Kiedy Koza skończyła trzy lata, sprezentowano jej kocyk ze SpongeBobem. Ponieważ uznałam, że córka nie
przejawiała potrzeby posiadania ozdób z nadrukiem żółtej gąbki, wepchnęłam koc
do szafy. Sęk w tym, że nie dość głęboko, bo jakiś czas później Koza wyszperała
one elektryzujące kolory poliestru i prezentowała je przy każdej okazji:
herbatka z misiem, książeczka z kotkiem, popołudnie z tatusiem...
Tenże kocyk napatoczył mi się onegdaj przy sprzątaniu i miałam
się prezentu pozbyć (przyznaję, nigdy nie podobał mi się ów wytwór domowych tekstylii
dziecięcych), a tu pech! „Zoczył” koc Kozak.
- Kupiłaś mi koc ze SpongeBobem? Jesteś naaaajlepszą mamą
na świecie!!!
Najlepsza mama na świecie pogratulowała sobie gulajstwa. Trzeba było ohydztwo wynieść pod osłoną plastykowej reklamówki, a nie -
przerzucić prostokątny korpus Kanciastoportego przez ramię i przeparadować
synowi przed nosem.
Oczywiście po wyściskaniu kocyka Kozak stwierdził, że
należy włączyć TV i nasycić duszę gąbką na żywo.
Odgrywając narzuconą mi rolę najwspanialszej matki pod
słońcem, odnalazłam naprędce video o Bikini Dolnym. Siadłam przy uradowanym
Kozaku, pomyślałam, czemu nie? Pośmiejemy się razem, bo spongebobowe
opowieści z dna oceanu to typowe wcielenie amerykańskiej koncepcji „dwa w
jednym”. Mnie rozbawi satyra na wzorowego gorliwca w fastfoodowym świecie, a
dziecko - bezceremonialna błazenada.
Ale póki co odpalam rzężący odtwarzacz video i
manipulując pilotem trafiam na środek któregoś odcinka. Na ekranie pojawia się
Plankton – czarny charakterek w zielonym wydaniu.
Dla niewtajemniczonych, Plankton ma tylko jeden cel w
życiu, a jest nim zdobycie receptury kraboburgera i właśnie zbliża się do
butelki, w której ukryty jest przepis. Kozak na ten widok staje na kanapie na
równe nogi.
- Whoa!
Mama! On chce ukraść the
secret formula! – zbulwersowany syn najprawidłowiej w świecie miesza „w
afekcie” języki. A potem patrząc mi w oczy dorzuca, już tradycyjną polszczyzną:
- Ja lubię SpongeBoba, ale NIE LUBIĘ tego kiszonego
ogórka!
Ps. I podpowiedź, tak dla Waszego rozeznania - Whoa! i Wow! to dwa różne wykrzykniki
(gdyby ktoś nie był pewien). Wow![łał]
to słówko, które rozgościło się w języku polskim, wypierając nasze „achy”,
„ochy” i tym podobne wyrazy podziwu czy uznania.
Whoa! wymawia się
„łoł” i najczęściej jest okrzykiem zaskoczenia i zdumienia, o czym poświadcza
niniejsza opowiastka, pierwsza na tym blogu w 2014-tym.
Szczęśliwego
już nie tak nowego roku!
Whoa! Czyli zemsta gąbczastych istot w fastfoodzie. Szczęśliwego czternastego i wielu radosnych skoków z Kózkami!
OdpowiedzUsuńDziękuję! Będziem skakać! :-)
UsuńJakież na wskroś polskie skojarzenie! :)
OdpowiedzUsuńPrawda? Koza poszła "w grzybki", Kozak w kiszone ogórce ;-) Chociaż jakaś pociecha... ;-)
UsuńTeż mam taki "kocyk" - to plastikowy Kubuś Puchatek w wydaniu wańka wstańka... Ilekroś chce się go pozbyć, zawsze któryś z Synku go przyuważy. A potem zostawia gdzieś od niechcenia na podłodze - na sto procent w nocy, idąc do łózka, nadepnę na niego i obudzę połowę towarzystwa... ;)
OdpowiedzUsuńNo właśnie. Wyrzucić nie wolno, schować nie wolno. Ma leżeć na środku i stanowić zagrożenie dla otoczenia... ;-)
UsuńNo cóż ... w każdym chyba domu jest taki "kocyk", czasami całymi miesiącami czeka na dnie kosza z brudną bielizną i doczekać nie może się prania aż np będzie już za mały...
OdpowiedzUsuńA dzieci to masz w 100% polskie - jaki amerykański bachor (sorry za wyrażenie ;-) ) zjadłby kiszoną kapustę lub ogórki lub rozkoszowało się zapachem grzybów suszonych?
Ściskam mocno w Nowym Roku i czekam na więcej relacji o Kozie i Kozaku.
Och... czegóż ja nie chomikuję w koszu z brudami... Przypomniałaś mi, że czas tam zerknąć ;-)
UsuńCo do jedzenia... to faktycznie... tak długo wciskałam polskie potrawy, że wychodzi na to, że dzieciaki przynajmniej "jedzą po polsku" ;-) Pozdrawiam!