Czy Koza naprawdę musi mówić po polsku?
Pytam, bo mam czasem ochotę rzucić lekcje w diabły i zaszaleć.
Urwać się do kina, z choinki, do kumpeli, wskoczyć na rower, zawrócić, bo
siodełko obluzowane, kazać mężowi coś z nim zrobić, zamknąć się z książką nie w
ubikacji, ale - jak przystało na normalnego czytelnika - w pokoju, z wygodnym
siedzeniem pod pupą...
Albo przydałoby się zrobić porządek w bardzo ważnych szufladach,
bo nie domykają się od prac i laurek obu pociech, od starych pamiętników, nut i
listów (tworów z czasów, kiedy pisało się odręcznie lub słało wydruk ze
znaczkiem na kopercie).
Poprzestawiałoby się książki ze stert na półki,
zajrzałoby się bez pośpiechu między kartki pierwszego tomu z brzegu, zaśmiałoby
się, rozczuliło, zamyśliło, pobiegło podzielić się kilkoma zdaniami z Kozą...
Odśmiechnęłaby się Córka błękitnymi oczami. Tak
wdzięcznie, jak tylko ona umie...
- A teraz powiedz mi to po angielsku, marmolado, żebym
zrozumiała.
Nie daj się Marmolado!
OdpowiedzUsuńDzięki za słowa otuchy.
OdpowiedzUsuńJesienne przesilenie (jest co takiego?) swoje robi. Ale, jakem „Marmolada”, jeszcze trochę pociągnę.