- Szczęśliwego Dnia Dziękczynienia! - żegna mnie ktoś ostatnio. - Ojej, przepraszam, że
pytam – świętuje Pani ten dzień? Bo wiem, że to typowe amerykańskie i
kanadyjskie święto...
- Dziękuję bardzo! Tak, świętuję...
Po swojemu je obchodzę, ale obchodzę, bo pokonałam trasę
Europa – Ameryka Północna wiele razy i zanim się spostrzegłam, zbudowałam po
tej stronie wody swój dom.
Gdyby ktoś pytał, nie przeleciałam Atlantyku za chlebem. Miałam go pod
dostatkiem w Moim Ukochanym Rodzinnym Mieście. (Poza tym, w sensie dosłownym,
kto raz posmakował chleba na zakwasie, rzadko przekonuje się do amerykańskiego
„powszedniego” tostowego w celofanie.)
Nie leciałam na zwiedzanie. Ukształtowanie
i historia kontynentu europejskiego wystarczająco obrodziły w miejsca, których nie zdążyłam
zobaczyć.
Nikt mi nie kazał się pakować.
Nikt nie bronił.
Ale też nikt i nic nie przygotowało mnie na wieloletnie życie
bez polskiej rodziny i kontaktu z polszczyzną.
Za co więc taki przeszczepieniec jak ja może składać
dzięki w Ameryce?
Przede wszystkim - za „jeszcze”.
Mija listopad 2012, a Koza jeszcze trochę rozumie, kiedy
mówię do niej w mym języku ojczystym i opiera się przed lekcjami z polskiego nie
bardziej niż przed sprzątaniem.
Kozak ciągle jeszcze nie załapał, że może równie dobrze
mówić do mnie po angielsku, jak i po polsku.
Cieszę się, że chce mi się jeszcze walczyć o swoje
słowiańskie korzenie.
Że Moja Polska, chociaż czasem też poza krajem, o mnie
pamięta.
I jestem wdzięczna za groch z kapustą: za podarowany
przepis na sałatkę żurawinową, za kolejną osobę, która przegryza mojego bloga, za
spóźnioną żółtą gladiolę na grządce, za to, że okazuje się, iż ogórki do
kiszenia były niepryskane, za sen, za pracę, za dach nad głową i za przemijający charakter
fascynacji kozaczych (np. publiczne ubikacje).
Dziękuję za to, że Koza potrafi mnie zaskoczyć nie tylko
wtedy, kiedy zabawnie przeinacza polskie wyrazy.
Kilka dni temu, wśród ścian, co je Dziecko
zagospodarowało rysunkami, wycinankami, plakatami i sztuką użytkową woskowych
sznureczków Bendaroos, wypatrzyłam skromny, kuro-pazurzy plakacik w kolorach
flag amerykańskiej i polskiej. Córka nań stawia egzystencjalne pytanie o
własną tożsamość. Na kogo wyrasta? Na Amerykankę czy Polkę, czy może na jedno i
drugie?
Przestudiowałam obrazek z westchnieniem: kiedy kim jestem
ja?
I czy to ważne?
Może warto podpytać Męża, Samą Najważniejszą Przyczynę
Mojej Emigracji, za którą – paradoksalnie – jestem wdzięczna najbardziej.
Dziewczyno jak Ty to opisalas pieknie... Ten chleb na zakwasie i to jeszcze.... Ja rowniez swoja wdziecznosc opisze na blogu. Kocham to swieto za jego symbolike, za pytania, ktore sobie stawiam dzieki niemu.
OdpowiedzUsuńTez ciagle patrzac na moje dzieci zastanawiam sie czy beda bardziej polskie czy bardziej amerykanskie i co to znaczy w ogole? Moje corki sa bardzo dumne ze swojej polskosci, kazdy kolejny ich nauczyciel, nowo poznana kolezanka wie od razu, ze one sa polish i ze w domu po polsku sie mowi...
Ale jak byl mecz Polska -USA obie byly za USA...
Ojej... Dziękuję bardzo!
OdpowiedzUsuńI gratuluję Ci tego, z czym sama tu przyjechałam: nie pamiętam, abym wstydziła się kiedykolwiek swojego pochodzenia. Uważałam i uważam je wręcz za atut. To wspaniale, że postawiłaś sprawę w szkole jasno (dzieci w domu mówią po polsku), bo dla wielu emigrantów asymilacja często zaczyna się od celowego odstawienia języka ojczystego na bok. Nie ganię nikogo. Absolutnie nie – powodów takiej decyzji jest wiele i nie wolno wszystkich wsadzać do "jednego wora". Po prostu podziwiam tych, którzy chcą być sobą nawet tam, gdzie łatwo się zgubić w tłumie. Wszystkiego dobrego i czekam na Twojego następnego posta!