoma oczami pod uściskami rodziny.
Po pierwszym
rozdaniu, po zwyczajowej grace
(modlitwa przed jedzeniem) rozmowa przeszła znane sobie etapy od pogody przez
chwalenie potraw po dolegliwości. A potem gips. Zagadnęłam, kto pamięta świętodziękczynne wymienianie rzeczy, za jakie chciałoby się
podziękować, to rozmowa się nie kleiła. Jedynie wuj wybąkał, że cieszy się, że znów
zaczyna widzieć. I znów się popłakał, bo nie wie, czy przejdzie pozytywnie
kontrolne badanie wzroku. Mąż Lizzy w samą porę odkorkował wino i polał pijącym-nieprowadzącym.
W tym wujowi, co znów przyprawiło o łzy w oku zdrowym i zdrowiejącym. Wznieśliśmy
toast. Za zdrowie oczu, przysmaków i kucharek. Gobble! Gobble! (Jak gulgoczą amerykańskie indyki. )
A po winie zaczęły
się rozplątywać z poprawności politycznej języki. Zcięły się głosy nad galaretką
z żurawiny i tartą z dyni i uznałam, że pora myć naczynia. Nadsłuchiwałam, jak w rodzinne święto, pierwszy raz od lat, łamie się
zasady, poruszając tematy tabu i tworząc nowe podziały. Nikt się nie wszejczył.
Pyskówek w amerykańskim klanie męża nigdy nie odnotowałam. To nie polska, szlachecka krew. Ale
przekonałam się ponownie, że wywody podane na zimno są o
wiele gorsze. Nie można później zwalić winy na rausz, co się wywinął spod
kontroli. Chciałabym rzec, że może gdyby przyjaciółka Lizzy nie wdała się w opowieść o marnym rynku pracy w Pensylwanii - przecież koleżance ganc egal, nie jej krewni przy stole - to dyskusja nie potoczyłaby się w niebezpiecznym kierunku. Ale byłaby to
nieprawda. To nie przyjaciółka Lizzy, a ciotka E. (imię zmienione) wyklęła swych powinowatych za głosowanie na innego kandydata niż ona sama.
W efekcie część
gości wyszła wcześniej, bez swojej porcji resztek w
menuboxach, stąd na zdjęciu pamiątkowym, pstrykanym późnym popołudniem, pozuje
tylko jedna frakcja polityczna. Wuj też dotarł przed obiektyw, chociaż graśla
się teraz, gdy niedowidzi. Jeśli się przyjrzeć, widać, że choć już nie płacze, to jest wystraszony. Nie
zaliczy badania na wzrok, nie odnowią mu prawa jazdy.
Czyli świąteczny
obiad się skwasił. W sumie do przewidzenia. Nie da się zalać robaka krzywd
wyborczych u najbliższych tanim winem. Bo w tym cały jest ambaras, by rodzina
chciała na raz zmienić tor i ton konwersacji. Mogła porozwodzić się nad dziewięćdziesiątą,
nowojorską paradą z okazji Dnia Dziękczynienia, co w tym roku przemaszerowała
ulicami przy zaostrzonych antyterrorystycznych środkach bezpieczeństwa. Albo
przełączyć kanał telewizyjny na mecz futbolowy. Albo od biedy zdradzić, który
odważny pojedzie na zakupy o świcie dnia następnego, w Black Friday, Czarny Piątek,
po iPhone 7.
Ja jestem z tych,
co nie lubią, gdy rodzina się od siebie odsuwa. Nie cieszy naprawiony
odkurzacz. Nie irytują bałwanki z dykty w szuwarach - ostatni wymysł nadgorliwych
dizajnerów na moim osiedlu, klapnie wizja projekcji Elfa z Willem Farrellem. Za
miesiąc Boże Narodzenie i przykro mi, że ktoś po Stanach rozsianej rodzinie już
okolicznościowych życzeń nie przyśle lub doń nie zadzwoni, bo krzywo głosowała. "Nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia." WTH? What the heck? Kiego diabła?
WWJD? What Would Jesus Do? Sprzątałam i dokładnie tak myślałam. Co by zrobił,
gdyby wiedział, że jego urodziny będą najlepszą okazją dla człowieka, żeby
wypiąć się na własną familię? Uważam, że powinien przyjść i jasno się
wypowiedzieć także w wielu innych sprawach. Np. broni palnej. Szóste
przykazanie katolickiego dekalogu głosi nie zabijaj. Lecz ten, kto zna
oryginał, wie, że stoi tam "nie morduj". Czy stolarz z Nazaretu
kupiłby więc kieszonkowy Kel-Tec dla samoobrony? Jeśli tak, to podchodziłby pod
republikanina. Jeśli nie, mógłby być demokratą. I co z aborcją? Przedłużenie
ciała i woli matki - wedle demokratów, czy zabójstwo, przychylając się wizji republikańskiej.
A co powiedziałby o prawach gejów? Czy byłby za, jak demokraci? Do tego
globalne ocieplenie, w które nie wierzą republikanie...
Wyolbrzymiam, ale
przez podobne rozróżnienia Amerykanie sami zagonili się w dwa obozy i nie
potrafią zrozumieć czemu ktoś głosował, jak głosował. Jeśliś nie z nami, to
przeciw nam. Leszcz z leszczyną, granat w kołysce. A tu nic bardziej mylnego! Moja
koleżanka, mówiąca o sobie liberalna demokratka, walcząca feministka, wcale nie sprawia wrażenia osoby mającej
nierówno pod sufitem. Dyskusji o prawach gejów nie trawi, bo sądzi,
że tym się akurat nie należy i już. Głosowała na Clinton, cierpiąc, że ta jednak w końcu postanowiła ich wesprzeć. Przyjaciółka Lizzy przyznała przy świątecznym stole, że miała dosyć rządów Obamy i liczy na nowe
miejsca pracy. Głosowała na Trumpa, rasistka po prostu. Nietypowa, bo rasiści
ponoć zasilają formację republikańską, a przyjaciółka jest demokratką, ale zawsze. Mąż Lizzy dostał w Maryland rządową
pracę. Dlaczego więc głosował na Donalda? Czyż to nie republikanie trąbią o zmniejszeniu biurokracji?
Wyzwiska nie
pomagają niesprawiedliwych łatek ludziom odklejać. Z góry fundujemy jednym szambo,
drugim szansę. Nie chcę tak. Marzy mi się, ściętej głowie, żeby zaprzestano klasyfikacji wyborców na podstawie własnych uprzedzeń i sloganów telewizyjnych. Przydałoby się trochę spokoju. I chciałabym, żeby wuj
przewidział do końca na lewe oko i zasiadł za kierownicą, bo auta to całe jego życie.
I co to za obiad na Thanksgiving, kiedy zimą powiało. A młodzież niegłupia. Widzi, że biesiadujący słabo mają się ku sobie,
wyciąga wniosek, że głosowanie to kuper w banię i wypisanie się z testamentu ciotki E.
O dziwo, najmniej krytycznym obywatelem całego spotkania okazał się mój młodszy dzieć. Nie wytrzymał. Odłożył widelec i na cały głos podsumował towarzystwo:
- Siedemdziesiąt
dwa dodać trzy równa się siedemdziesiąt pięć!
I żesz kurde!
Coś w tym musi być.
Takie powinny być opinie.
Konkretne.
Odważne.
Racjonalne.
Przejrzyste.
Odważne.
Racjonalne.
Przejrzyste.
Nie do podważenia.
Nic dodać, nic ująć! Niech żyje Kozak!
OdpowiedzUsuń(a o polityce w polskim gronie rodzinnym już daaawno nie dyskutuję)
Dorotko, więc dwadziecia lat o polityce przy rodzinnym stole amerykańskim można było jakoś rozmawiać. To fenomen, że już nie. Kończy się epoka...
Usuń