sobota, 4 stycznia 2014

Spożywcze wcielenie zła

Kiedy Koza skończyła trzy lata, sprezentowano jej kocyk ze SpongeBobem. Ponieważ uznałam, że córka nie przejawiała potrzeby posiadania ozdób z nadrukiem żółtej gąbki, wepchnęłam koc do szafy. Sęk w tym, że nie dość głęboko, bo jakiś czas później Koza wyszperała one elektryzujące kolory poliestru i prezentowała je przy każdej okazji: herbatka z misiem, książeczka z kotkiem, popołudnie z tatusiem...
Tenże kocyk napatoczył mi się onegdaj przy sprzątaniu i miałam się prezentu pozbyć (przyznaję, nigdy nie podobał mi się ów wytwór domowych tekstylii dziecięcych), a tu pech! „Zoczył” koc Kozak.
- Kupiłaś mi koc ze SpongeBobem? Jesteś naaaajlepszą mamą na świecie!!!
Najlepsza mama na świecie pogratulowała sobie gulajstwa. Trzeba było ohydztwo wynieść pod osłoną plastykowej reklamówki, a nie - przerzucić prostokątny korpus Kanciastoportego przez ramię i przeparadować synowi przed nosem.
Oczywiście po wyściskaniu kocyka Kozak stwierdził, że należy włączyć TV i nasycić duszę gąbką na żywo.

Odgrywając narzuconą mi rolę najwspanialszej matki pod słońcem, odnalazłam naprędce video o Bikini Dolnym. Siadłam przy uradowanym Kozaku, pomyślałam, czemu nie? Pośmiejemy się razem, bo spongebobowe opowieści z dna oceanu to typowe wcielenie amerykańskiej koncepcji „dwa w jednym”. Mnie rozbawi satyra na wzorowego gorliwca w fastfoodowym świecie, a dziecko - bezceremonialna błazenada.

Ale póki co odpalam rzężący odtwarzacz video i manipulując pilotem trafiam na środek któregoś odcinka. Na ekranie pojawia się Plankton – czarny charakterek w zielonym wydaniu.




Dla niewtajemniczonych, Plankton ma tylko jeden cel w życiu, a jest nim zdobycie receptury kraboburgera i właśnie zbliża się do butelki, w której ukryty jest przepis. Kozak na ten widok staje na kanapie na równe nogi.
- Whoa! Mama! On chce ukraść the secret formula! – zbulwersowany syn najprawidłowiej w świecie miesza „w afekcie” języki. A potem patrząc mi w oczy dorzuca, już tradycyjną polszczyzną:
- Ja lubię SpongeBoba, ale NIE LUBIĘ tego kiszonego ogórka!




Ps. I podpowiedź, tak dla Waszego rozeznania - Whoa! i Wow! to dwa różne wykrzykniki (gdyby ktoś nie był pewien). Wow![łał] to słówko, które rozgościło się w języku polskim, wypierając nasze „achy”, „ochy” i tym podobne wyrazy podziwu czy uznania.
Whoa! wymawia się „łoł” i najczęściej jest okrzykiem zaskoczenia i zdumienia, o czym poświadcza niniejsza opowiastka, pierwsza na tym blogu w 2014-tym. 

Szczęśliwego już nie tak nowego roku!


8 komentarzy:

  1. Whoa! Czyli zemsta gąbczastych istot w fastfoodzie. Szczęśliwego czternastego i wielu radosnych skoków z Kózkami!

    OdpowiedzUsuń
  2. Jakież na wskroś polskie skojarzenie! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawda? Koza poszła "w grzybki", Kozak w kiszone ogórce ;-) Chociaż jakaś pociecha... ;-)

      Usuń
  3. Też mam taki "kocyk" - to plastikowy Kubuś Puchatek w wydaniu wańka wstańka... Ilekroś chce się go pozbyć, zawsze któryś z Synku go przyuważy. A potem zostawia gdzieś od niechcenia na podłodze - na sto procent w nocy, idąc do łózka, nadepnę na niego i obudzę połowę towarzystwa... ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie. Wyrzucić nie wolno, schować nie wolno. Ma leżeć na środku i stanowić zagrożenie dla otoczenia... ;-)

      Usuń
  4. No cóż ... w każdym chyba domu jest taki "kocyk", czasami całymi miesiącami czeka na dnie kosza z brudną bielizną i doczekać nie może się prania aż np będzie już za mały...
    A dzieci to masz w 100% polskie - jaki amerykański bachor (sorry za wyrażenie ;-) ) zjadłby kiszoną kapustę lub ogórki lub rozkoszowało się zapachem grzybów suszonych?
    Ściskam mocno w Nowym Roku i czekam na więcej relacji o Kozie i Kozaku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och... czegóż ja nie chomikuję w koszu z brudami... Przypomniałaś mi, że czas tam zerknąć ;-)

      Co do jedzenia... to faktycznie... tak długo wciskałam polskie potrawy, że wychodzi na to, że dzieciaki przynajmniej "jedzą po polsku" ;-) Pozdrawiam!

      Usuń