poniedziałek, 24 września 2012

Dodatek nadzwyczajny: Jak przyprawiłam Kozie siusiaka


Mam członka! Mam członka! Mam człon...
To znaczy... Mam członkinię!

Naprawdę muszę uważać, co wygaduję. Kiedyś dawno, dawno temu, wstyd się przyznać (zwieszam pokutnie głowę), nie wiedząć jak nazwać zgrabnie damskie przyrodzenie (bo w polszczyźnie porządnego dotąd nie znalazłam, wszystkie jakieś infantylne), na odczepne nazwałam tę część ciała Kozy „siusiakiem”.  

Pożyczyłam sobie słówko, sądząc, że ujdzie w tłumie, że to prawie tak, jak zamiast „płytki ceramicznej” rzec „kafelek”.

I kto wie, jak długo bym się trzymała tego zapożyczenia, ale raz się w ten sposób odezwałam przy rodzinie w Polsce i tak mnie wyśmiano, że od razu poszłam po rozum do głowy. Dbam odtąd o to, aby nazywać rzeczy po imieniu. Żadnych analogii, co pasują jak pięść do nosa.

Wracając do punktu wyjścia: witam pierwszego oficjalnego obserwatora - poproszę o werble i fanfary, bo mój blog jest teraz praw-dzi-wy! 

2 komentarze:

  1. Uśmiałam się do łez, czekam na kolejne wpisy - będę wierną czytelniczką :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Aleksandro, dziękuję za złożoną obietnicę wierności! Postaram się pisać dalej.

    OdpowiedzUsuń