Zaimponowałam Kozie posiadaniem kilku albumów z przednim humorem.
Z tytułu nadania im rangi pamiątek sprzed narzeczeństwa, a potem i z „lat
miodowych”, w wielkiej estymie składowałam zebrane komiksy Billa Wattersona
tam, gdzie światło nie sięga (na samym dole biblioteczki).
Na pewno jeden z nich podarowałam ileś lat wstecz „Anutkowi”, autorce bloga
o mamie litościwie panującej nad bandą czworga chłopaków, lecz pozostałą część kolekcji po ostatniej przeprowadzce przygniotła waga encyklopedii, żeby zniechęcić do szperania nieproszone paluszki Kozy i Kozaka.
Mija sobie prawie 20 roczników odkąd pierwsze wydania Wattersona wpadły mi
w ręce i proszę, upomniał się o nie Luby Mąż.
- Czy mamy jeszcze książki z serii Calvin
i Hobbes?
- Oczywiście! Leżą na półce, za tobą.
I pytam, skąd nagłe zainteresowanie.
- W życiu nie myślałem, że będę miał syna, który będzie mi przypominał
Calvina.
Czerwona koszulka (zamiast pasków plamy), ulubione czarne spodenki, jasna
szopa sterczących włosów, szeroki uśmiech... Owszem, taki człowieczek biega mi po domu. Od rysunkowego, zadziornego „filozofa”
z klasyki amerykańskiego komiksu wyglądem wiele nie odbiega, ale...
- ...przytniemy mu wreszcie te sterczki na głowie - mówię do Mężą - i znów będzie wyglądał jak
ty, nie jak Calvin.
- Nie chodzi mi o sam wygląd. O podobieństwo wypowiedzi. Teksty ma
powalające.
No, ma. Było o tym tutaj nie raz. A czy pisałam, że mnie bardziej powalają jego miny?
Bo czyny wolę przemilczeć.
Snać i Luby Mąż o nich pomyślał.
- Wyobrażasz sobie, co się będzie działo za kilka lat? – splata
ręce za głową i rechocze, a rechot u Małżonka - ewenement.
Marszczę czoło na ten dowcip. Niby co ma przyjść za kilka
lat?
Zasępioną zastaje mnie Koza. Nie widzi bruzd przy
zmarszczkach, bo kartkuje właśnie któryś album z mojej muzealnej kolekcji.
- Ale fajne! Mogę poczytać?
Wolnego!
- Ile stron polskiej książki przeczytane?
- Trzy.
Oceny prawie wystawione, ostatni dzień szkoły za kilka dni. Odpowiadam
sta-now-czo, że w tym układzie trzy strony to „stanowczo za mało”.
- Osiem!
- Osiem stron przeczytałaś? A może zero?
- Wczoraj zero, dzisiaj osiem.
I weź się kłóć!
Z Kozą nie miałam dotychczas tzw. poważnych problemów wychowawczych. Z
Kozakiem mam jedną niespodziankę za drugą i nie znalazłam na nie sposobu ani u
„radców” starej daty, ani u „dzisiejszego” Juul’a. Kozacze wybryki są jakieś
futurystyczne, mimo że Syn podporządkowuje się znanej zasadzie
badawczej - „poznać to zepsuć”. (Ta zaś idzie ramię w ramię z ważniejszą dewizą: „widzę, więc
moje”).
Możliwe, że przemawia przeze mnie zmęczenie, bo na myśl, na co jeszcze stać Kozaka cierpnie poparzona słońcem skóra. Możliwe też, że przez
ów niepokój cierpko zwracam się do Córki.
- Idź czytać po polsku.
- Czy muszę?
- Nie marudź, tylko zmykaj. A Calvina
tu zostaw...
Przeglądam sobie ulubione subtelności kreski, słowa. Spomiędzy rysunków
uwalniają się obrazy utrwalone tam przez własną pamięć.
Odkrywałam te książki między ludźmi, których kocham. W miejscach, na które
wtedy psioczyłam, gdzie w końcu było mi dobrze, lecz kto o tym wiedział? Dzisiaj
umiem już w miarę poprawnie wypowiedzieć ich nazwy, inne potrafię wskazać dzieciom
na mapie, ale w dużej mierze jest po ptokach. W niektóre miejsca nie ma już do
kogo wracać.
Odkładam sentymenta - ściąga mnie na ziemię śmiech Kozy.
Ależ zabawna zrobiła się znienacka polska lektura, że dziewczyna porykuje w
regularnych odstępach! Znacie mnie w tej materii, prawda? Nie popuszczę.
Lezę zerknąć,
co w istocie bawi Pierworodną i cóż widzę? „Wilk pod pierzyną spokojnie
chrapie, trzyma czerwoną czapeczkę w łapie”. No, prawie! „Koza na łóżku
spokojnie czyta, komiks z Calvinem dzierży w kopytach.”
- Nie możesz się zdecydować, czy mnie ochrzanić czy nie? – rzecze Córka po
polsku. - Chodź, usiądź koło mnie. Pomogę ci... No, chodź. Przybliż się,
mamuśku.
Zwraca się do mnie dramatycznym tonem wieszcza narodowego. Dokładnie w ten
sam sposób któregoś wieczora podczas lekcji języka polskiego wystąpiła w
charakterze aktorki scenicznej, czytając mi do snu rozdzierającym stękaniem dziecięce rymowanki. Teraz odwrotnie – ja siadam przy niej. Z trudem utrzymuję kamienną
twarz.
- Bliżej... Bliiiżej... Dobrze, marrrmolado, a teraz popatrz w głębokości moich oczu...
Luknęłam.
Zobaczyłam... tłuściutką Kózkę cudnie rozchwianą na niewyrobionych
kończynach, wyzierającą spod żółtego wiaderka, które nie wiadomo jaką sztuczką
utknęło na głowie. Pojawiła się smakująca deszcz i psie żarcie z podłogi. Szukająca lądującej
biedronki na falbance. Elegancko siedząca na płocie, w bejsbolówce, z jednym klipsem. Łąka, las i laba. Zaraz przy Kózce moje ślady. Nieśpieszne. Bezpieczne na znajomych ścieżkach. Bez dzikiego lęku o jej samodzielność na szlaku.
Zamrugałam oczami.
Rozpoznałam stare, dobre... dzieje?
Też, ale głównie Stare Dobre Wakacje!
Ja chcę do Polski!!!
***
Nadchodzący pierwszy czerwca to nie tylko Dzień Dziecka (nieznane święto w
USA), lecz także oficjalne rozpoczęcie atlantyckiego sezonu huraganowego. Z
powodów bardziej i mniej „huraganowych” np. nie będę miała stałego dostępu do
internetu w nachodzących miesiącach i blog idzie w odstawkę.
Jeszcze nie wiem z jakiego komputera będę zaglądać do pracy i w email, lecz - jak
mawiają po tej stronie wody - something’s
gotta give (z czegoś trzeba zrezygnować, żeby nie doszło do kraksy) i idą
pod nóż sieciowe przyjemności.
Gdyby kto zapytywał, dotrzymałam obietnicy złożonej w pierwszym poście – w
kończącym się roku szkolnym nie odpuszczałam Kozie, nie odpuszczałam sobie i w
miarę regularnie relacjonowałam wybrane lekcje języka polskiego.
Wybierałam najśmieszniejsze, bo uważam za Jerzym Pilchem, iż „czego nie da się
wykluczyć – to należy ośmieszyć”.
Koza przez ten rok nauki lepiej po polsku nie mówi, lecz brak widocznych
postępów i minimalny regres są mi na wagę złota.
I nie dlatego, że wypada dziękuję Wam za doping. Jakkolwiek patetycznie to
zabrzmi, dotarłam do mety z Kozą na postronku dzięki Waszemu aktywnemu
towarzystwu. Wiem, że bywaliście, nawet jeśli przystanęliście
w biegu.
Kłaniam się w podzięce.