Wyszłam wczoraj późnym
wieczorem przed dom. Zadarłam nerwowo głowę ku gwiaździstemu niebu. Rozejrzałam
się po wyciszonej ulicy pulsującej wzdłuż dachów świątecznymi lampkami.
Tym to dobrze –
pomyślałam. – Wszystko im jedno, że nadchodzi koniec.
Zacisnęłam poły
ortalionowej kurtki, posłuchałam suchego szelestu palmy i przykucnęłam przy
krzaczastych Pentas lanceolata.
Wreszcie ten pozorny
spokój wydarł z mej piersi westchnienie, a me usta niespodziewanie wyrzekły niecenzuralne
słowo (wybacz mi, ojcze duchowny!).
Cóż, żywot tych i
innych sadzonych przeze mnie kwiatów i tak w tym roku przeszedł moje wszelkie
oczekiwania. Wiedziałam, że każdy raj ma swój kres i – nomen omen - trzeba
będzie w końcu pożegnać się z łagodną, par excellence cudowną jesienią.
Przedwczoraj, w
dwudziestu siedmiu stopniach Celsiusza, białe kwiatki Pentas wyglądały tak jak poniżej:
A dzisiaj rano, po
kilku godzinach w temperaturze minus dwa czort wie czego mogę się spodziewać na
klombie.
Jeszcze nie wyszłam szacować
zniszczeń, bo muszę zjeść śniadanie, a widzi mi się chlebek z pomidorkiem. Z
własnego krzaczka, który mam dosłownie na wyciągnięcie ręki, bo wtargałam z
Mężem do domu donice z krzakami pomidorów jak tylko osuszyłam łzy po śnieżnobiałym kwieciu.
I teraz koło kanapy pachnie mi szklarnią dziadków, a z tym zapachem
walą zewsząd wspomnienia. Na nadchodzą Wigilię - daleko od Polski - będą
jak znalazł.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz