Nie wiem, co wyjdzie z tego wpisu. Poproszę o
wyrozumiałość.
Kiedy pisałam wczorajszego posta, na zewnątrz coś się
działo, wzmagał się ruch i hałas. Pośpiesznie zamknęłam komputer i wyszłam przed
dom i nie poznałam własnej ulicy. Przy krawężniku kilka telewizyjnych furgonetek, za nimi
żółta taśma, w tle kilka pojazdów policyjnych i biały wóz oznaczony hasłem Medical Examiner.
Nic nie rozumiałam, dopóki nie podeszłam do wylotu drogi
i nie zobaczyłam granatowego kasku rowerzysty.
Błyszczał w słońcu na samym
środku jezdni.
Wokół niego żadnych śladów hamowania, natomiast w prawo
zaczynał się kilkumetrowy krwawy szlak zakończony wielką kałużą. Na trawie obok
złożono nosze i tam, pod nieruchomym prześcieradłem, leżał człowiek.
Nie byłam jedynym mieszkańcem ulicy, który zamarł w pół
kroku.
Nikt o nic nie pytał, ale naoczni świadkowie szeptem
poruszali ustami.
Usłyszałam, że samochód nagle odbił w prawo i wjechał na
ścieżkę rowerową, uderzył rowerzystę od tyłu i zanim zwolnił - przewlókł mężczyznę
dobry kawałek pod karoserią.
Ani najechany człowiek, ani rower, ani kilka drzew nie
zatrzymało rozpędzonego pojazdu. Dopiero złamanie w pół metalowej latarni.
Stojący nad jezdnią pocieszali się, że mężczyzna, który
zniknął pod kołami na pewno nic nie czuł. Że zginął natychmiast. Że nie miał
szans przy takiej sile uderzenia. Czułam, że osoby mówiące o próbach niesienia pomocy,
tak naprawdę chciały powiedzieć, że wbrew sobie musiały się poddać.
Ktoś mówił, że nie trzeba było ścigać i obezwładniać osiemnastoletniego
kierowcy, bo był ostro naćpany i ledwo się poruszał. Wyznał, że brał „K2”
(syntetyczną marihuanę).
Zawróciłam pod dom.
Jak robot weszłam do środka,
zamknęłam za sobą drzwi.
To nieprawda, że uciekam na klomby tylko dlatego, kiedy
czuję się na Florydzie rozbitkiem. Uciekam też wtedy, kiedy czuję się
rozbitkiem wśród pytań większych niż te o geograficzny kawałek świata i
osobiste wybory życiowe.
Wieczorem ucięłam najpiękniejszą różę i wróciłam na
miejsce wypadku, gdzie schła wymyta przez straż nawierzchnia.
Wetknęłam kwiat w
ziemię przy pierwszym rannym drzewie.
Ciągle kręciło mi się w głowie.
Coś się gdzieś zmieniło.
Co?
Na jak długo?
Żółtej taśmy nie usunięto do końca, jej kawałki powiewają
w nowym dniu wczorajszym zdarzeniem.
Ktoś pod najbliższe drzewo przyniósł kupne kwiaty.
Może to ten sam
Ktoś, Kto wczoraj otrzymał najkoszmarniejszą wiadomość w życiu? Czy był to Ktoś
z rodziny chłopaka-kierowcy czy rowerzysty?
Ktoś najprawdopodobniej będzie żył
teraz tą śmiercią.
Ilu ludzi?
Kogo ona zniszczy?
Czy kogoś ocali?
Gdy stałam wczoraj wrośnięta w chodnik, ruszyła w mojej
głowie cała seria najprostszych, odruchowych „dlaczego”:
Dlaczego musiało się to stać?
Dlaczego w taki dzień?
Dlaczego w dzień?
Dlaczego tutaj?
Dlaczego tak?
Wiem, nie odpowiedzieliby mi ani sąsiedzi, ani przechodnie, ani
reporterzy stacji telewizyjnych, ani żaden mundurowy z licznych wozów
policyjnych, ani żaden lekarz medycyny sądowej, bo nie można ze stuprocentową
pewnością opowiedzieć na którekolwiek z tych pytań.
Dziś dręczy mnie inne. Drwiące, nie pozostawiające żadnych wątpliwości:
A niby dlaczego nie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz