Mam członka! Mam
członka! Mam człon...
To
znaczy... Mam członkinię!
Naprawdę muszę uważać,
co wygaduję. Kiedyś dawno, dawno temu, wstyd się przyznać (zwieszam pokutnie
głowę), nie wiedząć jak nazwać
zgrabnie damskie przyrodzenie (bo w polszczyźnie porządnego dotąd nie znalazłam,
wszystkie jakieś infantylne), na odczepne nazwałam tę część
ciała Kozy „siusiakiem”.
Pożyczyłam sobie
słówko, sądząc, że ujdzie w tłumie, że to prawie tak, jak zamiast „płytki
ceramicznej” rzec „kafelek”.
I kto wie, jak
długo bym się trzymała tego zapożyczenia, ale raz się w ten sposób odezwałam przy
rodzinie w Polsce i tak mnie wyśmiano, że od razu poszłam po rozum do głowy. Dbam
odtąd o to, aby nazywać rzeczy po imieniu. Żadnych analogii, co pasują jak
pięść do nosa.
Wracając do
punktu wyjścia: witam pierwszego oficjalnego obserwatora - poproszę o werble i
fanfary, bo mój blog jest teraz praw-dzi-wy!
Uśmiałam się do łez, czekam na kolejne wpisy - będę wierną czytelniczką :-)
OdpowiedzUsuńAleksandro, dziękuję za złożoną obietnicę wierności! Postaram się pisać dalej.
OdpowiedzUsuń