czwartek, 27 września 2012

Doña Quijote de la Florida

Gdzieś wyczytałam, ze największe prawdopodobieństwo, aby dzień przeżyć w złym humorze przypada na czwartek i czy zbieżność jest przypadkowa, czy nie - faktycznie jestem dzisiaj zdołowana.

Znalazłam na internecie tekst przypisany Bogumile Baumgartner, autorce książki Przeżyć dwujęzyczność. Jak wychować dziecko dwujęzycznie i to on, ten tekst właśnie, doprowadził mnie do rozpaczy.  

Artykuł czy też streszczenie powyższej książki jest skierowane do rodziców, którzy chcieliby, aby ich dzieci wychowywane na obczyźnie mówiły w języku polskim.

Nie będę tłumaczyć, że na nic mi wzmianka o tym, iż znajdę w Stanach dzielnice typowo polskie. Nie każdy emigrant mieszka w skupiskach, gdzie „prawie wyłącznie mieszka jedna grupa ludności obcojęzycznej”. Ja do tych szczęśliwców nie należę. Ale zostawmy to.

Oto punkt pierwszy, który mnie uderzył:

„...na emigracji z pomocą przychodzą przyjaciele rodziców mówiący ich językiem.”

Zmartwiłam się, bo znów wymienione w artykule normy mnie nie obejmują. Moi polscy przyjaciele mieszkają w Polsce. Chociażby ze względu na nieprzyjemności związane z amerykańską polityką wizową czy drakońskie ceny biletów lotniczych do mnie z pomocą nie przylecą.

Rada druga – o znajomych, lecz mam wrażenie, że „przyjaciele” z punktu pierwszego i „znajomi” w następnym zdaniu to dla autorki te same pojęcia: „Podczas spotkań znajomi powinni świadomie i z uporem zwracać się do wszystkich obecnych dzieci we własnym języku i takiego sposobu komunikacji od nich wymagać. Dzieci szybko uchwycą reguły gry i podporządkują się im.”

Mimo że „podczas spotkań” moi polscy znajomi generalnie zwracają się do moich dzieci po polsku (jeśli nie, to zaraz o to proszę), Córa wyrobiła własne „reguły gry” i zmiata z pola widzenia, żeby tylko za długo się nie pocić w L2. Kozak jeszcze „reguł gry” nie załapał i spontanicznie karmi gościa polskim monologiem o aktualnie dręczących go rozterkach technicznych (na przemiał lecą pralki automaczne, automatyczne suszarki do ubrań, piloty od telewizorów lub odtwarzaczy oraz telefony komórkowe i kalkulatory, ewentualnie klawiatury i windy – wszystko, co ma przynajmniej jeden przycisk, który Kozak miałby wielką ochotę przycisnąć). Ale wiem, że nadejdzie dzień, kiedy za Starszą Siostrą zbiegnie dokądś, skąd z trudem go przyjdzie potem wywołać.

Zaznaczyłam „podczas spotkań” cudzysłowem, ponieważ należy owe spotkania zdefiniować precyzyjniej: moi znajomi nie przychodzą na ploty do moich dzieci.
„Podczas spotkań” oznacza, że znajomi przychodzą na ploty do mnie. I odwrotnie – odwiedzam znajomych nie po to, aby zaszyć się w pokoju dziecięcym z ich dzieckiem i ćwiczyć z nim polszczyznę, ale po to, aby z rodzicem wymienić się ostatnimi nowinkami, z których wiele, przepraszam odgórnie, nie nadaje się nawet dla uszu malucha.

Reasumując, powyższa rada też mi niewiele daje.

Następna sugestia to „dobrze byłoby, gdyby ci znajomi również mieli dzieci.”

O tak! Dobrze by było. Ale często nie mają. A gdy mają, to dzieci nie są rówieśnikami i zabawa, a tym bardziej rozmowa, się nie klei. A jeśli przydarzy się rówieśnik, to najczęściej mówiący płynnie tylko po angielsku.

„Spotykając się wówczas, można dzieciom celowo organizować czas. Wspólnie z nimi przygotować i rozpalić ognisko, pływać łódką po jeziorze lub grać w piłkę. Podczas zabawy wszyscy będą zmuszeni do używania tego samego języka.”

Patrz wyżej – w moim przypadku odpada.

„Innym pomysłem, by skłonić dzieci do rozmawiania z rodzicami w ich języku, jest stworzenie w domu przestrzeni lub sytuacji, w których wolno używać tylko języka rodzimego. [Wtrącenie: rodzimego? Hm... Który język jest rodzimy dla dziecka urodzonego za granicą?] Muszą to być jednak ważne miejsca, bo inaczej dzieci zaczną ich unikać, by nie być zmuszane do mówienia inaczej niż jest im wygodnie. Takim miejscem może być stół wspólnych posiłków, a poza domem samochód. Dzieciom i rodzicom wolno tutaj mówić tylko tak, jak to zostało wcześniej ustalone. Dzieci same mogą wymyśleć kary dla tych osób, które nie podporządkują się wymogom reszty.”

W samochodzie? Przy kolacji? No, chciałabym, ale to nie jest dobry pomysł w moim domu. Przeznaczenie rzadkiego czasu, kiedy jesteśmy wszyscy razem tylko na mówienie po polsku nie raz odbiło mi się czkawką. W rodzinnym gronie kluczowy moment dnia, jakim jest zebranie się do kupy (wspólna kolacja albo wspólna jazda samochodem) służy przede wszystkim omawianiu strategicznych dyrektyw familijnych. Jeśli przekażę je dzieciom tylko po polsku, Ich Ojciec nie zrozumie i w całej rozmowie słowem się nie odezwie. Co gorsza, zmuszanie Ojca do uczestniczenia w czysto polskiej konwersacji kończy się potem brakiem konsekwencji w wychowaniu dzieci.

- On nie ma tego brać!
- To dlaczego ja nic o tym nie wiem?
- Jak to nie wiesz? Mówiłam!
- Kiedy?
Jak to kiedy? Wtedy, głąbie, gdy mówiłam do Ciebie w języku, którego nie rozumiesz!

Naprawdę tej propozycji nie mogę u siebie wprowadzić w życie. (A co do męża – proszę nie myśleć, że jestem heterą bez serca – jestem zaledwie heterą i w rzeczywistości nie zwracam się do niego głąbie, tylko, jak przystało na kogoś naście lat po ślubie, walę bez wstępów.)

Wróćmy do sedna sprawy. Kolejny pomysł: „Dobrze jest też mieć w samochodzie nagrania z ukochaną muzyką albo ulubionymi bajkami.”

Dobrze jest mieć. Przyznaję. Taki luksus miała za wczesnego dzieciństwa Koza. Ale Kozak zniszczył wszystkie trzy odtwarzacze płyt kompaktowych: jeden samochodowy, dwa domowe. Muzy niet. Pozostają nam bajki, telewizyjne i komputerowe.

„Wartościowe i pomocne w otwarciu się na odrzucony język mogłyby być wyjazdy na kolonie lub obozy wędrowne...”

Koza na nie najprawdopodobniej nigdy nie pojedzie z powodów zdrowotnych.
Ale i Kozak nie pojedzie. Z powodów prozaicznych. Poleci do Polski raz na rok, to ma się integrować z liczną rodziną i przyjaciółmi, a nie z obcymi. (Ja mu tak każę i już.)

„[Wartościowe i pomocne w otwarciu się na odrzucony język mogłoby być] utrzymywanie zawartych znajomości na drodze e-mailowej.”

Mogłoby. Emailem albo Skypem. I wiecie jak to wygląda? Dziecko się wstydzi swojej łamanej polszczyzny i wystukuje rzędy emotikonów, natomiast w sytuacjach krytycznych – kiedy jednak trzeba napisać jakiś wyraz - wzywa mnie przed ekran i każe się zastąpić.

Mój bilans? Na siedem wymienionych inicjatyw jestem w stanie wdrożyć pół punktu przedostatniego: bierne oglądanie bajek.

I... i oto bolesny wniosek nasuwa się sam: nauka języka polskiego w moim domu jest z góry skazana na niepowodzenie.

Oczywiście, to dla mnie nie nowina. Zaznaczyłam jak najbardziej osobiście w pierwszym blogowym poście, że zabierając się tego lata za polszczyznę Córki porywam się z motyką na słońce.

Dlaczego w związku z tym mi przykro i nie pocieszają mnie udogodnienia związane z przebywaniem na tej szerokości geograficznej? (Słońce w Słonecznym Stanie* zawieszone jest niżej, niż, dajmy na to, w Wirginii, dlatego łatwiej je dosięgnąć – to raz i dwa - świeci „to-to” jasno w moich okolicach ponad 200 dni w roku, czyli prawdopodobieństwo dosięgnięcia gwiazdy jest tu wyższe.)

Przykro mi, ponieważ po powyższym artykule czuję, że moja za krótka motyka jeszcze bardziej się kurczy i w wersji skróconej faktycznie nadaje się tylko na grządkę.

Nie mówcie o tym wszystkim Mojej Kozie. Niech nadal żyje w błogim przeświadczeniu, że jej lekcje z Madame Marmoladą – bo co innego pozostaje? - to nie jest zwykła strata czasu.

A teraz „żegnam państwa. Do widzenia. Pocztą prześlę pozdrowienia”.**
Idę się poryczeć.



*Nieoficjalna nazwa stanu Florydy (The Sunshine State)
**Fragment wierszyka Grzybobranie Doroty Gellner

4 komentarze:

  1. Nie płacz, nie płacz. A może popłacz, to pomaga. I pomyśl sobie, że ten blog jest dobrym powodem, by znać polski :). Dzieci czytują blogi swoich rodziców, nawet, jeśli się do tego nie przyznają. Jasne, jeszcze nie teraz, ale już za chwileczkę, już za momencik, zobaczysz!

    OdpowiedzUsuń
  2. Skamieniałam na myśl o tym, że Córka zajrzałaby kiedyś na tę stronę. Ale potem „zmiękłam”. Przecież, kiedy już nie zdołam wytoczyć żadnego argumentu za nauką polskiego, może matczyne zapiski będą wydawały się Dziecku godne rozszyfrowania? Zaznaczam, że Koza ma poczucie humoru, czyli istnieje szansa na to, że wybaczy mi blogową szczerość ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ach, czytam z przyjemnością. Żyłam kiedyś z "zapowiedzią" tego problemu, zapowiedź się odpowiedziała, bo - z niespełna czteroletnią córką- wróciłyśmy do kraju przodków. Dzieć urodzony w Hamburgu... Rozumiem jednak doskonale problemy i dylematy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo! I cóż mam rzec, Agnieszko... Noś szczęściara ;-)

      Usuń