- Wiesz jakie
jest najładniejsze polskie słowo?
- Nie...
- To znaczy dla
mnie najładniejsze...
- Jakie?
- Marmolada!
- O!
- I jak myślę o
marmoladzie, to myślę o cytrynie.
A ja o dowcipie
o żabie, która przychodzi do fotografa zrobić sobie zdjęcie z węższymi ustami.
Fotograf ustawia obiektyw, odlicza do trzech i każe żabie powiedzieć „dżem”,
ale żaba nie może się opanować i skrzeczy „marmolada.”
Wracam na
ziemię. Mówię córce, że marmoladę zasadniczo robi się z innych owoców. Czy
jadłam cytrynową?
- Z cytryny
wyszłaby kwaśna - dorzucam – chyba, że dodać tonę cukru. Nie wiem, czy by mi to
smakowało.
- Ja też nie
wiem... Ale „marmolada” bardzo mi się podoba – mówi Koza z rozmarzeniem
smarując sobie chleb. – To jest takie piękne słowo, że...
Odwraca się do
mnie. Twarz jej się rozjaśnia.
-... że od dziś
będę tak na ciebie mówić. Zamiast „mamo” – „marrrmolado”!
I mówi.
Sylabo! To znaczy Marrrmolado. Jako żywo, przypomniałaś mi dowcip z lat osiemdziesiątych, być może opowiedziany właśnie przez Ciebie w jakiejś małej wsi na pojezierzu brodnickim. Ale, ale... Kreatywna ta Twoja pociecha niezmiernie. Moje obwiesie też bywają, zacznę to chyba gdzieś zapisywać :). Mh
OdpowiedzUsuńZapisuj! Nie ma to potem jak powrót do przeszłości... ;-) Boki zrywać. Przypomniałam Ci dowcip, a ja sobie uzmysłowiłam, że już dawno Koza mnie tak nie nazywa. Muszę się wywiedzieć dlaczego. ;-)
Usuń