poniedziałek, 14 stycznia 2013

Na łowy

I... pojechaliśmy.

Wyjazd nastąpił ze sporym poślizgiem, bo okazało się rano, że kalosze Kozaka wyparowały, a podskok do sklepu po nowe nie wchodził w grę z tej prostej przyczyny, że kalosze należą do obuwia, na które mnie w USA nie stać. (Może inaczej. O wiele bardziej opłaca mi się zakupić je w Polsce. Nie lubię wydawać w Stanach około dwudziestu dolarów na parę kaloszy dla małolata.)

Kiedy obeszliśmy już wszystkie kąty, Kozak nam łaskawie zdradził, że włożył „gumolce” do skrzyni z zabawkami. (A wraz z obuwiem - niech to piorun! - tonę piachu!)

Dobra... Toną piachu zajmiemy się później. Teraz gumiaki na kończyny Kozaka, butelki wody pod fotel, kapelusze na siedzenie ... Jedziemy. 

Silnik przyjemnie rzęzi, ustalamy zgodnie z Lubym, że w przyszły weekend koniecznie trzeba z wozem do mechanika.

Słońce przyjemnie świeci, zachwycamy się zgodnie z Lubym i Kozą, że mamy nadzwyczaj cudną styczniową pogodę. Nikt nie pamięta takiej zimy, kiedy było tu o tej porze roku dwadzieścia stopni przed południem.

Błoga pogawędka schodzi na cel wyprawy. Zaczynamy chóralnie się przekomarzać, kto z nas „znajdzie najwięcej” i tu idylla się kończy.  Kozak ryczy, że on „sce najwiencej”, a Koza na pewno mu „fsyskie" zabierze. Uspokajam go, że starczy i dla nas i dla innych, lecz Synowiec nie ma zamiaru przestać wyć. Dla podkreślenia jak bardzo nie ma ochoty się uspokoić zaczyna kopać nogami w powietrzu i za moment następują dwa wyrzuty. Prawy kalosz uderza głucho w obleczony podsufitką dach, lewy – też płasko, ale jakoś dźwięczniej – w przednią szybę.

Luby blednie, zjeżdża na pobocze, strofuje Kozaka, a ja zbieram gumiaki. Pytam siebie w duchu, czy chociaż raz możemy gdzieś dojechać jak normalna rodzina bez histerii i wścieklicy i lampka mi w mózgu rozbłyska! Możemy! Oczywiście, że możemy! Pod warunkiem, że Kozak przed wyjściem zrobi siusiu, a jakoś nikt przed wyprawą go do łazienki nie zabrał.

Wleczemy się na najbliższy parking. Luby idzie szukać z Kozakiem „wychodka”, ja z Kozą czekamy pięć minut, dziesięć, piętnaście...
Wrócili za pół godziny. Kozak wysikany i najedzony. Bo podobno zachciało mu się jeść po umyciu rąk i Mąż poszedł kupić mu „przegryzkę”.

Teraz wkurzam się głośno. Na miłość boską! Przecież mamy kozaczych przekąsek w samochodzie bez liku. Czy my zawsze wszędzie musimy się spóźnić?

Jakie spóźnić? Luby słusznie zauważa, że nie musimy dojechać na określoną godzinę. Ale ja akurat nie mam ochoty słuchać jego „słuszności”. Z kwaśnymi humorami jedziemy dalej ja, Mąż i Koza. Gdyby kto pytał, Koza się naburmuszyła, bo jej Ojciec nic do jedzenia nie kupił, a bratu tak.

Tylko Kozak przebył zadowolony resztę trasy i ani razu nie zagaił ojca pytaniem Are we there yet? (Daleko jeszcze?)

Zajechaliśmy, z trudem znaleźliśmy miejsce do parkowania. Ludzi po prostu tłum! Ruszyliśmy truchtem na wypatrzony odcinek i godzinę później było jednak wiadomo, że „połów” się udał.

Wspomniałam, że nie pojechaliśmy na pytony, tylko na truskawki? Nie? O, pardon, już wyjaśniam! Zmieniliśmy kurs wycieczki, bo przypomniało się nam, że rozpoczął się sezon na polach truskawkowych, a własne łakomstwo trudniej poskromić niż węże niczyje...







l czego Kozak wył, że mu Siostra "fsyskie" wyzbiera, skoro faktycznie starczyło nie tylko dla nas, ale także, zerknijcie poniżej, dla innych? Ech, z dzieciarami...





12 komentarzy:

  1. Ty Nam tu truskawki serwujesz Kobietko, gdzie w PL zawieje, zamiecie i kupa śniegu! No jak możesz tak się znęcać! ;D
    No a ja czekam na historie z pytonami rodem z Animal Planet!
    No cóż bardziej mi się te truskawy podobają.... ale mi ochoty zrobiłaś!
    No nic, pozostało czekać do lata....
    Buziaki!
    I pozdrowienia ze śnieżnej Danii!

    OdpowiedzUsuń
  2. a ja czekałam na te węże i czekałam
    czytam czytam z zapartym tchem
    i?
    zachciało mi się truskawek
    a tutaj minus 4 i jedynie jakie mogę kupić to mrożone zapewne :/

    OdpowiedzUsuń
  3. No dałam ciała, dziewczyny… Aż wstyd się przyznać. Nie dość, że o wężowatych nie było, to jeszcze narobiłam Wam smaku. Tak się nie robi, oj nie! Słusznie mnie łajacie! Kajam się pokornie i proszę o wybaczenie!

    OdpowiedzUsuń
  4. Sfinia! Ja chce pytony!!!!! ;)))
    Tez bylam na truskawkach, ale latem!! O tu: http://kasianarozdrozach.blogspot.ch/#!/2012/06/czy-jest-cos-lepszego-niz-leniwa.html
    ;)
    Kurcze, wlasnie bylam w trakcie czytania Twojego posta i widze Twoj komentarz u mnie. I mysle: co za truskawki?!?!?
    Teraz wiem i zazdroszcze!!! :))

    OdpowiedzUsuń
  5. Jeny...truskawki...o Boziu!!..truskawki...Kurna..truskawki...Przecież to sadyzm dawać takie zdjęcia...

    OdpowiedzUsuń
  6. Normalnie - zjem Ci je wzrokiem... i nie będzie...Nie mogę zamknąć tego posta...!!!

    OdpowiedzUsuń
  7. To naprawdę, ale to naprawdę nie fair!

    OdpowiedzUsuń
  8. Dziewczyny... Nie martwcie się! Sprawiedliwość jest na świecie.

    Oto bowiem, kiedy Wy będziecie zbierać truskawki, ja będę się boso wlokła po domu.
    W ostrym negliżu będę ryglować niedomknięte „nie daj ktoże” drzwi i okna.
    Nie będę rozsłaniać zasłon, parzyć gorącej herbaty, wychodzić z przyjemnością na grządkę.
    Będę okładać się lodem, siedzieć pod nadmuchem z kratki klimatyzacyjnej i modlić się o niebo litościwie zasnute chmurami.
    A kiedy modlitwy się nie spełnią, będę udawać, że nigdzie wyjść nie trzeba. Że zakupy zrobią się same i że każdy odwiezie się sam dokąd musi. A kiedy się nie odwiezie, wrzucę co na grzbiet, odpalę z wolna silnik w zagrzanym przez nocną duchotę aucie i pojadę.
    I po tym ciosie słonecznej patelni, wrócę pod dach i padnę na kanapę i zakwiczę.
    I będę Wam zazdrościć, że przed Wami znośne lato, kiedy mnie właśnie z gorąca odeszła odchota do życia...

    OdpowiedzUsuń
  9. Spakujesz się i zrobisz wycieczkę objazdową po nas wszystkich ;-)

    OdpowiedzUsuń