Wyjazd nastąpił ze sporym poślizgiem, bo
okazało się rano, że kalosze Kozaka wyparowały, a podskok do sklepu po nowe nie
wchodził w grę z tej prostej przyczyny, że kalosze należą do obuwia, na które
mnie w USA nie stać. (Może inaczej. O wiele bardziej opłaca mi się zakupić je w
Polsce. Nie lubię wydawać w Stanach około dwudziestu dolarów na parę kaloszy
dla małolata.)
Kiedy obeszliśmy już wszystkie kąty, Kozak
nam łaskawie zdradził, że włożył „gumolce” do skrzyni z zabawkami. (A wraz z
obuwiem - niech to piorun! - tonę piachu!)
Dobra... Toną piachu zajmiemy się później.
Teraz gumiaki na kończyny Kozaka, butelki wody pod fotel, kapelusze na
siedzenie ... Jedziemy.
Silnik przyjemnie rzęzi, ustalamy zgodnie z
Lubym, że w przyszły weekend koniecznie trzeba z wozem do mechanika.
Słońce przyjemnie świeci, zachwycamy się
zgodnie z Lubym i Kozą, że mamy nadzwyczaj cudną styczniową pogodę. Nikt nie
pamięta takiej zimy, kiedy było tu o tej porze roku dwadzieścia stopni przed
południem.
Błoga pogawędka schodzi na cel wyprawy.
Zaczynamy chóralnie się przekomarzać, kto z nas „znajdzie najwięcej” i tu
idylla się kończy. Kozak ryczy, że on „sce najwiencej”, a Koza na
pewno mu „fsyskie" zabierze. Uspokajam go, że starczy i dla nas i dla
innych, lecz Synowiec nie ma zamiaru przestać wyć. Dla podkreślenia jak bardzo
nie ma ochoty się uspokoić zaczyna kopać nogami w powietrzu i za moment następują
dwa wyrzuty. Prawy kalosz uderza głucho w obleczony podsufitką dach, lewy – też
płasko, ale jakoś dźwięczniej – w przednią szybę.
Luby blednie, zjeżdża na pobocze, strofuje
Kozaka, a ja zbieram gumiaki. Pytam siebie w duchu, czy chociaż raz możemy
gdzieś dojechać jak normalna rodzina bez histerii i wścieklicy i lampka mi w
mózgu rozbłyska! Możemy! Oczywiście, że możemy! Pod warunkiem, że Kozak przed
wyjściem zrobi siusiu, a jakoś nikt przed wyprawą go do łazienki nie zabrał.
Wleczemy się na najbliższy parking. Luby
idzie szukać z Kozakiem „wychodka”, ja z Kozą czekamy pięć minut, dziesięć,
piętnaście...
Teraz wkurzam się głośno. Na miłość
boską! Przecież mamy kozaczych przekąsek w samochodzie bez liku. Czy my zawsze wszędzie musimy się
spóźnić?
Jakie spóźnić? Luby słusznie zauważa, że nie
musimy dojechać na określoną godzinę. Ale ja akurat nie mam ochoty słuchać jego
„słuszności”. Z kwaśnymi humorami jedziemy dalej ja, Mąż i Koza. Gdyby kto
pytał, Koza się naburmuszyła, bo jej Ojciec nic do jedzenia nie kupił, a bratu
tak.
Tylko Kozak przebył
zadowolony resztę trasy i ani razu nie zagaił ojca pytaniem Are we there yet? (Daleko
jeszcze?)
Zajechaliśmy, z trudem znaleźliśmy miejsce do
parkowania. Ludzi po prostu tłum! Ruszyliśmy truchtem na wypatrzony
odcinek i godzinę później było jednak wiadomo, że „połów” się udał.
Wspomniałam, że nie pojechaliśmy na pytony,
tylko na truskawki? Nie? O, pardon, już wyjaśniam! Zmieniliśmy kurs wycieczki,
bo przypomniało się nam, że rozpoczął się sezon na polach truskawkowych, a
własne łakomstwo trudniej poskromić niż węże niczyje...
Ty Nam tu truskawki serwujesz Kobietko, gdzie w PL zawieje, zamiecie i kupa śniegu! No jak możesz tak się znęcać! ;D
OdpowiedzUsuńNo a ja czekam na historie z pytonami rodem z Animal Planet!
No cóż bardziej mi się te truskawy podobają.... ale mi ochoty zrobiłaś!
No nic, pozostało czekać do lata....
Buziaki!
I pozdrowienia ze śnieżnej Danii!
a ja czekałam na te węże i czekałam
OdpowiedzUsuńczytam czytam z zapartym tchem
i?
zachciało mi się truskawek
a tutaj minus 4 i jedynie jakie mogę kupić to mrożone zapewne :/
No dałam ciała, dziewczyny… Aż wstyd się przyznać. Nie dość, że o wężowatych nie było, to jeszcze narobiłam Wam smaku. Tak się nie robi, oj nie! Słusznie mnie łajacie! Kajam się pokornie i proszę o wybaczenie!
OdpowiedzUsuńSfinia! Ja chce pytony!!!!! ;)))
OdpowiedzUsuńTez bylam na truskawkach, ale latem!! O tu: http://kasianarozdrozach.blogspot.ch/#!/2012/06/czy-jest-cos-lepszego-niz-leniwa.html
;)
Kurcze, wlasnie bylam w trakcie czytania Twojego posta i widze Twoj komentarz u mnie. I mysle: co za truskawki?!?!?
Teraz wiem i zazdroszcze!!! :))
Jeny...truskawki...o Boziu!!..truskawki...Kurna..truskawki...Przecież to sadyzm dawać takie zdjęcia...
OdpowiedzUsuńNormalnie - zjem Ci je wzrokiem... i nie będzie...Nie mogę zamknąć tego posta...!!!
OdpowiedzUsuńTo naprawdę, ale to naprawdę nie fair!
OdpowiedzUsuńDziewczyny... Nie martwcie się! Sprawiedliwość jest na świecie.
OdpowiedzUsuńOto bowiem, kiedy Wy będziecie zbierać truskawki, ja będę się boso wlokła po domu.
W ostrym negliżu będę ryglować niedomknięte „nie daj ktoże” drzwi i okna.
Nie będę rozsłaniać zasłon, parzyć gorącej herbaty, wychodzić z przyjemnością na grządkę.
Będę okładać się lodem, siedzieć pod nadmuchem z kratki klimatyzacyjnej i modlić się o niebo litościwie zasnute chmurami.
A kiedy modlitwy się nie spełnią, będę udawać, że nigdzie wyjść nie trzeba. Że zakupy zrobią się same i że każdy odwiezie się sam dokąd musi. A kiedy się nie odwiezie, wrzucę co na grzbiet, odpalę z wolna silnik w zagrzanym przez nocną duchotę aucie i pojadę.
I po tym ciosie słonecznej patelni, wrócę pod dach i padnę na kanapę i zakwiczę.
I będę Wam zazdrościć, że przed Wami znośne lato, kiedy mnie właśnie z gorąca odeszła odchota do życia...
Marudzisz :D
UsuńNo coś robić trzeba ;-)
OdpowiedzUsuńSpakujesz się i zrobisz wycieczkę objazdową po nas wszystkich ;-)
OdpowiedzUsuńTeż przecie! :-)
OdpowiedzUsuń