niedziela, 18 listopada 2012

Był ćwiek i nie ma! Jest tłusta plama na papierze.

Powracam do do artykułu Dwujęzyczność. Właściwości dwujęzycznego umysłu i specyfika badań psychologicznych nad dwujęzycznością (autor: Zofia Wodniecka-Chlipalska z Instytutu Psychologii Uniwersytetu Jagiellońskiego).

Całość poprzedniego wpisu polecam TUTAJ, a dla bardziej zainteresowanych podaję tytuł książki, w której ukazał się w zeszłym roku powyższy artykuł: Język jako przedmiot badań psychologicznych. Psycholingwistyka ogólna i neurolingwistyka. Redakcja - Ida Kurcz i Hanna Okuniewska.)

Tyle gwoli wstępu, przejdźmy do rzeczy. Pani Wodniecka-Chlipalska, powołując się na inne współczesne autorytety z dziedziny lingwistyki, definiuje osoby dwujęzyczne jako osoby, „które po prostu na co dzień używają co najmniej dwóch języków”. (Nic nie zmyślam.  Stoi tak jak w mordę dał na stonie 254).

Pierwotnie podeszłam do tej hipotezy dość sceptycznie, bo przyjąwszy ową rewolucyjną definicję wyszłoby na to, że sama jestem dwujęzyczna. Ale dzisiaj załóżmy na moment, że - istotnie - znam dwa języki, albowiem artykuł robi się coraz ciekawszy, zwłaszcza, gdy wymienia pod koniec wady dwujęzyczności.

Czytam sobie do śniadania o minusach bycia dwujęzycznym i dochodzę do ustępu, w którym Autorka notuje następującą zależność: w myśl hipotezy interferencji językowej, „osoby dwujęzyczne mają znacznie większe problemy w przywoływaniu słów z pamięci i to w każdym ze znanych sobie języków: np. częściej doświadczają sytuacji, w której nie mogą sobie przypomnieć konkretnego słowa, mając je ,na końcu języka’ ” (str. 278-279, wężyk własny).

Zabrudzonym pyskiem całuję ten cytat, rzucam bułkę, łapię za coś do pisania, gryzmolę tłuste serce i przebijam je rozedrganą strzałą aprobaty. Własne serducho bije w klatce piersiowej jak po dźwignięciu Kozaka, ale dostać zawału po takich rewelacjach to cena warta zapłaty.

Rozentuzjazmowałam się, bo mam powód: nie zliczę, ile kosztują mnie owe męczące poszukiwania właściwego słowa (czy polskie, czy angielskie), które przecież niewiele ponad godzinę temu użyłam, a którego nagle nie mogę za grosz przywołać z pamięci. Próżno pisać, jak w takich chwilach moja błyskotliwość niknie w oczach. Jak zniecierpliwieni rozmówcy nie czekają, aż mi się przypomni, jak zmieniają temat lub jak wychodzą, sądząc, że skończyłam. A ja sterczę z rozdziawioną buzią. Bruzdy na czole za chwilę porysują mi mózg, a to parszywe słówko jak nie chce się ujawnić, tak nie chce.

Tego rodzaju uciążliwe główkowanie to moja znojna codzienność i jest ktoś, kto je rozumie! I tą osobą jest naukowiec!

Och, kocham od dzisiaj panią Zofię Wodniecką-Chlipalską!!!!!!!! Kocham i dziękuję wydawnictwu Warszawa: SWPS „Academica” za propagowanie wiedzy i mądrości pani Zofii!!!!!!!!!!!!!!!

Za dużo wykrzykników?

A kto, niepewny w kwestii własnej ewentualnej dwujęzyczności, ale przy zmysłach całkiem zdrowych, nie cieszyłby się znalazłszy naukową wymówkę na postępującą sklerozę? No, kto?

Ps. A panią Zofię Wodniecką-Chlipalską i tak kocham na zupełnie poważnie. Dygam wdzięczna za jej wiarę w moje oblatanie językowe. I wzruszam się, że jest Ktoś, kto mej nadłamanej leksykalnej trzciny nie utrącił... Chlip!

2 komentarze:

  1. Ok...w Grey's Anatomy ostatnio widziałam, że jest coś takiego jak gene mapping. Ja głupia jestem i naiwna i nie wiem, czy to prawda, czy nie, ALE właśnie próbowałam przekonać Chrisa, że ja właśnie tego potrzebuję. Dlaczego? Bo mam dokładnie takie same objawy jak ty i te, o których pisze pani Zosia. Znaczy się, że jest taka szansa, że Alzheimera jeszcze nie ma. Poważnie się zastanawiałam nad tym. Boże, jak się cieszę!

    OdpowiedzUsuń
  2. No, mówię Ci, że mi kamloty z komór sercowych mi spadły... Bo szukam słów czasami, a tu nic!

    OdpowiedzUsuń