niedziela, 12 stycznia 2014

Czy za dwujęzyczność się płaci?

"...koszty [wynikające z dwujęzyczności] na pewno istnieją, tylko pytanie jest, czy one rzeczywiście są aż tak dramatyczne, że stanowią przeciwwagę dla wszystkich zysków, które z dwujęzczności wynikają?" - wypowiada się dla Polskiego Radia wspominana wcześniej przeze mnie pani dr Zofia Wodniecka-Chlipalska z Zakładu Psychologii Eksperymentalnej Instytutu Psychologii UJ.

Tak, z punktu widzenia psychologii poznawczej te koszty są minimalne, np. zauważa się mniejszy zasób słów u dzieci (biorąc pod uwagę każdy z dwóch języków z osobna) - o czym świadczy niejeden mój post o lekcjach z Kozą - albo wyszukiwanie właściwego słowa - "przypadłości" dwujęzycznych dorosłych. Ale badania naukowe eksponują głównie profity wypływające z uczenia się dodatkowego języka.

A gdy teorii trochę nie po drodze z praktyką?
Czy koszty wynikające z dwujęzyczności mogą być większe?

Zacznijmy od dwóch tysięcy dolarów. Cyferkami będzie ładniej, więc proszę: 2000 dolarów. Ta liczba to średnia opłata za jeden semestr na tańszej amerykańskiej uczelni wyższej, pod warunkiem, że student jest rezydentem stanu, w którym znajduje się uniwerek. (Osoba spoza stanu zapłaci ze trzy razy tyle.)
Przy normalnym trybie studiów, na rok akademicki składają się trzy semestry. Czyli za cały rok wychodzi 6000 dolarów.
Studia pierwszego stopnia trwają cztery lata, dlatego powyższą sumę należy przemnożyć przez 4 i mamy 24 tysiące dolarów. Tyle kosztuje zdobycie dyplomu Bachelor’s Degree na jednej z najbliższych mi geograficznie uczelni wyższych, bo nie biorę pod uwagę kosztów akademika, stołowania się poza domem, pieniędzy na dojazdy do domu itp. OK, nie uwzględniłam też kosztów podręczników czy opłat administracyjnych.

Gdyby kto był ciekaw, nie zachciało mi się studiować! Nic z tych rzeczy! Niech mnie przed tym ręka wszelka broni! Ja już swoje na amerykańskim uniwerku odrobiłam. Nie stać mnie na ani centa więcej. Piszę o nauce na poziomie wyższym, bo Koza mnie wczoraj zapytała, czy będzie mogła pójść na studia. Chyba zaskoczyło, że do wykonywania zawodu, jaki sobie ostatnio umyśliła, będzie potrzebny uniwersytecki papierek. Poza tym koleżanki coraz częściej już szemrają o college'u choćby w kategoriach atrakcji. Np. który kampus w okolicy jest najbardziej cool (bo jak to zrobić, żeby jak najmniej za naukę zapłacić to temat, który raczej trapi nie nastolatków, a ich rodziców). A wbrew amerykańskiej modzie rozdawania dzieciom trofeów niezależnie od wykazanej pracy i wysiłku, na studiach panują inne reguły gry. Nie hołduje się tu do końca zasadzie, że każdy posiada wyjątkowe zdolności. Na granty i stypendia, które w całości pokryją lata nauki, przeciętniak liczyć nie może.

Koza - nigdy nie ukrywałam - żadnym talentem nie poraża. Poprawniej nie pisze, szybciej nie biega, sprawniej nie liczy, łatwiej nie zapamiętuje. (Ma dryg do ironizowania, ale nie funduje się stypendiów pyskatym.) Ja, świadoma starć, jakie ją czekają, żeby dostać się na studia i mieć z czego je ukończyć, zamiast przerabiać z córką dodatkowy materiał, męczyć testy, fundować korepetycje, zapisywać do elitarnych szkolnych klubów lub kształcić w szkołach prywatnych robię co? Uczę ją polskiego: wydaję pieniądze na polskie książki i jeśli mam, odkładam z pensji - gdy jest praca - nie na czesne, a na loty do Polski.

Z moich obserwacji wynika, że Polacy w USA często podejmują decyzję, która ma pomóc dziecku zapewnić sukces społeczny: nie przekazują języka polskiego, skupiając się na tym, aby już w zerówce ich dziecko mogło mieć jak najlepsze wyniki z angielskiego i z matematyki. To pozwala nie tylko uniknąć klasyfikacji dziecka jako ucznia wymagającego special education, bo opóźnionego w nauce, ale jeszcze dostać się do tzw. Honors Class, klasy o wyższym poziomie. Mniej jest w niej sztywnych testów, więcej dyskusji, lekcje prowadzi się z jeszcze lepszym pomysłem, ubarwia eksperymentami.

W gimnazjum też czeka na honors student doborowe towarzystwo i ciekawszy program. A w liceum taki delikwent może już - uwaga! za darmo! - zapisywać się w ramach lekcji na akademickie przedmioty podstawowe, tzw. core courses, które są tu na studiach obowiązkowe niezależnie od obranego kierunku.

Być może nie do końca dobrze robię upierając się przy rozwijaniu języka polskiego ponad to, czego Kozę nauczyłam. Znajome Polki mieszkające na Florydzie chwalą się edukacyjnymi osiągnięciami swoich jednojęzycznych córek (o rok, dwa starszych od Kozy). Osiągnięcia te mają zapewnić dziewczynkom lepsze szanse dostania się na dobrą uczelnię i otrzymania jak najlepszego stypendium naukowego. W porównaniu z tymi koleżankami, Kozie do uniwersyteckiego dyplomu jest w tej chwili o wiele dalej, bo wieczorem czyta mniej lub bardziej zrozumiale ileś stron po polsku, podczas gdy jej rówieśnicy, nie tylko z matek Polek zrodzeni, rozwijają słownictwo angielskie, mur-beton pojawiające się na testach wstępnych na studia.

Dlaczego nie skupiam się nad ocenami Kozy z przedmiotów obowiązkowych, żeby uniknąć płacenia za nie na pierwszych latach studiów?

I co w ostatecznym rozrachunku ważniejsze dla dziecka? Praca, która ma przybliżyć sukces zawodowy czy dalsza znajomość języka, który do zaistnienia w tym społeczeństwie nie jest konieczny?

Moi znajomi uznali za kluczowe to pierwsze i zupełnie ich rozumiem, że postawili na zdobycie dobrego wykształcenia, szczególnie, że oni sami mieli możliwość ukończyć studia wyższe za darmo, w Polsce.

Nie zdziwiłabym się, gdyby chęć zapewnienia dziecku wykształcenia wyższego jak najmniej zabójczym dla kieszeni kosztem była jedną z przyczyn, dla których wiele dzieci z polskich rodzin mieszkających w USA nie wyrasta na dwujęzyczne.
A tak właśnie wygląda rzeczywistość: gro dzieci polskich imigrantów nie mówi wcale dobrze po polsku i o tym zjawisku także wspomina dr Wodniecka.
Zgadzam się z nią i bez wybiegania przykładami za swoje podwórko. Regularnie biadolę o tym w lekcjach z Kozą.

Kozak trochę te statystyki nadrabia, bo będąc na etapie przedszkolnym może jeszcze posłużyć za model podwójnej przynależności językowej - ciągle posługuje się dwoma językami w stopniu zrównoważonym, według sugerowanej definicji dwujęzyczności dr Wodnieckiej. (Schody w pozostaniu osobnikiem dwujęzycznym zaczną się w tym momencie, kiedy zacznie się oczekiwać od dziecka umiejętności czytania i pisania, a także przyswajania sobie materiału szkolnego i w pierwszym i drugim języku - to moja opinia, tak zupełnie na boku.)
Póki co, Kozak momentami nawet faworyzuje język polski:
- Mama, po angielsku jest tylko łan (one, 1). A po polsku jest jeden i raz. Po polsku są dwie jedyny!
Analityk! 
Ale na pracownika naukowego Kozak się nie pisze. Opisałam mu życie studenta i powiedział, że to za dużo uczenia się i że nie idzie do studia.

Jaką więc przyszłość funduję dzieciom?

I dla zainteresowanych, całość wywiadu z panią dr. Wodniecką, nagranego ponad dwa lat temu, jest do odsłuchania TUTAJ.

Ps. Ktoś anonimowo (?) podhaczył się pod blog - witam serdecznie i miłego czytania!

25 komentarzy:

  1. To ja, to ja, ale ze anonimowo? Nie wiedziałam ze sie tak w ogóle da, przyznaje sue do siebie w każdym razie!! A co do tematu postowego, uświadomiłas mi jakie koszta nam przyjdzie jeszcze ponieść i nawet nie mam na myśli tych finansowych.... Moje maluchy to jeszcze maluchy i jeszcze o studiach nie myślałam doglebniej.
    Staram sie ciagnąć 3 języki jednocześnie, nie chce odpuszczać ang. Bo nie wiem jak długo tutaj będziemy, moze wrócimy na łono Europy, a szkoda by było nie wykorzystać pobytu w Stanach na naukę, a jeśli zostaniemy, to jednak chciałabym zeby dzieciaki umiały mowić i czytać chociaż w naszych językach..... Co do kosztów to narazie widzę ze języki zbliżają ale tez dystansuja nas, nasze dzieci, od amerykańskiego swiata dookoła
    Pozdrawiam z mroźnego, snieznego Chicagolandu
    Bea

    OdpowiedzUsuń
  2. Aaaa! Już Cię widzę! Witam, Beo :-) Masz jeszcze czas o studiach pomyśleć, skoro masz malutkie maluchy ;-). A jaki trzeci język ciągniesz?

    Języki zdecydowanie odsłaniają różnice w myśleniu, w działaniu, w światopoglądach, w ocenie rzeczywistości. :-) Chyba mam podobne doświadczenia, kiedy piszesz i o dystansie. Były lata, kiedy mieszkałam w Stanach, ale nie na Florydzie, że czułam się jak w klatce, bo przez akcent, którym posługiwało się otoczenie, nie mogłam się dogadać. Ktoś zaczynał mówić - robiłam wielkie gały. Ja zaczynałam mówić - mój rozmówca patrzył na mnie jak na dziwoląga... Ale pewnie, gdybyśmy się wzajemnie zrozumieli, wyszłoby na to, że nie mamy o czym rozmawiać...

    Obserwuję pogodę na północy. Macie tęgą zimę! Trzymajcie się!

    OdpowiedzUsuń
  3. "Odsłuchuję" Sylabo wiele historii młodych ludzi, którzy w wieku młodzienczym (z różnych powodów) zniechali nauki języka polskiego. Potem hostorie rozdzielają się na dwa nurty: częśc z tych młodych ludzi żałuje, iż nie mówi. Ale jest też spora część, która (też z różnych powodów) powraca do korzeni, do języków rodziców. Lądują na różnych kursach, wyjeżdżają do Polski, zwiedzają, wreszcie decydują się na studia w Polsce. Więc Koza i Kozak na studia do Polski!! i juz Cechy charakteru Kozy będą dużym plusem, gdyz polskich studentów cechuje często zbyt duża powściągliwość i małomównośc:-)
    tak mnie zainspirował temat, ze zamiast o grzecznych dzieciach napisałam dziś post w podobnym temacie....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Elu, właśnie. Dzieci wybiorą, co chcą robić w przyszłości. Ale widzisz... dla Kozy nie ma jednego języka rodziców.

      Dla niej są dwa, przy czym jeden jest narzucany na siłę, bo do mnie można i po angielsku. Czy więc będzie chciała kiedyś zawędrować beze mnie w polskie drogi to już od niej zależy. Może nie czuć takiego sentymentu, bo jak mówię, dla niej językiem dzieciństwa nie jest głównie język polski. Miło by było...

      Studia po polsku to dla Kozy za wysoka poprzeczka. W jaki sposób miałaby napisać jakąkolwiek pracę pisemną? Jak podkreśla Grosjean, choć tego nie wymyślił, nauczenie się pisać w drugim języku jest jedną z najtrudniejszych umiejętności jakie w ogóle istnieją.

      Studia w języku angielskim w Polsce? A to inna piłka. Ale również nie dla mnie do rozegrania. Ja robię, co serce każe, a umysł momentami krytkuje (polski, polski i jeszcze raz polski). A co dalej - poza mną... ;-)

      Usuń
    2. Jezyk rodzicow naisalam sktotowo-jezyki rodzicow.czyli jezyk lub jezki bazowe.
      Nie martw sie!mysle ze niemozliwe jest by Koza byla malo sentymentalna... wydaje sie,ze nawwt to,co poza Toba w jakims stopniu zawsze bedzie laczylo sie z tym co zostawiasz w Kozie z siebie, z serducha swojego.

      Usuń
    3. Oby tak było. Oby się z tego cieszyła...

      Usuń
  4. Jestesmy polsko-czeskim malzenstwem, ja mowie po czesku, maz po polsku gdyby sie uparl to tez pare zdan skleci, ale jakos sie nie upiera, do dzieci mowie po polsku i mam to szczescie w nieszczesciu ze zajmuje sie nimi w domu, natomiest kiedy jestesmy wszyscy razem to zaczyna krolowac czeski.
    Poruszylas jeszcze jedna wazna dla mnie rzecz, ktorej jeszcze nie przemyslalam, nie przerobilam i nie wiem z ktorej strony ugryzc, wlasnie te 2 jezyki w domu, i wyborow dzieci. Bo nie moge dzieciom nakazac czy pilnowac zeby mowily do siebie po polsku jak radza madre glowy, bo wlasnie jest ten 2 jezyk i nie powinnam zadnego faworyzowac, kiedy jestesmy razem latwiej rozmawia nam sie w jednym jezyku i nie jest to polski, ze niby powinnam mowic popolsku do meza, caly czas..... a dzieci odpowiadaly by nam w zaleznosci do kogo mowia.... utopia. I tak czasem trudno znalezc "wspolny jezyk" nawet jak to jeden i ten sam. Puenta jest taka ze nie moge byc radykalna w kwestiach polskiego w domu.

    Co do izolacji, trafna uwaga :) chociaz myslalam bardziej o dzieciach a wlasciwie o 3,5 letniej Irenie, ktora mowi po angielsku gorzej niz rodzimi rowiesnicy, w wielu sprawach brakuje jej punktu odniesienia, no bo nie jezdzimy do babci na weekendy, ani na plac zabaw do McDonald's, bajki starannie wybieram no i telewizor nie jest wrogiem ale tez czlonkiem rodziny nie zostal, w kwesti zabawek czy ubran staram sie kierowac rozumem nie moda...i tak dalej i tak dalej..... w wielu kwestiach dostaje wiecej i jest bogatsza, ale w wielu ma mniej, i to widac ze jednak jest troche z innego swiata, a wiadomo ze to rowiesnicy sa wyrocznia w kwestiach.... wszystkiego :) a rodzice gdzies tam na 3, 5, 10 miejscu.....

    Mlodsza sztuka prawie 2 letni Jasiek, natomiast po polsku nie bardzo chce mowic, nie wierzylam ze to mozliwe, ale jednak, tak mi sie na chlopski rozum wydaje ze dla niego polski jest pasywny bo tylko ja klekoce, brakuje nam rowiesniczego a zreszta jakiegokolwiek towarzystwa polsko jezycznego, a czeskie jest i angielskie owszem i on widzi ludzi rozmawiajacych, dialogiem a nie monologi matki.... I jak tu zrobic zeby dzieci chcialy mowic po polsku, nie byly spolecznymi wyrzutkami nie zaniedbac innych jezykow, bo a nuz sie przeprowadzimy np. do Pragi i juz takiej mozliwosci nauki angielskiego jak tu nie bedzie, aha i jeszcze nie zmuszac i nie dokonywac wyborow za dzieci. gdzies trzeba odpuscic zeby gdzies zyskac, a cena jest wysoka!!
    ( nastepnym razem obiecuje sie hamowac w komentarzach :P)

    i tak na koniec, dziekuje za bloga, fajnie jest poczytac o podobnych zmaganiach z podobnych realiow, budujace i madre masz posty!!!!!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo mi miło, że widzisz w tych wyznaniach coś ważnego, Bea. I miło mi, że chciało Ci się poświęcić tyle czasu na komentarz.

      Twój opis sytuacji potwierdza moją teorię, że małżeństwa mieszane jednak idą nieco inną drogą niż małżeństwa "wspólnojęzyczne" starające się nauczyć dzieci polskiego. I nie istnieje jedna, sztywna metoda opanowywania języka.

      Powiem Ci, że chociaż na razie tego nie widać, nadal warto trzymać się jednego - systematycznie zwracać się do dzieci po polsku, chociaż wiedzą, że istnieje "skrót" komunikacyjny, w Twoim przypadku czeski.

      Kiedy Kozak się rozpędza - normalne - i zwraca się do mnie po angielsku (język jego taty), to odpowiadam mu po polsku i tak szeroko jak się tylko da. Więcej niż zdanie czy dwa czy trzy. Plotę i produkuję się na trywialny niby temat, aż Kozak zaskakuje, że należałoby kolejny raz odezwać się po polsku. Czasami nie po pierwszym moim monologu, a po drugim, ale w końcu załapie. Jasiu na razie może tym samym nie odpowiedzieć, bo jest dużo młodszy. Ale ustalenie tej zasady (do mamy po polsku), aby ta reguła mogła zaistnieć i trwać w domu jakiś czas, a potem, żeby można się było o nią wykłócać ;-) jest ważne, chociaż może Ci się wydawać, że póki co nie przynosi efektów. Twoje dzieci na razie osłuchują się z językiem. Jeśli będziesz dalej starać się mówić do nich jak najwięcej po polsku - odpowiedzą z czasem tym samym (zakładam, że normalnie się rozwijają).

      Tak... to jest to... my, rodzice w małżeństwach mieszanych nie możemy modelować dzieciom dialogu. A to takie ważne!
      W pewnym momencie, uświadomiwszy sobie, że jedynie "monologuję" Kozie, a wymagam od niej dialogu, zlazłam "do parteru" i zaczęłam się z nią bawić jej lalkami czy przytulankami. Ona udawała, że jest jednym zwierzątkiem, ja - że drugim. I w ten sposób uczyłam zdań, odpowiedzi, które chciałam potem usłyszeć od niej samej w rozmowach ze mną.
      Ale były rzeczy, których uczyłam po prostu podsuwając przynajmniej podstawowe odpowiedzi. I zamiast "dlaczego się nie podobało?", mówiłam "co ci się nie podobało: to że coś tam, coś tam, czy to że coś tam, coś tam?"
      A do pewnych wyrażeń podchodziłam bez ceregieli: "Tak? Ojeja! To się cieszę! Tylko jeszcze powiedz ładnie "kiedy jedziemy" (bo akurat powiedziała "kiedy jechamy").
      Pic polega na tym, jak sama pewnie wiesz, że cały czas jest się świadomym, że to, co mówimy ma służyć "ku nauce". Ciągle czułam się i czuję (z Kozakiem w tej chwili przede wszystkim) w roli nauczycielki. Męczące to. Ale póki co nic innego mi nie pozostaje. Nie mam nikogo, kto mnie wyręczy. Mąż odpada, na polską nanię mnie nie stać, nie mam wokół cioć, babci, kuzynek... Jestem tylko ja.

      Usuń

    2. Popieram niedawania dzieciakowi wszystkiego, co sobie upatrzy. Życie to nie sklep z zabawkami, w którym ktoś za nie zapłaci. Dlatego moje dzieci, chociaż w Ameryce, nie posiadają niczego na literkę "i" (mam na myśli "iPody", "iPady" itp.) W tych sprawach odebrałam bardzo "harcerskie" wychowanie ;-) i trzymam dzieci krótko. ;-)
      Chcą coś ekstra, to niech sobie na to odkładają lub (w przypadku Kozy) zarobią.

      A propos tej świadomości, że moje dziecko jest inne, bo nie ma połowy zabawek takich jak inne dzieci... i do tego świadomość, że jest się odmieńcem językowym... to mam dla Ciebie taką historyjkę:

      Możesz mi nie wierzyć, ale kiedy Koza miała 3 i pół roku i szła do przedszkola, mówiła ładnie po polsku, a po angielsku umiała powiedzieć kilkanaście słów? Na pewno nie prowadziła w tym języku konwersacji - nawet ze swoim tatą. (Nadawała do niego po polsku, a on się pocił, szukał u mnie wsparcia i odpowiadał po angielsku.) Także jej pójście do przedszkola - sama chciała bawić się z innymi dziećmi - nie było żadnym wejściem smoka, a wtopieniem się w kąt. Dosłownie. Rzeczywistość ją przerosła. Ja wyrywałam sobie włosy z głowy, bo posłałam do przedszkola introwertyka bez znajomości języka wykładowego, że się wyrażę. Ale jak to mawiają, "Pan Bóg" czuwał, bo zainteresowała się Kozą równie nieśmiała koleżanka i stała się jej tłumaczką, a także weekendową koleżanką poza przedszkolną. Koleżanka miała cały zestaw zabawek, o których Koza nie wiedziała nawet, że istnieją, ale ja jej wytłumaczyłam dlaczego (koleżanka miała obie babcie na miejscu, a te zasypywały czym się dało).

      W każdym razie w przedszkolu, po kilku m-cach nastąpił przełom i pani wychowawczyni złapała mnie raz cała podekscytowana w korytarzu: "Pani M.! Pani M.! (moje nazwisko zaczyna się na "m"). Pani córka dziś do mnie pierwszy raz się odezwała!"
      Nic to, że po polsku. Przyjaciółka tłumaczka zaraz przetłumaczyła, o co biega i tak to Koza powoli zaczęła dostrzegać w grupie i panią przedszkolankę. Przed końcem roku przedszkolnego już powoli mówiła po angielsku. Nawet do pani.

      Morał z tego taki, że są na świecie dobre dusze w postaci koleżanek, ale też i taki, że Koza zaczynając podstawówkę nadal była w mowie angielskiej do tyłu. A teraz jest odwrotnie. Język polski do lamusa odszedł. Wiem, skąd się to bierze, nie musiał mi nawet tego wyjaśniać psycholingwista, który znany jest najszerzej ze swoich prac na temat dwujęzyczności, pan Francois Grosjean: języki nie są sztywne. Lepiej radzimy sobie w tych, których częściej używamy. Niby wiadoma sprawa, ale smutne to z jednej strony. Chciałoby się, żeby te dzieci pamiętały wszystko, co ładuję im do głów, a tu niestety. Język to nie jazda na rowerze. Nauczysz się "jeździć", a potem odstawisz, to i zapomnisz.

      Dobra, mędrkuję, a tu pora coraz późniejsza.

      Beo, bardzo mi miło, że się tu odezwałaś. Naprawdę. Kibicuję Ci na tym odludkowie językowym. Podziwiam, że zmagasz się aż z trzema językami i niech sobie inni myślą co chcą. Nie daj się. To jest ciągle ten czas, żeby "pluć" polszczyzną ile się da ;-) Aż język pod wieczór odpada. Szczególnie, że jesteś jedna jedyna, która mówi do dzieci po polsku. Czy to przyniesie efekty, życie pokaże, ale kurcze, nie będziesz mogła pożałować w życiu, że nie próbowałaś. Najgorzej to nie robić nic.

      Pozdrawiam!

      Usuń
  5. Sylaba, bardzo ważny i bardzo potrzebny temat poruszyłaś...Szczerze powiem, że mimo, iż teoretycznie zdaję sobie sprawę z tych właśnie "minusów" dwujęzyczności to w praktyce nie zauważyłam. Nie zauważyłam na przykład żeby dzieci dwujęzyczne (i mówię tutaj o przynajmniej pięciu rodzinach z dziećmi w wieku okołokasinym - 13 lat) miały mniejszy zasób słownictwa w języku, w którym są edukowane (bo w tym drugim to i owszem). Kurcze i nie wydaje mi się, że pół godziny czytania po polsku miałoby im okroić przyszłe możliwości edukacyjne po angielsku. A ileż to inne dzieci spędzają na iSprzętach marnując czas podczas gdy twoje używają szarych komórek ucząc się polskiego. Ale jest wysoce prawdopodobne, że się mylę…to ty mieszkasz w Stanach i wiesz najlepiej. Ja w jakiejś “zewnętrznej Ameryce” mieszkam i u nas wszystko postawione na głowie. Ja u swoich dzieci, w porównaniu z jednojęzycznymi Amerykanami , widzę duże braki kulturowe, takie detale, o których wszystkie amerykańskie dzieci wiedzą, a moje nie… ale to temat na inną pogadankę… ALE absolutnie rozumiem rodziców, którzy nie dają rady ciągnąć dwóch języków, z których jeden najprawdopodobniej nie przyda im się nigdy chyba, że żeby pochwalić się w wywiadzie jakimś jak już będą sławne :-) ! Mnie się wydaje, że tak jak ja, wiedząc, że być może język polski nie będzie dzieciom naszym potrzebny, nie jesteś w stanie po prostu olać tego i dać sobie spokój…Ja nie potrafię ale jestem pewna, że ci którzy potrafi, mają o wiele mniej zmartwień :-). Zgadzam się z tobą, że nie ma mowy żeby nasze dzieci były w stanie studiować po polsku w Polsce i trochę śmieszą mnie takie opinie…W Polsce, po angielsku? Super! Mam żywy przykład córki koleżanki. Całe życie mama “walczyła” o polskość w domu, dzieci się buntowały, a w końcu córka poszła na studia po angielsku do Wrocławia i jest bardzo zadowolona! My jesteśmy planowacze i Chris już dawno zapowiedział dzieciom, że ze względów finansowych NIE pójdą na studia do Stanów! Mamy obczajoną Wielką Brytanię i Niemcy (ale też pewnie po angielsku bo niemiecki kuleje) i czy chcą, czy nie zostają w Europie :-)!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A witaj, Aniu :-) Te uboższe leksykony to mają być młodszych dzieci (musiałabym jeszcze raz audycji odsłuchać, żeby sprecyzować wiek).

      To ciekawe, że piszesz, że widzisz u swoich dzieci braki porównując dzieci do amerykańskich rówieśników. Czy chodzi o pisanie prac pisemnych? ;-)

      Widzisz, ja za to jestem przerażona tym, że Koza, gdyby teraz wylądowała w jakiejś europejskiej szkole, z geografii Europy dostałaby lacza jak stąd na Kamczatkę. Europy amerykański program szkolny jeszcze nie obejmuje.

      Wniosek: punkt siedzenia kreuje punkt widzenia ;-) Dosłownie...

      A co do studiów wyższych to na Waszym miejscu planowałabym podobnie. (A jaki kierunek we Wrocławiu córka znajomej studiuje?)

      Usuń
    2. Szkocja tez dobrym miejscem na studia ;)

      Usuń
    3. polececam tez Uniwersytety w Edynburgu :)

      Usuń
    4. Sylaba, córka znajomej studiuje rehabilitację we Wrocławiu. A z geografią chyba bym się nie przejmowała, ani z historią też nie...myślę, że wszystko da się nadrobić, przerobić, przeoczyć w jakiś sposób też :-)...Ja też się powinnam tym martwić...a się nie martwię :-). Małgosia, Edynburg to jeden z naszych top wyborów! Będę cię odwiedzać jak przyjadę na przeszpiegi do Kasi :-)!

      Usuń
  6. Beo! Znikł Twój komentarz... Czyżbym to ja, niezdara, go usunęła?

    Ale pamiętam, że pisałaś, że Tobie odradzano w Polsce naukę czeskiego, wciskając angielski, a tu proszę - dzięki temu, że uparłaś się przy czeskim, życie zawiodło Cię tam, gdzie jesteś.

    Masz rację, że nikt z nas nie jest w stanie przewidzieć, do czego może doprowadzić znajomość mało prestiżowego języka. Ja też gdzieś tam głęboko marzę, że ten polski Kozie nie odbije się czkawką a będzie chciała do niego wrócić. Ale przynajmniej tu jestem realistką. Wiem, że szanse na to są nikłe i jeśli Koza kompletnie go zarzuci, nie będę płakać z tego powodu.

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  7. Mialam na studiach wielu znajomych spoza Polski.pierwszy rok spedzali na nauce jezyka polskiego-instytut j.pol. dla obcokrajowcow.Potem mowili i pisali roznie!ale studiowali z powodzeniem po polsku!nielatwe to ale dawali rade!sa tez kierunki prowadzone po angl.wszscy byli b.zadowoleni ze studiowamia wPolsce.potem wracali,w wiekszosci, do krajow.Gdzies w stanach jest Walentyna,Ukrainka,z wielkimi sukcesami skonczyla polonistyke i politologie UJ.jak tu bedzie czytalacpozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pracowałam kiedyś z nauczycielkami jęz. polskiego jako obcego. Sama uczyłam polskiego jako obcego - kompletnych nowicjuszy, a potem średniozaawansowanych. :-) Walentyny nie kojarzę, ale gdyby rzeczywiście tu zaglądała - też pozdrawiam!

      Usuń
  8. Sylabo, moja Zośka musi decyzję o studiach podjąć już za rok! Jak na razie nie uśmiecha jej się studiowanie w języku chińskim na Tajwanie. Prędzej już wyjechałaby do Polski i pewna jestem, że lepiej dałaby sobie radę studiując po polsku niż po chińsku. Taką to już dziwną mam córkę ;-)
    Często zastanawiam się jak to się stało, że mieszkając od 12 lat na Tajwanie moje dzieci lepiej czują się w Polsce i wolą czytać i pisać po polsku, a chińskiego (szczególnie Jasiek) nie lubią. Ich awersja do chińskiego sprawia, że coraz bardziej różnią się od swoich tajwańskich rówieśników - nie czytają tego co oni, nie oglądają takich jak oni filmów i programów TV - wolą na Interencie oglądać "Rodzinkę.pl" lub "Dr.Who". Upodobania muzyczne też mają bardziej zbliżone do rówieśników w Polsce niż tutaj. W ogóle żyją tym co polskie i wiem, że powinnam się z tego cieszyć, ale jednocześnie głupio mi, że wychowując się w kraju swojego ojca tak mało mają z nim wspolnego ...
    Ale, ale wracając do studiów - odpowiedź Zosi na dzień dzisiejszy: "chyba daruję sobie to całe studiowanie i tak wiem co chcę robić w przyszłości."
    Pożyjemy, zobaczymy.
    Pozdrawiam wszystkie Panie :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dorotko, strasznie ciekawe to wszystko, o czym piszesz. U Ciebie język otoczenia jest językiem mniejszościowym... A jak z angielskim? Gdyby był wybór studiów po polsku lub po angielsku? Który język by dzieci chętniej wybrały? Nadal język polski? Pytam, bo Twoja Zosia świetnie pisze po angielsku (przynajmniej z tej próbki, którą kiedyś czytałam tak wnioskuję). A to już połowa sukcesu - umieć się wypowiedzieć pisemnie (!) w jakimkolwiek języku.

      Usuń
    2. Dziwne mam dzieci, wiem :-) Często rozmawiają między sobą po chińsku, ale już z tajwańskimi znajomymi, o których wiedza, że znają dobrze angielski, wolą konwersować po angielsku.
      Zośka, jak już ma pisać to woli to robić w jęz. angielskim. Zasób slownictwa też ma największy w angielskim, najwięcej czyta i słucha, i ogląda po angielsku. Sądzę, że jakby miała wybierać to wolałaby studiować po angielsku, ale nie w USA ;-)

      Usuń
    3. Nie "dziwne" tylko właśnie "ciekawe". :-) A do Ani w jakim języku się zwracają Zosia i Jaś? Po chińsku głównie?

      Usuń
  9. Witam!
    kilka razy tu zajrzałam, na inne dwujęzyczne blogi też, zwłaszcza Faustyny i Anety, ale przyznam, że do tej pory nie wczytywałam się w nie z "wytężoną uwagą", nie chłonęłam metod, nie planowałam dydaktycznych zajęć w oparciu o nie - chyba po prostu zalewa mnie fala paniki jak to czytam... czy dam radę... te wszystkie mamy takie mądre, konsekwentne, niektóre prowadzą edukację domową... i ja w tej Szwecji, pracująca na cały etat, z niechęcią do szwedzkiego i zaledwie bierną znajomością języka męża... no po prostu z czym do ludzi :/
    ale chyba musze przestać sie nad sobą użalać tylko zacząć poważ nie czytać i słuchać rad, synek zaczyna czwarty rok i jest w miarę trzyjęzyczny (polski, szwedzki i urdu), po polsku w zasadzie bez problemów mówi... na ile mogę porównać (wiem wiem, nie wolno porównywac dzieci) z jego rówieśnikami... ale chyba trzeba zakasać rękawy!

    zastanowiło mnie to, co napisałaś o pisaniu w drugim języku, że nauka tej umiejętności graniczy z cudem - dlaczego tak jest? uważasz, że "przerabianie" równoległej szkoły po polsku nie wystarczy?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cześć, Olu! (Aleksandro?)

      A czy widziałaś wspaniały blog Doroty http://ourbabelschool.blogspot.com/
      Czasami pisze po polsku, czasami po angielsku - czy znasz na tyle angielski,? Dorota nie pisze skomplikowanie, a ma fajne pomysły wywodzące się często z metod szkoły Montessori. (Wskazuję na Dorotkę przy okazji wymieniania blogów mam, które dobrze znają dwa języki i wychowują dzieci na dwu- czy "więcej"języczne ;-) Wspominam Dorotę, bo ona nie kategoryzuje metod. I to jest prawdziwa droga do suksesu - nie trzymanie się sztywno jednej metody (ML@H czy OPOL). Przynajmniej ta droga - syntezy metod - jest na przykładzie Doroty sprawdzona, bo małe dzieci o wiele łatwiej uznać za dwujęzyczne, niż te nastoletnie, a dzieci Doroty są już właśnie, poza Anią, nastolatkami.

      Ale sprawa ważniejsza. Nie chciałam, żeby zabrzmiało, że nauka pisania w drugim (trzecim) języku graniczy z cudem. :-) Po prostu pisanie jest najtrudniejszą z czterech umiejętności posługiwania się językiem (mówimy o mówieniu, czytaniu, rozumieniu ze słuchu i pisaniu). Jestem z wykształcenia nauczycielką języka angielskiego jako obcego i że poprawne pisanie przychodzi nam, poznającym drugi język, najtrudniej uczono mnie na studiach, a potwierdziły to później moje studia w Stanach. Może gdybym nie przeszła przez pisanie prac po angielsku, przyjęłabym słowa Francois Grosjean (współczesny psycholingwista wspaniale piszący o dwujęzyczności) za możliwe, ale nie do końca prawdziwe. (Odnosisz się do nich, tak? Zacytowanych przeze mnie w komentarzu dla Eli, prawda?) Ale ponieważ musiałam napisać każde zdanie sama - nie było mowy o przepisywaniu czegokolwiek i podawaniu za swoje - zgadzam się z Grosjean. Wielu nauczycieli języka twierdzi podobnie (że umiejętność pisania zdobywa się najdłużej). Oczywiście że jest ona do opanowania, ale wymaga wiele ćwiczeń. To, że jest do opanowania znów mogę potwierdzić na podstawie bloga, tym razem Zosi, córki Dorotki, która pisze ładnie i po polsku i po angielsku. Jest to do zrobienia.

      I wiesz co, ja nie wiem jak inne mamy, ale ja nie czuję się ani mądra, ani systematyczna w tym, co robię, ani konsekwentna. Zazdroszczę Dorocie, że mogła i może prowadzić edukację domową. Ale ja jestem w podobnej sytuacji do Ciebie. Gdy pracuję zawodowo, wykluczone jest skupienie się na dzieciach. Są dni, kiedy czuję się kompletnie zrezygnowana (nie piszę tego po to, żeby mnie żałować, tylko zauważam fakt), wypruta i zmęczona. Ten mój blog piszę przede wszystkim na pociechę samej sobie. ;-) Ciągle się zastanawiam, czy już dzisiaj przeczytałam coś dzieciom, czy jeszcze dam radę zrobić Kozie lekcję, czy popracowałam z Kozakiem, co w Polsce zamówić, przez kogo kupić, jak to tu ściągnąć (błogosławię tym, którzy mi pomagają - bez nich moje dzieci na pewno znałyby polski bardzo słabiutko).
      Jestem zabiegana i próbuję też samej siebie nie pogubić, własnych potrzeb, na które mam ograniczony czas... bo kiedy mam pracę (uczę), to jest ciężko wyskrobać więcej czasu na to, co chcę.

      Usuń
    2. Jeśli masz możliwość przerabiania równoległej szkoły po polsku - piszesz o swoim czterolatku? - łap się tego! Czy jej program wystarczy do nauczenia synka pisania po polsku, stwierdzisz sama patrząc na postępy lub ich brak. Na razie jest za wcześnie, żeby prognozować. W każdym razie o ile łatwiej mi było nauczyć córkę mówić i czytać po polsku, z pisaniem poszło gorzej, bo nie chodzi nawet o to, że nie miałam dostępu do polskich szkół. Na "przysiadkę" przy pisaniu po prostu już nie starczyło mi czasu. Mój dzień był za krótki, a ja miałam inne obowiązki, a przede wszystkim pracę zawodową. Nie chciałam się zarżnąć i nie dopilnowałam Kozy w tym względzie.

      Przede wszystkim, Olu, nie stresuj się. Każda z mam pisze z innego punktu widzenia, porusza się w innej rzeczywistości. Twórz własną czerpiąc z tego, co się u Ciebie sprawdzi. Nie ma jednej drogi dla wszystkich, bo każde dziecko jest inne i każda sytuacja rodzinna jest inna. Nie ma jednego gotowca-podręcznika dla każdego.

      Potwierdzę tylko tyle, że trzeba zakasać rękawy. Dokładnie tak jak piszesz. Sama uznasz, co to dla Ciebie znaczy, bo sama swierdzisz, co dziecku i w jakim stopniu będzie najbardziej potrzebne (i od strony praktycznej i psychicznej), który język i w jakim stopniu, bo przypuszczam, że już wiesz, że nie ma tak, że zna się dwa, trzy języki na tym samym poziomie.

      Dziękuję Ci, że do mnie napisałaś, bo nie chciałabym, żeby myślano, że pisanie w L2 jest nie do osiągnięcia. Jest. Ale na nie przyjdzie poświęcić najwięcej czasu.

      Pozdrawiam Cię i życzę spokoju ducha i unikania porównywań z tymi mamami, które mają więcej czasu dla pracę z dziećmi. Ty zrobisz tyle, ile dasz radę. Bo najgorsze to zgubić radość z tej nauki gdzieś po drodze. Jaki to wtedy ma sens?

      Mocno Cię ściskam,
      Sylaba

      Usuń