Całość
poprzedniego wpisu polecam TUTAJ, a dla bardziej zainteresowanych podaję tytuł
książki, w której ukazał się w zeszłym roku powyższy artykuł: Język jako przedmiot badań psychologicznych.
Psycholingwistyka ogólna i neurolingwistyka. Redakcja - Ida Kurcz i Hanna
Okuniewska.)
Tyle gwoli
wstępu, przejdźmy do rzeczy. Pani Wodniecka-Chlipalska, powołując się na inne współczesne
autorytety z dziedziny lingwistyki, definiuje osoby dwujęzyczne jako osoby, „które
po prostu na co dzień używają co najmniej dwóch języków”. (Nic nie zmyślam. Stoi tak jak w mordę dał na stonie 254).
Pierwotnie
podeszłam do tej hipotezy dość sceptycznie, bo przyjąwszy ową rewolucyjną definicję
wyszłoby na to, że sama jestem dwujęzyczna. Ale dzisiaj załóżmy na moment, że - istotnie - znam dwa języki, albowiem artykuł robi się coraz ciekawszy, zwłaszcza, gdy wymienia
pod koniec wady dwujęzyczności.
Czytam
sobie do śniadania o minusach bycia dwujęzycznym i dochodzę do ustępu, w którym
Autorka notuje następującą zależność: w myśl hipotezy interferencji językowej,
„osoby dwujęzyczne mają znacznie większe problemy w przywoływaniu słów z
pamięci i to w każdym ze znanych sobie języków: np. częściej doświadczają
sytuacji, w której nie mogą sobie przypomnieć konkretnego słowa, mając je ,na
końcu języka’ ” (str. 278-279, wężyk własny).
Zabrudzonym
pyskiem całuję ten cytat, rzucam bułkę, łapię za coś do pisania, gryzmolę tłuste
serce i przebijam je rozedrganą strzałą aprobaty. Własne serducho bije w klatce
piersiowej jak po dźwignięciu Kozaka, ale dostać zawału po takich rewelacjach
to cena warta zapłaty.
Rozentuzjazmowałam
się, bo mam powód: nie zliczę, ile kosztują mnie owe męczące poszukiwania
właściwego słowa (czy polskie, czy angielskie), które przecież niewiele ponad
godzinę temu użyłam, a którego nagle nie mogę za grosz przywołać z pamięci. Próżno
pisać, jak w takich chwilach moja błyskotliwość niknie w oczach. Jak zniecierpliwieni
rozmówcy nie czekają, aż mi się przypomni, jak zmieniają temat lub jak
wychodzą, sądząc, że skończyłam. A ja sterczę z rozdziawioną buzią. Bruzdy na
czole za chwilę porysują mi mózg, a to parszywe słówko jak nie chce się
ujawnić, tak nie chce.
Tego
rodzaju uciążliwe główkowanie to moja znojna codzienność i jest ktoś, kto je
rozumie! I tą osobą jest naukowiec!
Och,
kocham od dzisiaj panią Zofię Wodniecką-Chlipalską!!!!!!!! Kocham i dziękuję wydawnictwu
Warszawa: SWPS „Academica” za propagowanie wiedzy i mądrości pani Zofii!!!!!!!!!!!!!!!
Za
dużo wykrzykników?
A kto,
niepewny w kwestii własnej ewentualnej dwujęzyczności, ale przy zmysłach całkiem
zdrowych, nie cieszyłby się znalazłszy naukową wymówkę na postępującą sklerozę?
No, kto?
Ps. A
panią Zofię Wodniecką-Chlipalską i tak kocham na zupełnie poważnie. Dygam
wdzięczna za jej wiarę w moje oblatanie językowe. I wzruszam się, że jest Kto ś, kto mej nadłamanej leksykalnej trzciny nie utrącił... Chlip!
Ok...w Grey's Anatomy ostatnio widziałam, że jest coś takiego jak gene mapping. Ja głupia jestem i naiwna i nie wiem, czy to prawda, czy nie, ALE właśnie próbowałam przekonać Chrisa, że ja właśnie tego potrzebuję. Dlaczego? Bo mam dokładnie takie same objawy jak ty i te, o których pisze pani Zosia. Znaczy się, że jest taka szansa, że Alzheimera jeszcze nie ma. Poważnie się zastanawiałam nad tym. Boże, jak się cieszę!
OdpowiedzUsuńNo, mówię Ci, że mi kamloty z komór sercowych mi spadły... Bo szukam słów czasami, a tu nic!
OdpowiedzUsuń