- To skąd mam wziąć?
- Z... z... sprawdź, czy nie mamy już butelek pod zlewem.
- Eeeemmm... Jest! – wykrzykuje Koza i leci ku mnie jak na
skrzydłach.
- Gazowana? – Patrzę na zielone szkło. - Nie ma innej?
- Nie ma!
- Sprawdź w samochodzie pod siedzeniem kierowcy.
- Sprawdź w samochodzie pod siedzeniem kierowcy.
- Jest jedna butelka na lodówce! – drze się znów z kuchni
Koza.
- Niegazowana? – drę się ja. (I łajam samą siebie za
ryki, bo niechybnie Kozak się zaraz obudzi!)
- Niegazowana! Normalna!
- To dawaj! Albo poczekaj! Przelej z niej wodę do garnuszka z domku dla lalek.
- To dawaj! Albo poczekaj! Przelej z niej wodę do garnuszka z domku dla lalek.
- Są dwa garnuszki: żółty i niebieski. Który chcesz?
- Większy! Włóż go najpierw do słoika...
- Nie mogę odkręcić zak... zak... rę... tki... I
can’t do it! Szkoda,
że taty nie ma…
- Zamieńmy się. Trzymaj pojemniczek. I papier.
Ostrożnie, bo ucieknie.
Tak samo ostrożnie, jak przekazuję Kozie przezroczysty pojemniczek
z włókien PET ze chwytanym weń płazem nalewam potem wodę do niebieskiego garnuszka
na dnie pustego słoja po rybce wojowniku.
- Mama... Ona się nie rusza...
- Szybciej nie mogę.
Żal mi ich obu. I Kozy i niemrawego zwierzaka, który mnie
wystraszył, a w Córce wzbudził najczulsze uczucia.
- Dobra! Przechyl lekko pojemnik. Może jednak się
poruszy.
Plac!
Nic się nie poruszyło. Za to wpadło prosto na suchy liść magnolii
obok garnuszka z wodą.
- I co teraz? – pyta Koza.
- Spryskaj ją resztą wody z butelki. Tylko delikatnie.
Drobniutką mgiełką.
Koza biegnie po spryskiwacz. Następuje kilka psiknięć i
zapada cisza. Córka spogląda na zroszony zielonkawy grzbiecik.
- Mama? Zobacz! Ona oddycha!
Ufffff!
Pot z czoła, rękawiczki z dłoni. Czujemy się jak ekipa
z ostrego dyżuru po udanej defibrylacji. Możemy wrócić do przerwanej lekcji polskiego. To znaczy, po tym, jak zakryjemy otwór folią aluminiową i suto ją
podziurkujemy.
Ciąg dlaszy lekcji schodzi na dyskusjach o żabach,
zwierzętach i zwierzątkach domowych. Nie ma mowy, żeby było o czym innym.
Trudno. Przynajmniej Koza próbowała powtarzać po mnie bez większej odrazy co
trudniejsze polskie wyrazy.
Po lekcji, po kąpieli, po ostatnim buszowaniu w spiżarce
i powtórnym myciu zębów, Koza prowadzi mnie do słoja ze znaleziskiem. Wlazłszy do
plastykowego „basenu”, żaba podwoiła przez wieczór swoją objętość. Kto by
pomyślał! A jeszcze kilka godzin temu siedziało to coś płasko przy doniczce petunii w
przejściowej oranżerii (tej wniesionej do domu z tarasu na wieść o nadchodzących
zimnych nocach) na ostatnim oddechu.
- Ciekawe, jak się nazywa? Mogę sprawdzić w internecie?
Proszę. Potem od razu pójdę spać.
Pozwalam, bo wiem, że Dziecko nie zaśnie bez tej wiedzy. Ale
zamiast radości, na twarzy Kozy rozświetlanej migotaniem komputera widzę rodzaj
zmieszania.
- Mama, co to znaczy invasive?
O psia mać!
Pochylam się nad monitorem. Łypią na mnie złowrogo fragmenty
angielskiego tekstu: „rzekotka kubańska zagraża różnorodności biologicznej”... „zjada wszystkie mniejsze organizmy żywe”... „pustoszy ekosystem”...
Co za cholerne déjà vu! Gdyby
chociaż był to pyton birmański, to jakaś nagroda by była.
Momencik! Nie bądźmy od razu takie
w gorącej wodzie kąpane! Czy to na pewno ta żaba?
Przeglądam zdjęcia, czytam opisy.
Nie, w takich sprawach Koza się nie myli. Mamy u siebie Osteopilus septentrionalis.
... „plądruje budki dla ptaków”... „wywołuje ataki astmy u ludzi”...
- Wyłącz to.
Koza bez słowa wykonuje polecenie.
Patrzy na mnie niepewnie.
I co teraz?
Wyrzucić żabę z domu?
Na taką noc?
Czy można zniszczyć coś, co dosłownie przed chwilą
ratowało się nieomal metodą usta-usta?
- Mama... Nie wyrzucajmy jej dzisiaj. Jutro ją wypuścimy. Proszę...
Kto nie widział kozinych oczu proszących o litość nad zwierzęciem ściganym listem gończym, ten też by
nieświadomie złamał prawo.
Niestety, dziś przeczytałam na
innej stronie w sieci, że nie tylko tym żabom nie udziela się azylu, lecz należy
je uśmiercać: posmarować dwudziestoprocentową benzokainą, dostępną w aptece, po
której żaba natychmiast traci przytomność, włożyć do szczelnego woreczka i do zamrażalnika.
Mówię to wszysto oniemiałej Kozie.
Nie wiemy, czy któraś z nas byłaby
w stanie przeprowadzić tę operację.
- Poprosiłabyś tatę and daddy would do the dirty work [i tata by wykonał tę brudną robotę]. Ale byś musiała mi
powiedzieć, że nie wiesz, co się z żabą stało – kwituje nagle Córka. Łatwo jej
tak mówić, bo wie, że w tej chwili rozbija się już – na jej szczęście! - o sytuację
o małej dozie prawdopodobieństwa.
Koza jest teraz w szkole i kiedy
to piszę, trwa lekcja biologii.
A ja myślę o zupełniej innej. Że zawsze, kiedy człowiek sądzi, że się gdzieś zainstalował, zadomowił
i oswoił, znajdzie się coś, co mu przypomni, że jest przyjezdnym.
Bo na co mi tutaj wiedza o
bocianach i dudkach?
O nisko latającej jaskółce?
Na kiego wiedza o pszenicy, że
jest zbożem ozimym lub jarym?
Że piszę się ją przez „sz”, bo to
wyjątek.
Na co pamięć o kocich łbach?
O funkcji fosy?
O dymie z jałowca?
O właściwościach pokrzywy?
Wystarczy głupia, obca żaba i
jakieś przepisy, żeby mi humor zepsuć.
A mi naprawdę nie trzeba przypominać,
że „ojczyzna” od „obczyzny” zawsze będą się od siebie różnić i nie chodzi w
nich tylko o jedną literę.
I owszem, nie zapomniałam, że
różnica ta raz jest „na plusk”, a raz „na minusk”.
Wkurza, że dzisiaj zdecydowanie wyszło
na „plusk” niehumanitarnej żaby.
Ps. I witam w tym "żabolandzie" Dizzy Izzy. Prawda, że czasem może się od takich wieści w głowie zakręcić? ;-)
Ile taka prosta żaba potrafi wzbudzić refleksji nad losem emigranta :-) zaczynam rozumieć Mickiewicza.
OdpowiedzUsuńNo właśnie! Bo gdzie małej żabie do rozległej Litwy...
Usuńz dwojga złego lepiej, że nie wielki wąż
OdpowiedzUsuńCo tu by się działo... ja, Koza i wielki wąż... mioteł i wrzasków by nie stało!
UsuńBiedna zabka, przepisy imigracyjne byly dla niej tym razem niezbyt laskawe
OdpowiedzUsuńBedzie dalsza czesc jej historii?
Dalsza część póki co jest taka, że Luby Mąż oświadczył, że zna tańsze sposoby na uśmiercanie żab-szkodników niż zakupowanie sklepowych specyfików. No comment... ;-)
UsuńBidula... i co sie z nia stalo?
OdpowiedzUsuńUciekła ze słoja przy pomocy Kozaka...
Usuńufff....:)
UsuńHaha! Dawno temu, po lekcji biologii o rzekotkach, na działce z mamą:
OdpowiedzUsuńMama: schowaj się do cienia!
Ja: boję się!
Mama: czego?
Ja: rzekotek!
Mama (zdumiona): że co kotek?
I proszę mi jaśniej wyłożyć związek między żabą a poczuciem obcości :)
hahaha... ładny wierszyk z tych kotek i rzekotek! Już tłumaczę co do żaby... gdybym była w Polsce, na własnych kąto-śmieciach, to wiedziałabym, co jest pod ochroną, a co nie. A tu, w na tej obczyźnie, chociaż momentami człowiek czuje się oswojony z rzeczywistością, tak na prawdę nie znam do końca wielu "reguł gry". I kto wie, czy je poznam...
UsuńTo było głupie pytanie, znaczy prośba, wybacz Sylabo. Przecież nostalgia tak ma, że dopada jak nie przymierzając ból rodzącą!
OdpowiedzUsuńJak ból rodzącą dopada! Żebyś wiedziała... ;-) I coś wtedy musi się z tego bólu "zrodzić" ;-)
UsuńFajne, czytam i się uśmiecham..Ania
OdpowiedzUsuńI o to chodzi... ;-)
UsuńUsmialam sie czytajac wieksza czesc posta. Nie smuc sie, ze wiedza o zabce byla Ci obca. Czy w starym domu, czy w nowym.. na pewno jest wiele rzeczy. o ktorych nie wiemy i dopiero sie z nimi spotkamy (tzn bez watpienia moge to powiedziec o sobie). Uczymy sie cale zycze przeciez ;-) Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń