Zaczęło się od tego,
że powiedziałam Mężowi, że nie mam ochoty hucznie wyprawiać kolejnych urodzin
Kozaka. Kozak jest aż nadto „hucznym” dzieckiem, a ja na stare lata potrzebuję
trochę świętego spokoju. Dosyć zlotów dzieciarni, której nie znam, żeby po
wysmarowaniu ścian tortem jeszcze mi tratowała trawnik, waląc kijem w piniatę. Albo
w moje aktualnie pielęgnowane na tarasie rośliny.
Postawiłam sprawę
krótko: powinniśmy pomyśleć o wyprawieniu urodzin „poza domem”, bo nie ręczę za
siebie.
Tanie imprezy w parku,
małpich gajach i tym podobnych od razu skreśliłam – to również za duży chaos. Tylko wynajem pomieszczenia
(które i tak sami musielibyśmy udekorować i sprzątnąć) nie uśmiechał mi się za
bardzo, bo wyszło na to, że „co lepsza” salka z atrakcjami wyniesie tyle, ile dwie
doby hotelowe. I na to porównanie gęba zaśmiała mi się sama.
- Dwie doby hotelowe –
poderwałam się z krzesła.
- Hotelowe? Ach,
przecież! Hotelowe! – załapał Mąż.
I już wiedzieliśmy, co
robić.
Telefon w ruch, walizki - z szaf. Wyjechaliśmy z domu.
Nic, że chorzy, że w
pośpiechu zapomnieliśmy połowy niezbędnych klamotów.
I nie szkodzi, że
właśnie w kierunku Florydy ciągnął huragan Sandy. Dzięki niemu znalazł się
wolny pokój.
Wyjechaliśmy i zatrzymaliśmy
się w miejscu, którego tropikalna zawierucha nie dosięgnęła. Naprawdę głupi ma
szczęście, bo dochodzą słuchy, że w naszym mieście tęgo wieje i leje, a tu
dmucha na tyle, żeby nie sczeznąć na słońcu. I pomyśleć, że byliśmy tak zdesperowani
długim siedzeniem w domu, że woleliśmy w czasie ewentualnego huraganu siedzieć
zamknięci w hotelu...
Ponieważ
zdecydowaliśmy poplażować sobie grupowo za pieniądze, co to ewentualnie w
przyszłości mogliśmy wydać na imprezę dla Syna, następne urodziny Kozaka odbędą
się kameralnie: w gronie rodziny i przyjaciół. I trudno - w żadnym lokalu.
Ale, Kochani, upiekę
pyszny tort, a po jedzeniu wszyscy wytrzemy buzie i ręce w serwetki, strącanie
piniaty nie zamieni się w rozróbę i Kozak będzie syty i Jego Matka cała.
I tak będzie dobrze, bo słusznie „stare przysłowie pszczół mówi" „when
mama ain’t happy, nobody’s happy”. (W niechlujnym
tłumaczeniu: „matce źle, to wszystkim źle”.)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz