Wedle własnych
prognoz, po mojej wrześniowej euforii praktycznie nie pozostało już śladu: nadzszedł
październik i Koza zaczyna zwracać się do mnie coraz częściej w języku
angielskim. Nie poddaję się i mówię po polsku, namawiając Córkę do tego samego.
Ale wczoraj nie mogłam się zebrać, żeby cokolwiek wrzucić na bloga, bo
odganiałam od siebie widmo dydaktycznej porażki.
Żeby urozmaicić Kozie
pracę nad polszczyzną, wymyśliłam sobie kiedyś, że poszukam w księgarni (za
kolejnym pobytem w RP) przetłumaczoną na język polski pozycję, co to ją Córka
wcześniej z zapałem przeczytała w oryginale (czyli po angielsku).
Tak też pewnego lata
wpadło mi w ręce polskie wydanie Junie B.
Jones Barbary Park - Zuźka D. Zołzik. (Zobacz TUTAJ) Kupiłam książkę odruchowo i zanim jeszcze wyszłam na ukochany deptak
rodzinnego miasta, z ciekawości przewertowałam kilkanaście rozdziałów. Czy w
tłumaczeniu Magdaleny Koziej kilkuletnia bohaterka pozostanie nadal
sympatycznie nieprzewidywalna, krnąbrna i wrażliwa, dociekliwa i niesforna? Czy
moja Pierworodna da się przekonać do tej wersji?
Tego samego dnia
zaczęłam Córce czytać książkę i odetchnęłam z ulgą. Koza słuchała. I śmiała się
tak samo, jak przy czytaniu oryginału.
Wczoraj, kiedy
zastanawiałam się nad tym, w jaki sposób urozmaicić Kozie bieżące lekcje języka
matczynego, przyszło mi do głowy, aby powtórzyć wcześniejszy sukces znalezienia
polskiego tekstu, który Koza dobrze zna w L1.
Skojarzyłam, że kilka
lat temu wydano polską wersję innej amerykańskiej książki dla dzieci, Diary of a Wimpy Kid autorstwa Jeffa
Kinney’a. Odnalazłam lekturę na internecie i przypomniało mi się dlaczego
poprzednim razem obeszłam ją wielkim łukiem.
W przeciwieństwie do
pani Magdy, która z nazwiska Jones (niech
będzie po polsku Kamińska) stworzyła Zołzika - nazwisko-przezwisko oddające
temperament głównej bohaterki, tłumaczka Diary
of a Wimpy Kid tytułowemu mięczakowi diametralnie zmieniła w tłumaczeniu
osobowość. Nie trzeba być anglistą, aby sięgnąć po dobry słownik i dowiedzieć
się, że wimp to mięczak właśnie, czyli łajza lub gamoń, a od kiedy mięczak znaczy to samo co cwaniak?
(Pełen polski tytuł książki brzmi Dziennik
Cwaniaczka.)
Już w samym tytule z
gulajowatego popychadła stworzono matacza i spryciarza, którym, niestety,
niewyrośnięty, inteligenty, ale pechowy, wygadany, ale nieśmiały Greg Heffley w
wersji angielskiej nie jest.
Jak uczy stare
powiedzenie szczurołapa, „For one rat you see, there are ten you don’t”. (W
absolutnie frywolnym tłumaczeniu: „Na jeden karygodny błąd translatorski, który
dostrzeżesz przypada dziesięć, których się nawet nie domyślasz”.)
Nie zamówię dziecku
tej książki, bo wolę nie sprawdzać, czy powyższa prawda potwierdza się jej w
przypadku. Niestety, ale na widok szczura generalnie cierpnie mi skóra.
Ha! My znamy wyłącznie tłumaczenie. Cały cykl należy do nielicznych książek "czytalnych" wg mojego dziecka. Ku mojej rozpaczy wyrodziła się i uważa czytanie za umiejętność anachroniczną...
OdpowiedzUsuńZauważyłam, że książka stałą się bardzo popularna również w Polsce. :-) A córce się nie dziwię, trudno zaszczepić czytanie w dobie coraz szybciej migających ekranów wszelakiej wielkości. Sama wiem, jak to jest. Co dobrą książkę upatrzę, to okazuje się, że już jest sfilmowana. I co wybrać, gdzy dzisiaj człowiek wiecznie się śpieszy? ;-)
Usuń