Trzeba wiedzieć, gdzie
je zdobyć. (Nie leży na popularnych sklepowych stoiskach.)
Trzeba wiedzieć, kiedy
się pojawi.
Zaznaczyć zawczasu
miesiąc, dzień w kalendarzu.
Wybrać się z rana.
Długo podążać na
zachód.
Przy korzystnych
wiatrach przejechać na zielonym świetle większość ulicznych krzyżówek.
U celu podróży
zacumować „okręt” na ostatnim wolnym, wąskim miejscu parkingowym.
Pokonać wojowniczy
tłum gawiedzi...
Szczęściem w mojej nowożytnej
bajce nie usypia się pieśnią strażnika. Wystarczy machnąć mu odliczoną gotówką
przed nosem i osobiście wypcha skarbem siatę po same uchwyty.
Ale droga powrotna z
wymarzonym balastem nie jest łatwa.
Chcąc wrócić cało z
wyprawy nie szarżuję ze szczęścia. Ostrożnie drepczę na parking (ciężar
torby kaleczy bark). Ostrożnie poruszam się po wilgotnych ulicach ściganych przelotną
burzą (pojazd mógłby wpaść w poślizg).
Trzeba jeszcze zdobyć
koper. Niejodowaną, nie morską sól. W domu wyparzyć słoiki.
Podobnych „trzeba” znalazłoby
się więcej, lecz nic mnie nie powstrzyma.
Ani głodne harpie, ani
ziejące ogniem woły, ani rozśpiewane syreny.
Dlatego dzięki absolutnej
determinacji pod zakrętkami do słojów typu Twist-off zachodzi w mojej spiżarce cud fermentacji.
Naprawdę nie kojarzę,
abym dokonała ostatnio bardziej heroicznej przeprawy w błogostan.
Poza tym, czy można
zrobić pod palmą coś równie patriotycznego w okolicy jedenastego listopada, niż posmakować chrupiących małosolnych?
Ps. Jeśli ponownie zdobędę
się na tę ekspedycję, na przykład za kilka dni, ogórki zajmą honorowe miejsce
wśród talerzy w Święto Dziękczynienia. (Amerykańskie Thanksgiving wypada w tym roku 22-go listopada. Jak nietrudno się domyślić z tego wpisu, będzie wtedy wyjątkowo
za co dziękować...)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz